strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Jerzy Grundkowski
strona 33

Dialektyczny miecz rewolucji

 

Ja, Ulrych, miecz rewolucji, sędzia sprawiedliwy, niezmordowany tropiciel antysowieckich i antypartyjnych spisków i odchyleń od jedynie słusznej linii, siedzę w wielkim gabinecie, w którym prawie mnie nie widać, bo taki jestem malutki... Ale, choć rozmiarami fizycznymi, gabarytami swoimi, faktycznie jestem niewielki, to nie jestem z tego nierad, wprost przeciwnie, bardzo jestem z mojego małego wzrostu zadowolony, bo i towarzysz Mołotow przezwany Kamiennym Zadkiem też jest pokurczowaty i towarzysz Kliment Woroszyłow, Czerwony Marszałek, także, a są to towarzysze najważniejsi ze wszystkich, ponad nimi jest już tylko towarzysz Stalin, który, strach pomyśleć, bo o wyznaniu tego mowy nawet nie ma, również jest malutki i dlatego może ścierpieć towarzyszy Klimenta Woroszyłowa i Wiaczesława Mołotowa, których widoku przenigdy nie zniósłby, gdyby choć trochę przewyższali go wzrostem. Tak, że bardzo jestem, ja, Ulrych, z niemiecką dokładnością wywiązujący się z powierzonych mi zadań, zadowolony ze swego fizycznego statusu, i powiedziałbym wręcz, żem w nim rozmiłowany. Mój mały wzrost ratuje mi życie. Jeszcze ratuje, nie wiedzieć, na jak długo. Tylu ich było, wspaniałych towarzyszy, niezłomnych bojowników bolszewickich, którzy dali głowy, bo nie spodobali się Kobie...Towarzysz Stalin nie polubił ich i ja ich też nie polubiłem. A że kiedy tego zapragnę, zawsze potrafię znaleźć winę, to i znalazłem.

A jednak się boję. Ja, prokurator nieustraszenie ścigający wrogów państwa radzieckiego, stale drżę ze strachu, iż zdarzy mi się (na moje nieszczęście) wroga przeoczyć. A za to, w najlepszym razie, należy się łagier. Wyrok nie byłby odpowiedni do mojego niewielkiego wzrostu. Odpowiadałby raczej mojej wysokiej funkcji - dziesięć lat, piętnaście, dwadzieścia pięć... I wyrok taki musiałbym uważać za niezasłużoną przychylność losu. Musiałbym myśleć, że spotkało mnie niesłychane szczęście, które za jakiś czas zresztą się cofnie, oddali bezpowrotnie...Gdybym przeoczył wroga, lud pracujący miast i wsi nie miałby dla mnie litości. I prawidłowo: litość gubi rewolucjonistę. Nigdy nie przyznaliśmy się do tego, lecz kodeks Nieczajewa stale nas obowiązuje. Rewolucjonista zna tylko sprawę, tylko ideę. I dla niej umiera. I dla niej zabija innych, tę ludzką mierzwę, tyle wartą, aby zbudować nią Kanał Białomorski. Gdybym przez niedopatrzenie prześlepił nieprzyjaciela państwa radzieckiego, pierwszego na świecie państwa robotników, gdzie nie ma wyzysku i kapitalistów, gdybym podstępnego wroga, pragnącego zguby narodu, nie wypatrzył wśród akt, nie wyszperał go spośród jego kłamliwych zaprzeczeń, towarzysz Ławrientij Beria miałby całkowite prawo zesłać mnie w głąb Rosji, do kopalni i do wyrębu lasu, i jeszcze całowałbym go za to po rękach za okazaną łaskawość. Tak, wielkie i niezasłużone byłoby wówczas moje szczęście. Ja jednak jestem człowiekiem wolnym od złudzeń. Wiem, że nigdy nie dane by mi było rąbać tajgi i pracować przy wznoszeniu podstaw socjalizmu. To dobre dla kułaków. Mnie spotkałyby najpierw tortury, a potem - kulka w prawą skroń. Jeśli towarzysz Beria był tak miły, że zechciał osobiście torturować swego poprzednika w godności towarzysza Jeżowa, dlaczego miałby znowu odmówić sobie tej przyjemności? W czym generalny prokurator ZSRR gorszy jest od towarzysza Jeżowa?

Ja, Ulrych, boję się. Często nie śpię po nocach i do pracy - która jest moją, małego człowieka, jedyną radością, bez której bym umarł - przychodzę wtedy zmęczony, śnięty jak ryba, a ściślej w tak nienajlepszym stanie jestem przywożony czarną wołga, symbolem mego społecznego statusu, którego nie mogę wyrzec się inaczej niż za cenę własnego życia. A ja tej ceny nie chcę zapłacić. Wiem, że niezależnie od moich pragnień, upadków i wzlotów, zapłacę ją z całą pewnością, kiedyś, lecz robię co mogę, by moment ten przesunąć w czasie, odwlec jak najdłużej, bo doprawdy nieśpieszno mi do kulki w mojej steranej mózgownicy. Jakem Ulrych, prokurator generalny, strach mnie nie opuszcza, jestem więźniem własnej wszechmocy i potęgi.

Ale ci, których skazuję na śmierć, w imieniu państwa radzieckiego, nie wiedzą o tym. Dla nich jestem Bogiem. A dla mnie Bogiem jest towarzysz Stalin. On może wszystko. Część swych niezbywalnych uprawnień towarzysz Stalin scedował na mnie, niegodnego prokuratora; jestem jego prawą ręką. Każdy chce, by jego prawica działała. Więc działam. Podpisuję wyroki, skazuję i trzęsę się z przerażenia. Gospodarz to wie. I dzięki temu jeszcze żyję. Ci, którzy się nie bali, gryzą już trawę. Ja żyję.

Ja, Ulrych, zagłębiam się w papiery i feruję bezlitosne orzeczenia, tropiąc spisek, który tym razem zakradł się w szeregi Armii Robotniczo - Chłopskiej, dowodzonej przez zdrajców Tuchaczewskiego, Jakira i wielu innych sługusów imperializmu. Mieli oni tysiące i tysiące popleczników. Wszystkich ich trzeba koniecznie wytropić, albowiem jeżeli choć jeden się ostanie i wykryje go kto inny, bardziej gorliwy, sprytniejszy, dni moje będą policzone, a za moje życie nikt nie da ani kopiejki. Więc spieszę się i nie przykładam się wcale do spraw, bo to bez sensu. Ważne, ażeby winny nie umknął. Niewinni, jeżeli czasami się trafiają, też nie unikną kary. Nawet jeśli bowiem w danej chwili są bez winy, to nigdzie nie jest powiedziane, że nie zaczęliby knuć w przyszłości. Możliwe to bardzo, zważywszy na to, jak przewrotny i podstępny i niewdzięczny potrafi być człowiek, choć jest człowiekiem radzieckim i nie powinien być podstępny i niewdzięczny, bo jako pierwszy człowiek w historii żyje w państwie bezklasowym, gdzie nikt go nie wyzyskuje o gdzie zostały zlikwidowane nierówności społeczne, zarzewie wszelkiego zła.

 

Poza tym towarzysz Stalin uznał, że byłoby jeszcze gorzej, gdyby jeden winny wymknął się karzącej dłoni socjalistycznej sprawiedliwości niżby dziesięciu niewinnych miało stracić życie, bo tracąc, tracą je dla Sprawy, a więc naprawdę nie tracą, a zyskują. Ale kto to rozumie...

Świadomość jeszcze jest przedrewolucyjna.

Patrzę zatem w papiery i zaznaczam ciągle: winny, winny! A każda moja parafka oznacza dla kogoś surowy wyrok, najczęściej długotrwały obóz bez prawa korespondencji.

Pracuję jak szatan, z wytrwałością bliską wytrwałości towarzysza Mołotowa, który nie na darmo w naszych kręgach przezwany został Kamiennym Zadkiem, gdyż może on dniami i nocami siedzieć za biurkiem i pracować, pracować...

Najczęściej widzę tylko aplikantów donoszących mi papiery, zdarza się jednak, nie za często, że przyjmuję zwykłych interesantów. To rzadkość, aby komuś udało się dostać przed moje oblicze. Staje wówczas onieśmielony i zalękniony w progu ogromnego gabinetu i widzi mnie, malutkiego, ukrytego za biurkiem umieszczonym w kącie gabinetu, pod oknem, żebym miał dużo dziennego światła, które jest zdrowe dla oczu. Ja patrzę surowo i łaskawie pozwalam podejść. Interesanci pytają o los krewnych, ojców, synów. Z reguły odpowiadam, że nie wiem, leniwie zastanawiając się, jakich użyli dojść i komu wręczyli łapówki, aby tu trafić. Strasznie jestem znudzony takimi wizytami, ponieważ ile można patrzeć na kogoś jak na pchłę. Doprawdy może to się znudzić. Mają jednakże swoją dobra stronę takie wizyty, podczas nich nie ślęczę w dokumentach i wzrok mój odpoczywa, co nie jest bez znaczenia dla sprawy. Chodzi o to, abym jak najdłużej dostrzegał wrogów państwa radzieckiego, pierwszego na świecie państwa sprawiedliwości społecznej, żyjącego i rozwijającego się w warunkach imperialistyczno - kapitalistycznego okrążenia.

Tym razem wszelako jestem jakby mniej znudzony, choć nie mogę powiedzieć, żebym całkiem nie był. Ja, Ulrych, siedzę sobie spokojnie w kącie olbrzymiego gabinetu, ukryty za wielkim biurkiem, pochodzącym jeszcze z czasów, kiedy tylko nielicznym śniło się o rewolucji, i ci właśnie mieli słuszność, i spoglądam surowo na znieruchomiałą w progu młodą, ładną dzieweczkę, o zgrabnych nogach ukazujących się spod socjalistycznej sukienczyny, chudych piersiach, w ogóle niewidocznych i jasnych, słowiańskich włosach. Dziewczyna jest wysoka, wyższa ode mnie o pół głowy. Tak to oceniam. Boi się zbliżyć. Nie zachęcam jej. Patrzę. Surowy jest mój wzrok rewolucjonisty.

Ona odrywa się od ściany i powolutku podchodzi, co rusz przystając, jakby nie była pewna, czy wolno jej podejść jeszcze bliżej.

Ponieważ nic nie mówię, myśli, że nie mam nic przeciw temu, żeby tak sobie spokojnie i lękliwie podchodziła.

Chrząkam!

Jasnowłosa staje jak wryta: tak podziałało na nią moje surowe chrząknięcie rewolucjonisty. Ja, Ulrych, sędzia sprawiedliwy, budzę strach, ale już mnie to nie bawi; rzecz spowszedniała mi, przeżarłem się strachem jak kawiorem.

- No - powiadam. - Kim jesteście?

- Jekateriona Iwanowa - ledwo wyciska z siebie młodziutka petentka.

- Przyszłam do was, żeby dowiedzieć się o moim ojcu...

- Kim był - rzucam to pytanie w pustą przestrzeń, ciskam je byle jak, niczym kość psu

Ona mruga powiekami.

- Już nie jest? Nie żyje, towarzyszu Ulrych? Mój ojciec nie żyje?

- Nie wiem, zbadamy.

- Powiedziano mi, że towarzysz prokurator wie wszystko!

- Co za głupstw wam nagadano - mówię dość łagodnie, nie odmawiając sobie przyjemności zapytania, kto ją do tego stopnia raczył oświecić.

Dziewczyna jest spłoszona. Kruszeje moje serce rewolucjonisty.

- No - mówię ochryple, bo od dłuższego czasu daremnie walczę z anginą i brak mi czasu, aby ją wyleżeć. - Niech wam będzie. Przypomnijcie mi jego nazwisko, towarzyszko.

- Nazwisko i otczestwo ojca, towarzyszu prokuratorze?

- I jeszcze stopień

- To wy wiecie! - wyrywa się jej, skromnisi.

- Może wiemy, może nie. Może wiemy wszystko, może wiemy więcej, niż wam się zdaje. Może nie wiemy nic, może nie wiemy, gdzie jest wasz ojciec i co z nim zrobiono, albo co sam sobie biedak zrobił. Czy był zdrajcą!?

- Nie!

- To po kiego czorta przyszliście?

Dziewczyna czerwienieje. Znów łagodnieje moje serce.

- To na pewno była pomyłka - mówi żarliwie. - Ojciec był dobrym komunistą.

- Wasz ojciec?

- Mój - powiada dziewczyna i po raz pierwszy twarz jej zdradza niejaki rys nieugiętości. Znam się na tym. Widywało się już różnych zdrajców. Jedni przyznawali się szybciej, drudzy później. Inni wcale. Los ich jednak zrównał - obszedł się z nimi tak samo. Wszyscy dostali łagier bez prawa korespondencji. I już było po bólu.

- Mój ojciec był dobrym komunistą - powtarza interesantka, bezwiednie używając formy przeszłej, jakby jej tatulek już nie żył.

A może i naprawdę nie żyje? Jeżeli takie było jego przeznaczenie, że ma nie żyć, to nie żyje. Umarłego to nawet towarzysz Stalin nie wskrzesi. Tylko tym różniłby się od Boga, gdyby Bóg nie był wymysłem sługusów międzynarodowego kapitalizmu, klechów, którzy dzięki temu trzymają robotników w niewoli.

- Był?

- Jest - krzyczy jasnowłosa petentka.- Jest nadal!

Słyszę rozpacz w jej głosie. Znowu czuję miłe ożywienie. Pojawia się przyjemny dreszczyk, znamionujący przeżycia, o których sądziłem, że nie jestem do nich zdolny.

- No jest, jest - mówię i uśmiecham się chytrze. Tego parszywego lisiego uśmieszku nigdy nie udało mi się pozbyć, choć tyle ćwiczyłem przed weneckim lustrem, zagarniętym przez jakiś oddział podczas rewolucji.

- Mój ojciec jest dobrym komunistą.

- Na czym to polega? - pytam.

- Dobry komunista wierzy w partię i towarzysza Stalina - odpowiada bez zająknienia jasnowłosa. - Jestem komsomołką...

- Ach, jesteście komsomołką...

- Tak, towarzyszu, jestem.

- A wasz tatuś był dobrym...

- ...komunistą - dopowiada dzieweczka.

- Po czym poznajemy dobrego komunistę?

- Po tym, że niezachwianie wierzy w partię i w towarzysza Stalina, który jest nieomylny.

- No widzicie - mówię z zadowoleniem. - Zapomnieliście przedtem, że dobry komunista musi wierzyć niezachwianie... Może wasz ojciec tak samo wierzył, czyli nie niezachwianie?

- On... był dobrym...

- Po czym poznajemy?

- Po tym, że wierzy.

- W co?

- W partię, niezachwianie i w Stalina nieomylnego.

- Towarzysz Stalin jest sam z siebie, ze swej istoty najgłębszej nieomylny i doskonały. Podkreślanie jego nieomylności jest w gruncie rzeczy próbą jej podważenia.

Jasnowłosa otwiera szerzej oczy.

- Udajecie, że nie rozumiecie?

Kiwa śliczna główką.

- Co za udawanie! - powiadam. - I po co to? Jakem Ulrych, prokurator generalny ZSRR, prawda zawsze wychodzi na wierzch, szczególnie, gdy ja za nią się zabieram.

- Ja nie wiem, o czym mówicie, towarzyszu!

- Nie udawajcie takiej zrozpaczonej. Podejdźcie.

Podchodzi do mnie z wielką obawą. Cała drży. Sprawia mi to przyjemność. Ożywiają się moje maleńkie gabaryty, a zwłaszcza jeden z nich.

- Jeszcze?

Staje obok mnie, z lewej strony. Zaszczycam ją głaskaniem po jej wspaniałych, długich włosach koloru pszenicy, i to pszenicy radzieckiej, nie kapitalistycznej, która nie jest tak szlachetnego odcienia, nie może być, gdyż wzrosła w warunkach wyzysku.

Dziewczyna - no patrzajcie! - zapomniałem jej danych personalnych, ale nie o dane chodzi, dane można mieć zawsze, raz takie, raz inne - nachyla się nieco, abym mógł dosięgnąć jej włosów i cała drży z niepokoju. Jej niepokój jest uzasadniony, jeżeli jest rzeczywiście córką wroga rewolucji, który podstępnie ukrył się w szeregach RKKA. Jeśli jednak był niewinny, co czasem się zdarza, to nie powinna się bać.

Prędzej czy później towarzysz Stalin go zrehabilituje.

Dłoń moja wypielęgnowana, z równo, przyjemniutko obciętymi paznokietkami, nie gładzi już spokojnie włosów miłej komsomołki, lecz gwałtownie schodzi niżej i opiera się o jej siedzenie, okrągłe, pyszne, mięsiste, z mocno zarysowanymi stawami biodrowymi i kośćmi miednicy.

Krotochwilnie szczypie ją. Mówi: łłach! - i odskakuje, udając oburzenie. Potem powiada:

- Co wy towarzyszu, Ulrych, co wy. Tak to mnie pocieszacie, tak? Powiedzcie lepiej, co się stało z moim ojcem, dobrym komunistą!

Śmieję się gabarytowo i mówię:

- Jeśli był on naprawdę dobrym komunista, to włos mu z głowy spaść nie może. A jeżeli nie był, to nie chciałbym być w waszej skórze.

Ona blednie.

- Powiedzcie mi, do wszystkich diabłów! - krzyczy tak głośno, że aż się chwieje portret towarzysza Lenina, wodza rewolucji, wiszący nad drzwiami. Wisi w tym miejscu, abym mógł go stale widzieć i czerpać zeń siły do mej niełatwej i jakże odpowiedzialnej pracy. Oprócz tego jest też w gabinecie kilka portretów towarzysza Stalina, które wiszą tak, że Gospodarz patrzy na mnie ze wszystkich stron i gdzie wzroku nie obrócę, tam napotykam jego surowe i przenikliwe spojrzenie, które dopiero zachęca mnie do pracy i sił dodaje!

- Milczeć!

Ona blednie jeszcze bardziej i uderza w płacz. Tym chce mnie zmiękczyć. Ale ja nie takie rzeczy oglądałem. A moje poczucie rewolucyjnej sprawiedliwości jest niezachwiane.

- Milczeć - wołam, bo drażni mnie, że nie przestaje płakać, jakby to coś mogło pomóc.

Nie, to nie może pomóc.

Jasnowłosa uspokaja się.

- Proszę, towarzyszu Ulrych, powiedzcie mi, co się stało z moim ojcem...

- Wasze imię?

- Jekaterina Iwanowa.

- Nazwisko?

- Wieszatelnikow.

- Imię ojca?

- Iwan Edmuntowicz.

- Nazwisko?

- Takie samo.

- Nazwisko!!!

- Wieszatelnikow

- Stopień ojca?

- Komandir II rangi

-Kiedy aresztowany?

- Szesnastego października zeszłego roku.

- Pod zarzutem?

- Spisku w szeregach RKKA i zdrady państwa radzieckiego.

- Co się z nim stało?

- Od czasu aresztowania nie mamy o nim żadnych wiadomości.

- Gdzie służył?

- W Kijowie.

- Gdzie dowódcą okręgu był komandor Jakir?

Nic na to nie powiedziała.

- Służył pod Jakirem... no, no... Pod Jakirem. A gdzie służył przedtem?

- Zawsze w Kijowie.

- Zawsze? - powtórzyłem.

- Służył tam, dokąd został skierowany przez partię. Był jej wiernym synem. Budowie państwa radzieckiego poświęcił się od najmłodszych lat. Był w oddziałach, które szturmowały Pałac Zimowy. Walczył z obcą interwencją: z Kołczakiem, Denikinem, machnowcami, wojskami pańskiej Polski. Towarzysz Feliks Edmuntowicz zaprosił go do pracy w swojej Nadzwyczajnej Komisji...

- Był więc i czekistą wasz tatulek!

- Mówiłam: służył wiernie tam, gdzie kierowała go wola partii bolszewickiej.

- A przeciw wojskom Piłsudskiego, w jakiej armii walczył? Co to była za jednostka? Może Pierwsza Konna towarzysza Siemiona Budionnego?

- Nie. Mojego ojca oddelegowano do pracy w sztabie.

- Czyim sztabie?

- Frontu.

- Którego frontu?

- Komandorma Tuchaczewskiego.

- Acha. No to siądźcie sobie, a ja poszperam w papierach.



Czytaj dalej...




Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkurs
Bookiet
Recenzje
Nagroda F
Wywiad
Stopka
Listy
Galeria
Andrzej Pilipiuk
Anna Studniarek
Adam Cebula
Tomasz Pacyński
Wróżek Okróżek
EuGeniusz Dębski
nonFelix
Eryk Ragus
Fahrenheit Crew
Paweł Laudański
A.Mason
Adam Cebula
Tomasz Duszyński
Aleksandra Janusz
Jerzy Grundkowski
A.Kozakowski
A.Pavelková
Ondřej Neff
KRÓTKIE SPODENKI
Andrzej Świech
[XXX]
 

Poprzednia 33 Następna