strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Aleksandra "Ina" Janusz
strona 32

Zadanie dla Rosenkhata (4)

 

- Ech, kobiety... - westchnął czarodziej, ponownie zabierając się do czyszczenia ryb. Oby ta misja zakończyła się już wkrótce, i to pomyślnie. Będzie mógł spłacić większość długu, zapewne prześle coś rodzinie. Zastanowił się, czy pierwsze dziecko jego młodszej siostry już się urodziło. Przydałby się jakiś ładny prezent, a może amulet od alchemików? Małe dzieci potrzebowały wiele szczęścia, aby przeżyć.

Po jakimś czasie wrócił do obozowiska. Ognisko paliło się spokojnie i bezdymnie (kolejne drobne zaklęcie, które ułatwiało życie); osłonięte przez gęste krzaki otaczające polankę, nie zdradzało Nighaneerom obecności intruzów. Niedaleko wznosiło się zbocze pagórka...a raczej przysypanego ziemią wyrma. Ciekawe, ile jeszcze czasu zostało mu do przebudzenia. Sądząc z wyliczeń, około tygodnia.

Tasheyna siedziała tyłem do niego, owinięta w swoją pelerynę. Słysząc, że nadchodzi, obróciła się w jego stronę i zrzuciła szatę z ramion. Była całkowicie naga.

Rosenkhat upuścił ryby z zaskoczenia. Bezpośredniość Tash całkiem go ogłuszyła. Jego wzrok błądził przez chwilę po nienagannych liniach i krągłościach. Selenistka przeciągnęła się lekko i ziewnęła. Światło zachodzącego słońca padło na jej piersi, nadając skórze ciepły odcień. Czarodziej, będąc znanym wielbicielem kobiecych wdzięków, uznał ten widok za niesłychanie przyjemny. Co za cholerne, podstępne babsko, pomyślał trzeźwo.

- Widzę, że znalazłaś swój sposób na upały - powiedział, przy czym poziom jadu w jego głosie sięgnął szczytów sosen.

- Ummm - ziewnęła Selenistka. - Nie będziemy dzisiaj nikogo gonić. Moim zdaniem, to całkiem dobry pomysł na odpoczynek. Bez żadnych zobowiązań... - kusiła.

Czarodziej z udawaną obojętnością usiadł przy ognisku. Podobała mu się. W innym miejscu, w innym czasie, nie zastanawiałby się długo nad jej propozycją. Ale...

- Pozwól, że zgadnę. Zaczniemy się kochać i moje tarcze ochronne osłabną. Ty mi grzecznie wypierzesz mózg, a potem zabierzesz sobie całą skórę wyrma.

- Och, no co ty - oburzyła się Tasheyna, pochylając się lekko. - Tak się zabudowałeś, że musiałabym łamać twoje tarcze godzinami, nawet gdybyś nie do końca nad nimi panował.

Rosenkhat starał się popatrzeć na nią sceptycznie, ale wyszło mu zwykłe gapienie się.

- Nie znam twoich możliwości - przyznał. - Nie widzieliśmy się przez długi czas, a żadne z nas nie straciło tych lat na opijaniu się krotoskim piwem.

- Nie znasz moich...możliwości - powiedziała Tash bardzo dwuznacznie i uśmiechnęła się słodko. - Jeśli chcesz, odpraw dodatkowy rytuał. Będzie mi miło. Będzie nam miło.

Coś tu nie grało. Tasheyna w zalotach zawsze była subtelna niczym słoń w składzie porcelany, ale tym razem...za bardzo jej zależało. Wdzięczyła się, prezentowała zalety swojego kształtnego ciała. Podeszła do niego na czworakach i położyła palec na jego ustach. Stary kobieciarz Rosenkhat zarumienił się niczym młody uczniak. Zachowywała się jak ladacznica...ale...

Jedno z zaklęć rozpostartych wokół obozowiska drgnęło w nim ostrym szarpnięciem. Drugi krąg, działający tylko w nieobecności pierwszego... Czarodziej zrozumiał. Na dobrą sprawę było to potwierdzenie jego wcześniejszych podejrzeń, które teraz nabrały sensu...

Uśmiechnął się szeroko, patrząc jej prosto w oczy. Widocznie uznała to za przyzwolenie, gdyż zaczęła rozwiązywać troczki jego koszuli.

- Gratulacje, Tash. Jesteś znakomitą aktorką.

Selenistka znieruchomiała, spoglądając na niego ze zdumieniem.

- Doskonale wykalkulowany czas pojawienia się, bierność wobec moich decyzji, udawane emocje...muszę przyznać, że jesteś świetna.

- Rosenkhat, co ty wygadujesz? - Tash wyglądała na wzburzoną. - Teraz twoja kolej na idiotyczne insynuacje? Mamy szansę na wspaniały wieczór, nie zepsuj jej.

W jej głosie dźwięczała szczerość. Czarodziej niemal zwątpił w swoje podejrzenia, ale postanowił mówić dalej. Selenistów uczono rygorystycznej kontroli nad własnym umysłem, szczególnie jeśli wykazywali zdolności telepatyczne. Odgrywanie emocji wedle upodobania nie musiało być dla nich trudnym zadaniem.

- Widzisz, złotko, dawna Tash nie zadawałaby sobie aż tyle trudu, aby mnie uwodzić. Mógłbym założyć, że przez tyle lat całkowicie straciłaś godność osobistą, albo że po prostu brak ci chłopa...

- Jak śmiesz... - warknęła Tasheyna.

- Ale moje zaklęcie nie może być aż tak do dupy, aby wywoływać fałszywy alarm przez tyle godzin po tym, jak niebezpieczeństwo zanikło. Z tego, co wiem, kiedyś używano go na wojnie. Musi być dopracowane...

- Też mi powód, a może ktoś nas obserwuje? - prychnęła Selenistka. - O tym nie pomyślałeś, mój panie?

- To nie jest jedyny powód. - Głos Rosenkhata zabrzmiał nieoczekiwanie twardo dla niego samego. - Przerwałaś mój krąg ochronny. Nie wiedziałaś, że był podwójny. Nighaneerowie już tutaj idą. Masz z nimi kontakt telepatyczny, prawda? Od samego początku? Pozwoliłaś mi dotrzeć aż tutaj i chciałaś kochać się ze mną, żeby mnie zarazić, prawda? Sądziłaś, że zdejmę dla ciebie zaklęcie - zbroję? I, hm, nie tylko? Czy twoi poplecznicy mieli to wszystko oglądać zza krzaków?

- Widzę, że zmądrzałeś z wiekiem. Trochę cię nie doceniłam - rzekła Tasheyna, wstając gwałtownie i ukazując zgrabne ciało w całej okazałości. - Owszem, masz rację. Regularnie przesyłałam wiadomości wodzowi. Jeśli chcesz wiedzieć, rozbili obóz w tak widocznym miejscu na mój rozkaz. Tylko dlatego ich dostrzegłeś. Dawałeś sobą manipulować jak dziecko, a teraz już jest i tak wszystko jedno. Nighaneerowie okrążają obóz, a ja mam sposoby na to, żebyś nie uciekł.

- Bivisty miały was chronić od niepożądanych gości, ale ja byłem na nie zbyt silny, więc szybko zmieniłaś plany - mruknął czarodziej. - Jako sojusznik, stanowiłbym cenny nabytek. Powiedz mi, Tash, od kiedy jesteś zarażona? Dopadli cię w trakcie misji, czy może już wcześniej należałaś do nich i zabiłaś poprzedniego posłańca? Ciekaw jestem, ile w tobie zostało prawdziwej Tasheyny. To podobno zmienia osobowość.

- Tylko ludziom o nijakim charakterze. U mnie nie zmieniło się nic, prócz lojalności. I uczucia przynależności do kolektywu, rzecz jasna. Przez większość czasu zachowywałam się całkiem naturalnie, nie musiałam grać - odrzekła Tash z sarkastycznym uśmiechem. - Zawsze chcesz wszystko wiedzieć, Rosenkhat. Stoisz tu i gadasz ze mną, tracąc czas i resztkę szans na oswobodzenie. A może chcesz się przyłączyć? Nic o nas nie wiesz, nie znasz naszych motywacji. Skąd ta pewność, że to nie my jesteśmy tymi dobrymi? Może pójdziemy na jakiś układ?

Rosenkhat słuchał jej jednym uchem. Nie tracił czasu, jak sugerowała; grał na zwłokę, uruchamiając bojowe czary ochronne. Niewielu umiało to zrobić bez wypowiadania zaklęć na głos. Tash nie była czarodziejką i nie zdawała sobie sprawy z tego, że można dojść do podobnej biegłości.

- Dobrzy czy źli, ze zdrajcami się nie układam - odpowiedział, jednocześnie wyciągając dłoń w jej kierunku. Z palców wystrzeliło wyładowanie elektryczne i natychmiast rozpełzło się po niewidzialnej tarczy, jaką Tash roztoczyła wokół siebie.

- Naiwniak - stwierdziła Selenistka, wpijając w niego spojrzenie. Czarodziej poczuł lekki nacisk na umysł. A więc jednak próbowała zerwać osłony. Zła taktyka. Dała mu czas na wystosowanie lewitacji.

Rosenkhat uniósł się w górę... i stuknął głową o pole siłowe.

- Drall kharann!!!

Tash zachichotała i zmrużyła oczy, a w następnej chwili pochwycony przez jej moc czarodziej z impetem rozpłaszczył się o niewidzialną ścianę.

- Auuu.

- I co teraz, spryciarzu?

Czarodziej wyszczerzył zęby i wskazał palcem na ognisko. Płomienie buchnęły wysoko i rozszerzyły się błyskawicznie, wypełniając całą telekinetyczną bańkę - pułapkę. Selenistka pisnęła - nawet wewnątrz swoich tarcz poczuła gorąco. Rosenkhat uśmiechnął się. Nie mógł go zranić jego własny czar. Tash zaklęła szpetnie i zdjęła pole siłowe; płomienie wystrzeliły wyżej, Selenistka gwałtownie uniosła się w górę. Mag pospieszył za nią.

- Hej! To tak ładnie latać nago? Nighaneerowie patrzą!

- Zamknij się!

- Nóżki masz śliczne! A cycuszki również niczego sobie!

- Śliń się, gadaj, to się rozpraszasz! - zawołała Tasheyna i zanurkowała w powietrzu, łyskając zgrabnymi pośladkami. Obróciwszy się w kierunku czarodzieja, spróbowała unieruchomić go siłą woli.

Rosenkhat poczuł, że coś go zatrzymuje. Nie mógł się poruszyć, ale stać go było na proste zaklęcie...

- Strzelajcie! - Selenistka wydała telepatyczny rozkaz.

Zadźwięczały zwolnione cięciwy. Grad strzał z dołu posypał się w stronę Rosenkhata...

I stała się ciemność. Świst strzał ucichł.

Tasheyna rozejrzała się wokół, zdezorientowana. W pierwszej chwili myślała, że została oślepiona i zastanowiła się, czy Rosenkhat w swej żądzy wiedzy począł zgłębiać Zakazaną Magię. Wzdrygnęła się; owładnął nią lęk przed tak niebezpieczną mocą. Zaraz potem zorientowała się, że to popularny czar, iluzyjna ciemność.

- Pani! - rozległ się okrzyk z dołu. - Opuść magiczną chmurę, niech poleci za tobą! Nie widzimy celu! Nie możemy strzelać!

- Paskudna sytuacja, prawda? - rozległ się głos tuż przy jej uchu. Chwyciły ją krzepkie ramiona czarodzieja. - Twoja moc jest silna, ale wymaga koncentracji.

Tasheyna pomyślała sobie, że nie może przecież zawieść Matki Purpury i wystosowała na oślep telekinetyczne pchnięcie.

- Auuuuuuu! - zduszony krzyk Rosenkhata podpowiedział jej, gdzie trafiła. Puścił natychmiast. Selenistka wzbiła się wyżej, pozostawiając chmurę magicznej ciemności za sobą.

- Auć, auć, niech ją cholera. - Czarodziej podążył za nią, jęcząc. Na szczęście zaklęcie - zbroja trochę złagodziło cios. Pojedynek niebezpiecznie się przedłużał; Tash rzeczywiście wiele się nauczyła od czasu ich znajomości. Rosenkhat, oczywiście, również rozwijał swoje umiejętności przez te lata; niestety, jego najsilniejsze zaklęcia wymagały pełnej inkantacji i odrobiny czasu, którego nie miał. Ponadto, tego dnia czarował raczej intensywnie; jeszcze trochę, a dosięgnie go zmęczenie. Na to właśnie czekała Selenistka.

Chwilę później Nighaneerowie ponownie zaczęli strzelać. Na drodze ich strzał znajdowała się co prawda iluzyjna chmura, a cel leciał z dość dużą prędkością, mimo to kilka pocisków świsnęło niebezpiecznie blisko, a jeden przebił na wylot fałd nogawki. Zaklęcie - zbroja nie działało na nighaneerskie strzały...! Grot był pokryty czerwono - brązowym paskudztwem...krew? Krew napastników? Wystarczyłoby jedno draśnięcie...Na czoło Rosenkhata wystąpił zimny pot.

Zamiast gonić Tasheynę, czarodziej odbił w stronę pagórka. Zamierzał uciec poza zasięg łuków i zyskać na czasie.

Selenistka poniewczasie spostrzegła zmianę taktyki.

- Tchórz! Zwykły tchórz! - krzyknęła i wykonała szybki zwrot. Rosenkhat nie mógł jej się wymknąć! Miał tylko dwie możliwości - przyłączyć się lub zginąć.

 

***

 

W pewnej odległości od miejsca powyższych wydarzeń, zza równoległego pagórka wyłoniła się zagadkowa postać z lornetką. Człowiek ten - gdyż jak już wspomniano, była to istota ludzka - sapnął ciężko, otarł pot z czoła i zastanowił się, co by zrobił, gdyby nie znał skrótu. Potem zaś pomyślał, że to doskonałe miejsce na obserwację dalszych wydarzeń. Wyjął kanapkę zza pazuchy, a potem przyłożył przyrząd do oczu.

 

***

 

Rosenkhat leciał z zawrotną prędkością w stronę pagórka. Za nim podążała potężna Selenistka, nieodwracalnie skażona przez Purpurę. Wiedział, że będzie musiał ją zabić. Obecnie Tash nie jest już nawet właściwie człowiekiem, przekonywał sam siebie. Zdradziła nie tylko królową, ale cały ludzki gatunek. Taka moc pod komendą Purpury oznaczała katastrofę. A jeżeli jeszcze uda im się zabrać skórę wyrma...

Nie zastanawiał się już dłużej. W locie recytował zaklęcie i miał nadzieję, że Sol i Selene wspomogą go w tym przedsięwzięciu.

- Natuí! Te haeté! Suen flavy neh avahöe! Athé! Te haeté! Suen shar! Suen tharay! - jego głos potężniał z każdą chwilą, stawał się silniejszy od szumu wichru w uszach. - Verli! Te haeté! Ne suen mishar, lette avare banri! - czuł zbierającą się moc, a także turbulencje powietrza - to Tasheyna próbowała mu przeszkodzić, ale nie mogła wycelować. - Gaya! Te haeté! Ah tharve drall! Ab faray, ab varay, vel vite, vel tinél!

Oczy Rosenkhata rozbłysły bielą, wokół niego uformowała się różnokolorowa chmura, której źródło spoczywało w dłoniach. Wirowały w niej płomienie, zielonkawe kryształy i skłębiona mgła, a wszystko to razem zdawało się mieć własną osobowość. Czarodziej gwałtownie wyhamował nad pagórkiem i odwrócił się w stronę Tasheyny; tak szybko, że jego warkoczyk nie nadążał za tym ruchem. Dokładnie w tym samym momencie, w którym Selenistka wysłała ku niemu porcję mocy, która miała go rozerwać na pół, mag uwolnił falującą, niestabilną kulę żywiołów. Zaklęcie pomknęło naprzód, pożerając całą moc, jaką napotkało po drodze, rosnąc w siłę i rozmiary, formując się na kształt skulonego humanoida. Jego twarz do złudzenia przypominała oblicze Rosenkhata, a za głową, jak ogon komety, wlokła się cienka, ognista nitka. Czar otworzył usta, wchłaniając telekinetyczny atak Tasheyny.

Selenistka nie miała tyle siły, refleksu, czy też zwykłego opanowania, aby przeciwstawić się zaklęciu. Istota schwyciła ją i eksplodowała w feerii barw, zaś Tash całkowicie straciła kontrolę nad swoją mocą i zaczęła spadać jak kamień. Czarodziej w pierwszym odruchu chciał ją ratować; musiał powtórzyć sobie po raz kolejny, że tak naprawdę to nie Tash, którą znał i lubił, że chociaż pozornie się nie zmieniła, tamta Tash zginęła już dawno w chwili gdy stała się częścią nieludzkiej potęgi.

- To zaklęcie miało ją zabić - mruknął do siebie czarodziej. - Taki miałem zamiar i do cholery, zostawmy te głupie sentymenty.

Ponad sto stóp do powierzchni ziemi. Rosenkhat zamknął oczy i otworzył je dopiero wtedy, kiedy usłyszał serię głośnych trzasków. Tasheyna leżała w leszczynach na szczycie pagórka; spadając, złamała kilka gałęzi z rzędu. Wyglądała jednak na całkiem żywą, najprawdopodobniej zdążyła częściowo zamortyzować upadek swoją mocą. Czarodziej sfrunął na dół.

Tash miała rękę wykręconą pod dziwnym kątem, a jej gładkie ciało było poważnie poparzone zaklęciem. Mimo to, wpatrywała się w swojego adwersarza upartym wzrokiem, zupełnie, jakby nie czuła bólu. Może rzeczywiście nie czuła. Kto wie, jakie korzyści dawała przynależność do Purpurowych hord.

- Chyba pora zakończyć tę sprawę - rzekł czarodziej, czując się już zupełnie niezdolnym do sarkazmu. - Bogowie świadkami, że nie jesteś moją ulubioną Selenistką, ale zabiłbym na miejscu tego, kto zaraził cię tym świństwem.

- To nie jest krzywda...służenie Purpurze...jest wspaniałe - szepnęła Tash.

- Mów do mnie jeszcze! - wybuchnął Rosenkhat. - Oczywiście, dla ciebie nie może być inne! Jesteś bezwolną marionetką, niewolnicą, tobie musi się wydawać, że służba Purpurze to wspaniała rzecz! Zresztą ludzie bardzo chętnie oddają własną niezależność, nawet bez zarodników.

- Rosenkhat, idioto, jak ty nic nie rozumiesz - jęknęła Tasheyna. - Tworzymy społeczeństwo idealne...my, Nighaneerowie, Tsaji, inne humanoidy, zwierzęta, nawet demony...harmonijne, bez wewnętrznych wojen, zgodne, rozumiejące się nawzajem. Zjednoczone poczuciem przynależności do wspólnego narodu. Walczymy o zupełnie nową cywilizację, o raj na ziemi. Nadrzędna władza...czy to się tak bardzo różni od służby dla królowej Aldianu?

Czarodziej westchnął z bólem.

- Jak cholera się różni, moja mała. Nawet gdyby to, co mówisz było po tysiąckroć prawdą. Nie potrafiłabyś teraz tego zrozumieć, ale ze wszystkich wartości na świecie najbardziej cenię sobie moją wolną wolę, możliwość wzięcia losu we własne ręce. Nie nęci mnie kraina wiecznej szczęśliwości, w której o wszystkim decyduje się za mnie. Nawet dla mojego dobra. To moje życie i moje błędy, Tash.

- Wiesz co, Rosenkhat, z ciebie to jednak kawał sukinsyna... - Selenistka splunęła.

W dłoni Rosenkhata rozjarzyło się ostatnie zaklęcie w tym pojedynku.

- Tash, ty kretynko - powiedział miękko, z żalem w głosie.

I wtedy nastąpiła apokalipsa.

Czarodziej nie potrafił sobie później przypomnieć, czy zdążył w końcu rzucić swój czar, czy też nie; prawdopodobnie i tak nie miało to szczególnego znaczenia. W jednej chwili ziemia zaczęła się trząść i wydzielać gorącą, cuchnącą parę; Tasheyna zawyła, tarzając się w śmiertelnych konwulsjach, inne przeraźliwe krzyki dobiegały od strony zbocza. Trująca mgła zabijała zarówno Selenistkę, jak też jej Ciemnoskórych popleczników. Drzewa padały niczym przewrócone klocki domina, darń pękała na podobieństwo skórki drożdżowego ciasta. Rosenkhat miał jeszcze tyle przytomności umysłu, aby wzbić się do góry, jego jednak także owionęły opary. Być może miały one tak trującą moc tylko dla poddanych Purpury, a może czarodziej wchłonął mniejszą dawkę - trudno powiedzieć, dość, że jedynym ich efektem, było potężne oszołomienie. Próbując zaprząc zamglony umysł do pracy, Rosenkhat starał się znaleźć bezpieczne miejsce. Niestety, nie odleciał daleko. Przez chwilę jeszcze przyglądał się pękającej ziemi, która zbliżała się stanowczo zbyt szybko. Jego ostatnią myślą było: "Drall kharann, nikt nie lubi, jak go się za wcześnie budzi...!". A potem zapadła cisza i ciemność.

 

***

 

Bolała go głowa. Do cholery, wszystko go bolało. W ustach miał jakieś liście. Rosenkhat powoli otworzył oczy i jęknął. Po kilku nieudanych próbach zdołał wreszcie zogniskować wzrok na otoczeniu. Leżał wśród rumowiska - przewróconych drzew, stosów ziemi i darni, wyrwanych z korzeniami krzewów. Nad nimi, w pewnej odległości górowało potężne, mahoniowo lśniące cielsko.

Czarodziej nie mógł się poruszyć. W pierwszej chwili zdjął go przeraźliwy lęk - złamany kręgosłup i nieodwracalny paraliż. Kiedy tylko jednak odrobinę wróciła mu przytomność, zorientował się, że jest zaklinowany pod pniem drzewa. Dzięki jakiemuś szczęśliwemu kaprysowi losu, nie przygniatało go całym swoim ciężarem, nie pozwalało tylko wyjść.

"Chyba nie mam nic złamanego" - pomyślał mag. Prawdopodobnie ochroniło go zaklęcie - zbroja i znowu, tylko łutowi szczęścia zawdzięczał, że czar nie wyparował natychmiast po tym, jak stracił przytomność.

Rosenkhat westchnął. W chwili obecnej nie był w stanie rzucić jakiegokolwiek zaklęcia i wydostać się stamtąd. Zastanawiał się, ile czasu będzie jeszcze musiał tutaj przeleżeć.

- A więc pan żyje, mistrzu Rosenkhat! - usłyszał nagle znajomy głos. - Co za szczęście, już się bałem. Jest pan cały?

Czarodziej uniósł głowę.

- Markil - stwierdził ze zdumieniem. - Skąd wiedziałeś, gdzie...? - głos mu spoważniał. - Jeśli należysz do Purpury, nie wahaj się. Nie mogę się bronić. Wyprułem się z całej energii.

Młody czarodziej zachichotał i zdjął coś z kołnierza Rosenkhata. Małą, drewnianą płytkę z blaszaną zapinką.

- Podsłuch.

- Eeeee?

- I radar. Temporalne zaklęcie. Działa dwa-trzy dni...

- Ty mały...! - wściekł się czarodziej. - Zapluskwiłeś mnie! MNIE! ZAPLUSKWIŁEŚ! Proszę! Możesz teraz przejąć schedę po mistrzu! Wyrm leży tam...!

- Ależ niech pan się uspokoi - mitygował pryszczaty mag. - Żeby bronić takiego skarbu, trzeba rozkazywać armii. Chętnie zrzeknę się praw do skóry wyrma i wyciągnę pana spod tego pnia, ale pod jednym warunkiem.

- Słucham - rzekł jadowicie Rosenkhat.

- Proszę wziąć mnie do terminu i zarekomendować Gildii. A, i jeszcze wyrównać moje braki programowe...

Czarodziej popatrzył na niego z osłupieniem.

- Drall kharann. A więc o to chodzi...! - uśmiechnął się szeroko. - Niech cię, Markil, jesteś o niebo sprytniejszy, niż myślałem. Muszę przyznać, że cię nie doceniłem. No, przechytrzyłeś mnie!

- A więc zgadza się pan?

- Zgadzam się. Nawet daję słowo. Niech to demony, właśnie wrobiłem się w ucznia.

- Tharve leta, vel natuí. - delikatne iskierki otoczyły pień drzewa, po czym stał się on na tyle lekki, że Markil mógł go odrzucić jedną ręką.

- Dzięki... - jęknął Rosenkhat, nieporadnie próbując wstać. Nowy uczeń pomógł mu dźwignąć się na nogi. Czarodziej westchnął.

- Ale tak swoją drogą, może wykazujesz zbytnią ufność. Skąd wiesz, że teraz, gdy jestem już wolny, nie pozbędę się problemu? Dlaczego wierzysz, że dotrzymam słowa? Nie wszyscy dotrzymują.

- Bo mimo wszystko... - powiedział Markil, drapiąc się po głowie. - Z tego, co słyszałem... Mimo wszystko, w gruncie rzeczy porządny z pana człowiek.

- Hm - mruknął mag. - Ach tak. No cóż. W takim razie masz to - wyciągnął z kieszeni dużą, okrągłą pieczęć Gildii - Idź i przyklej ją do wyrma. Gdziekolwiek. Zaklęcie pieczętujące. Zabezpieczy robala aż do czasu przybycia transportu.

- Już się robi, mistrzu.

- Aha, i jeszcze coś.

- Tak, mistrzu?

- Nikomu o tym nie mów.

- O czym...?

- No, że jestem porządnym człowiekiem. Większość ludzi uważa mnie za kawał sukinsyna i, na bogów, nie chciałbym sobie popsuć tej opinii...!




Koniec




Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkurs
Bookiet
Recenzje
Nagroda F
Wywiad
Stopka
Listy
Galeria
Andrzej Pilipiuk
Anna Studniarek
Adam Cebula
Tomasz Pacyński
Wróżek Okróżek
EuGeniusz Dębski
nonFelix
Eryk Ragus
Fahrenheit Crew
Paweł Laudański
A.Mason
Adam Cebula
Tomasz Duszyński
Aleksandra Janusz
Jerzy Grundkowski
A.Kozakowski
A.Pavelková
Ondřej Neff
KRÓTKIE SPODENKI
Andrzej Świech
[XXX]
 

Poprzednia 32 Następna