strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Jerzy Grundkowski
strona 34

Dialektyczny miecz rewolucji (2)

 

Dziewczyna siada, pokazując ładne kolana. Pokazuje je jakby celowo. Mogłaby zakryć, wystarczyłby do tego ruch dłoni - nie zakrywa. Ja zagłębiam się w dokumenty. Znaczy, przerzucam je byle jak. Przecież znam sprawę. Ja, Ulrych, generalny prokurator, miałbym nie znać tej sprawy? Człowiek został już osądzony i stracony. Szybka jest rewolucyjna sprawiedliwość. Jakem Ulrych, prokurator - państwo nasze ma powody być dumne ze swego wymiaru sprawiedliwości. Zawsze znajdzie on wroga.

- Istotnie - mówię. - Wasz ojciec został aresztowany pod zarzutem udziału w spisku

Tuchaczewskiego, Jakira i całej bandy imperialistycznych szpiegów...

Podbiega do mnie, nieruchomiejąc przed samym biurkiem, dopiero tam staje, a jej niecierpliwy i przerażony wzrok przenosi się na przemian z mojej głowy na moje dłonie wertujące stosik papierów, gdyż rozumie, że w jednym i drugim zawiera się los ukochanego ojca.

- To pomyłka - zapewnia żarliwie. - Mój ojciec zawsze był wierny i nigdy nie zbłądził.

Towarzysz Stalin był dla niego Bogiem.

- A dla was?

- Również! - odpowiada bez zająknięcia, odpowiada szczerze.

- Bóg nie istnieje, jest tylko towarzysz Stalin, nieomylny i niezachwiany.

- Tak!

- Tak - mówię

- Zawsze wierzyłam w towarzysza Stalina - zapewnia dziewczyna.

- I słusznie. Zobaczę, co da się zrobić dla waszego ojca. Powiadacie, że niewinny?

- Tak, to na pewno straszna pomyłka. Całe życie mojego ojca, życie oddane sprawie rewolucji światowej i komunizmu, świadczy o tym, że musiała być to pomyłka. Może ktoś zawistny rzucił nań podejrzenie? Doprawdy nie wiem, jak to sobie wytłumaczyć.

- Poczytajcie dzieła Lenina, towarzyszko, tam jest wszystko.

- Ja jestem prosta dziewczyna...

- Nie nauka wam w głowie? A co? Miłość może?!

Podnosi dumnie główkę.

- Jeżeli miłość - powiada stanowczym tonem - to jedynie do partii i socjalizmu. Jestem całkowicie oddana sprawie przebudowy naszej ojczyzny.Za władzę sowiecką gotowa jestem oddać życie. Tak mnie wychowano. Tak wychował mnie ojciec, komandir II rangi w sztabie kijowskiego okręgu wojskowego.

- Przypominam wam, że sztab tego okręgu okazał się być wylęgarnią imperialistycznych szpiegów i agentów trockizmu. Ale dość już o tym, bo się popłaczecie. Podejdźcie bliżej.

Ona podchodzi niepewnie, rozglądając się na boki, jakby bała się, co powie na to towarzysz Stalin surowo spoglądający z kilku portretów.

- Jeszcze bliżej.

Biorę ją za rączkę i pytam słodziutko:

- Naprawdę jesteście oddani partii? A może oddawaliście się już mężczyznom? Ile masz lat, komsomołko?

- Osiemnaście - odpowiada, rumieniąc się.- Ale po co to, towarzyszu prokuratorze?

Nic nie mówię, tylko wstaję od biurka. Jasnowłosa dziewczyna, latorośl dobrego komunisty, który gryzie już trawę, o czym ona jeszcze nie wie i łudzi się nadzieją tyleż płonną co głupią, znowu pąsowieje i odsuwa się nieznacznie, lecz nie tak, abym nie mógł jej pochwycić.

- Co wy?

- Milcz - syczę, zadzierając głowę, bo ona znacznie ode mnie wyższa. - Milcz, jeśli chcesz zobaczyć ojca.

- To on żyje? Powiedzcie!

- A żyje... Może żyje...

- Nie wiecie, towarzyszu generalny prokuratorze?

Ileż bólu i zawiedzionej nadziei wyczuwam w jej głosiku! Moje twarde serce nieugiętego bolszewika na moment zmiękło i w nieuzasadnionym przypływie braku rewolucyjnej czujności odpowiedziałem komsomołce, że jej ojciec, jeżeli jest niewinny, żyje na pewno.

- Jest niewinny - zapewniła mnie z wielką żarliwością, do jakiej zdolna jest tylko dusza rosyjska.

- Sprawę zbadamy.

- Dopiero zbadacie?

- Tak - rzekłem ostro. - Ale sami rozumiecie, musicie mnie czymś zachęcić...

Mówiąc to, sięgnąłem dłonią po należną nagrodę.. Zawsze się najpierw bierze nagrodę - taka panuje zasada. Potem reszta. Albo nie potem. Albo nie ma reszty.

Dziewczyna spąsowiała. Już roznamiętniony, pociągnąłem ją na podłogę i bez zwłoki posiadłem. Nie była dziewicą, kłamczucha. Niemało trzeba jeszcze będzie pracować nad rewolucyjną moralnością, oj niemało!

Potem puszczam ją wolno i wbijam wzrok w ścianę.

Na ścianie owej zaznaczony został wzrost towarzyszy Stalina, Mołotowa,Woroszyłowa i mój niegodny wzrost również. Nasi najważniejsi towarzysze są malutcy, ale ja, Ulrych jestem jeszcze mniejszy od nich i dzięki temu żyje. Od czasu, kiedy którejś niespokojnej, samotnej nocy przyśniło mi się, że urosłem o pół łokcia, trwam w stałym strachu, że kiedyś ten straszny sen może się ziścić. Więc podchodzę do ściany i sprawdzam, czy nie urosłem. Robię to dzień w dzień. Teraz także. Na szczęście moje gabaryty nie uległy zmianie. Powoli zaciągam kotarę. Dziewczyna rzeczywiście była wysoka, wyższa od samego Stalina. To zbrodnia.

Wracam za biurko i zatapiam się w pracy. Przerywa ją telefon. Dzwoni oficer NKWD i mówi, że czas jechać do jednostki wojskowej, w której zakradł się spisek.

Wyjeżdżamy.

Oficer jest ode mnie wyższy o głowę. Siedzi w aucie po mojej prawej stronie. Przed sobą widzę kilka samochodów eskorty.Za nami też eskorta. Prujemy pustą szosą aż miło. Zajeżdżamy na obiad. Jestem głodny, toteż posilam się z przyjemnością. Z pokoju obok dochodzą wrzaski przesłuchiwanych. Wysoki oficer jest gorliwcem. Nie ma sensu mu przeszkadzać, mnie wrzaski zdrajców nie psują apetytu. Powiedziałbym nawet, że lepiej wtedy trawię.

Po godzinie oficer wchodzi do mego pokoju i melduje, że komkor Serafinowicz przyznał się do winy.

- Wprowadzić - mówię.

Enkawudziści sadzają na krześle skutego człowieka o zakrwawionej twarzy.

- Szybko skruszeliście. Kto was wciągnął?

- Nikt - chrypi zdrajca.

Kiwam głową.

Wyprowadzają go. Wrzeszczy i wierzga nogami. Ja ziewam.

Po godzinie rzucają go do moich stóp.

- Kto was wciągnął, towarzyszu?

- Kom...kom...

- Komisarz? - pytam domyślnie

Kiwa głowa.

- Co za komisarz!!! - ryczę na niego, kutasa pieprzonego, bo taki, co się przyznał, co tortur nie wytrzymał, jest zwykłym kutafonem, nie porządnym komunistą.- Którego pułku!? Jakiej dywizji? Jakiej brygady!? Psie pierdolony, job twoju mać, zaraz masz się przyznać, kapitalistyczny szpiegu!!! Ty trockisto zapieprzony! Ty agencie niemiecki! Ty łajdaku od Tuchaczewskiego! Ty draniu od Jakira! Towarzysz Beria jeszcze ci się do dupy dobierze, świnio!

Na to zatrząsł się komkor Serafinowicz, pies niemiecki, trockistowski agent, job jego mać! Pot oblał mu czoło, prawie zdychał, a ja prokurator Ulrych, sędzia niezawisły i sprawiedliwy, taki, co wroga nie prześlepi, choćbym miał sam zdechnąć, ale nie zdechnę, zdechną inni, na Sybirze, w kopalni, w łagrze, podczas wyrębu lasu, patrzyłem nań, zdychającego, wzrokiem radosnym i sprawiedliwym, jak przystało na prokuratora! I nie tylko patrzyłem! Również pytałem, również prowadziłem śledztwo, wywiązując się ze swoich obowiązków!

- Ty świnio! Coś powiedział! Jaki komisarz! Gadaj, psie. Bo oddam cię chłopcom z NKWD!

Znów zatrząsł się zdradziecki komkor, lecz moje sumienie było czyste: klechy marudzą, że nie grzeszy ten, kto nie ma świadomości grzechu: jam bezgrzeszny; towarzysz świadkiem; wszystko czynię dla dobra wielkiej sprawy socjalizmu, której jestem bezgranicznie wierny.

I dalej trząsł się zdradziecki komkor, tchórzliwie lękający się tortur! Ja zaś niezawiśle spoglądałem mu w oczy, rozbiegane i słusznie przerażone. Jeszcze moment, a zacząłby lizać moje buty! Tak bał się chłopców z NKWD! Co on sobie myśli, że uniknie sprawiedliwości!? Nigdy!

- Gadaj draniu!

- Nie komisarz... kombrig...

- Jaki kombrig, kutafonie!? Gadaj!

- Kom...kom...

- Nie krztuś się i nie pluj krwią - powiedziałem. - To, że się krztusisz i plujesz krwią, również zostanie ci policzone między twoje winy. I o tym nie zapomni towarzysz Stalin. Nie zapomni ci tego, że zamiast zeznawać, śmiałeś zdradliwie pluć krwią, bezczeszcząc prokuratorski gabinet... Bo wszędzie tam, gdzie jestem, jest mój gabinet. Więc zaprzestań charczenia i plucia i powiedz, co to za kombrig - zdrajca, wciągnął cię do kontrrewolucyjnego spisku.

- Zołotariew.

- Kombrig Zołotariew, hm... Nigdy bym się tego po nim nie spodziewał. Nie łżesz?

- Nie - wyszeptał zdradziecki komkor. Nadal broczył, lecz już wstrzymywał się od charczenia.

- Bo jakbyś kłamał...

- Mówię prawdę. Chcieliście, żebym się przyznał, to się przyznaję.

- I to ci się chwali, komkorze, że nie ukrywasz wspólników i spieszysz na nich donieść. Kto jeszcze?

- Nikt.

- Nikt?

- Błagam, nikt!

- Za późno - wycedziłem.- Za późno na żal. Towarzysz Stalin wie i widzi wszystko. Jak mogłeś przypuścić, że unikniesz kary? Żaden winny jeszcze nam nie umknął. Kto jeszcze?

- Nikt.

- Zabrać go!

- Błagam, nie!

- Zabrać!

Towarzysze enkawudziści poderwali łajdaka z klęczek i, bijąc po głowie, skierowali do wyjścia. Komkor był draniem na schwał, dużym i silnym, spasionym na kapitalistycznym żołdzie. Enkawudziści zaś byli drobni i wątli. Toteż przyjemnie było patrzeć, jak go ćwiczą po pysku, a on nic, tylko pluje krwią, charczy i błaga. Naraz zdradziecki komkor, znoszący dotąd razy w cierpliwym milczeniu, strząsnął z siebie towarzyszy enkawudzistów i rzucił się w moim kierunku.

Kto wie, czy nie nadeszłaby moja ostatnia godzina, gdyż pistolet miałem schowany w biurku, gdyby nie to, że enkawudziści naprawili swój błąd i w trójkę skoczyli komkorowi na plecy, przez co nie zdążył do mnie dotrzeć.

Wywiązała się walka na pięści i kopniaki, w której komkor poczynał sobie nawet dość dzielnie - szczególnie ucierpiał najwyższy z enkawudzistów, typowy średniak - lecz w końcu obezwładnili go, skopali i pobitego do nieprzytomności wyciągnęli jak worek z mojego gabinetu.

Odetchnąłem.

Wrócili po pół godzinie.

- No jak, towarzysze? - spytałem łagodnie.

- Zdechł, towarzyszu prokuratorze - odrzekł enkawudzista średniak, ten z najbardziej przez komkora obitym pyskiem.

- Zdechł, mówicie? No, to wy pojedziecie ze mną, a reszta zostaje i dalej ściga wrogów. Musicie wykonać plan zdrajców. Zrozumieliście?

- Tak, towarzyszu - odrzekli chórem, patrząc jakby z litością na swojego kolegę.

Zgubne to były spojrzenia, zgubne i dla niego, i dla nich, lecz tym razem naprawdę postanowiłem okazać się pewną łaskawością - ile można się srożyć!?

Powróciliśmy do Moskwy, parę razy zbaczając z trasy, by dopełnić dzieła sprawiedliwości. Rosły moje teczki, a w parnym powietrzu zdawał się jeszcze unosić krzyk zdrajców. Towarzysz Stalin nadal spoglądał na mnie z kilku portretów, przypominając swojemu prokuratorowi o obowiązku czujności. Byłem czujny, żaden nieprzyjaciel państwa nie mógł uniknąć kary. W wolnej chwili sprawdziłem, że ojciec jasnowłosej komsomołki od dawna gryzł już ziemię; szybka i nieubłagana jest rewolucyjna sprawiedliwość. Codziennie, w tajemnicy przed wszystkimi, mierzyłem swój wzrost, przekonując się z uczuciem wielkiej ulgi, że moje maleńkie gabaryty nie zmieniły się. Dalej byłem niższy od towarzyszy Stalina, Mołotowa i Woroszyłowa, co obiecywało mi nieśmiertelność podobną do ich nieśmiertelności. Sądziłem, że nic nie zmąci mojego szczęścia.

W jakże okrutnym byłem błędzie! I tylko do siebie mogę mieć o to pretensje, nigdy do któregoś z najważniejszych towarzyszy, z samej swej natury bezwinnych.

Tylko do siebie i... do łajdaka ekawudzisty, z pyskiem obitym przez komkora Serafinowicza.

Wziąłem go, nie wiedzieć dlaczego, do mojej świty; z czasem przekonałem się, że zabrałem go do Moskwy po to, aby go dręczyć.

Przybierało to różne formy. Najczęściej zarzucałem mu opieszałość i brak gorliwości w wykonywaniu planu zdrajców, który ze wszystkich planów jest najważniejszy. Przedkładałem mu wytrwale, że rośnie już las w syberyjskiej tajdze, który kiedyś będzie rąbał. Kiedy indziej mówiłem, że las już urósł. Tłumaczyłem łajdakowi, iż nie będzie pierwszym enkawudzistą, który w łagrze spotka się ze swoimi ofiarami. Kazałem mu wyobrażać sobie, co oni z nim uczynią. Mimo, iż wyobraźnię miał ubożuchną, to jedno potrafił sobie doskonale wyobrazić, co objawiał niegodnym prawdziwego bolszewika dygotaniem łydek i spływającym mu z niziutkiego czoła potem... Pocił się naturalnie ze strachu, małego był ducha.

Pewnego razu pokazałem mu jego teczkę... Znaczy, niby przypadkiem wyszedłem z pokoju, otwartą teczkę personalną z jego nieważnym, już zalatującym trupem nazwiskiem pozostawiając na biurku, aby ją obejrzał. I nie pomyliłem się. Ale kto by wytrzymał! Czyż chory nie spogląda do kartoteki lekarskiej, z lęku, czy wyrok nie jest już wydany!? Ja byłem lekarzem a on chorym. Spojrzał. To go zgubiło. Teczka była spreparowana. Enkawudzista nie znajdował się w wykazie zdrajców przeznaczonych w pierwszej kolejności do Workuty. Nie mnie było osądzać GPU. Jednakże strach ma wielkie oczy; powiesił się w leśnej latrynie, podczas jednej z wycieczek do miejsc, gdzie wrogów ludu wychowuje się na prawych obywateli socjalistycznej ojczyzny. Patrząc na dyndające na wietrze ciało ,czułem zadowolenie ze spełnionego obowiązku i ciche, maleńkie szczęście, o jakim małodusznie sądziłem, że już nie jestem doń zdolny. Byłem zdolny. Jeszcze cieszyła mnie moja niełatwa praca. Chwała towarzyszowi Stalinowi i Berii! Bez nich wszystkie moje dni byłyby jednako smutne i szare.

Nie koniec to tej historii, chociaż tak byłoby najlepiej. Jakiś czas potem, ja, Ulrych, miecz rewolucji, sędzia niezłomny i sprawiedliwy, przekląłem swoje małe, ciche szczęście, jakie odczuwałem, przypatrując się wiszącemu enkawudziście, targanemu zimnym rosyjskim wiatrem.

Było tak: jak zawsze stanąłem przy ścianie, by dokonać pomiaru mego niedogodnego wzrostu i zamiast jak zawsze stwierdzić, że na moje szczęście nic nie urosłem, tym razem przekonałem się z bólem i trwogą, niewielkie gabaryty, z których byłem jakże dumny, poprawiły się! Znaczy - pogorszyły. Urosłem! Na wszystkich klechów świata, urosłem o dwa palce!

Nie wierząc własnym oczom, jak każdy człowiek stykający się z niemiłą prawdą, zrobiłem nowy pomiar w złudnej nadziei rozwiania koszmaru. Nie rozwiał się. Rzeczywiście powiększyłem się. Byłem już taki wysoki jak nasi najlepsi towarzysze: Stalin, Mołotow i Woroszyłow. Gdybym urósł jeszcze trochę, znalazłbym się w niebezpieczeństwie gorszym od śmierci! I nic nie mógłbym na to poradzić.

Gorączkowo zacząłem szukać przyczyn. Rozumowałem, iż skoro istnieje coś, co powoduje, że rosnę, to czym prędzej należy to coś zniszczyć, rozprawić się z podstępnym i tajemniczym wrogiem, który przedarł się przez strzeżone granice i zagraża istnieniu generalnego prokuratora Związku Sowieckiego. Tyle zachowałem jednak przytomności umysłu, że nie zwierzyłem się nikomu z mojej tragedii (byłby to ostatni błąd w moim życiu), ani nie przyjąłem założenia (dialektycznego) o materialności wroga. Niestety, jakże by to ohydnie nie brzmiało, nieprzyjaciel był niematerialny i przez to niepojęty...

Żeby nie przeciągać sprawy tak dla mnie bolesnej, na trop naprowadziła mnie informacja o śmierci jasnowłosej komsomołki. Skoczyła z mostu do rzeki. Rzek mamy dużo; nie warto podawać nazwy. Skojarzyłem ze sobą tę śmierć i zgon drania enkawudzisty, wciąż chwiejącego się na wietrze! To od nich przejąłem to tajemnicze coś, powodujące, że bezsensownie rosłem. Zgryzoty i smutki sprawiły jednak, tak sądzę, że to one właśnie sprawiły, iż proces niepohamowanego wzrostu został u mnie zatrzymany. Co mówię wszelako nie bez lęku.

Licho nie śpi, a wróg podstępny, wróg niematerialny czuwa.

Toteż ja, Ulrych, prokurator generalny, wszystkie swoje siły oddający sprawie budowy lepszej przyszłości, która jest zarazem i moją przyszłością, żyję w ciągłym strachu przed tajemniczym, duchowym niebezpieczeństwem, myśląc sobie, że ten obrzydliwy materialny świat nie jest tak całkiem obrzydliwie materialny, jak się nam dobrym komunistom wydaje; myśli te oczywiście zachowuję dla siebie; kto dużo mówi, krótko żyje.



Koniec




Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkurs
Bookiet
Recenzje
Nagroda F
Wywiad
Stopka
Listy
Galeria
Andrzej Pilipiuk
Anna Studniarek
Adam Cebula
Tomasz Pacyński
Wróżek Okróżek
EuGeniusz Dębski
nonFelix
Eryk Ragus
Fahrenheit Crew
Paweł Laudański
A.Mason
Adam Cebula
Tomasz Duszyński
Aleksandra Janusz
Jerzy Grundkowski
A.Kozakowski
A.Pavelková
Ondřej Neff
KRÓTKIE SPODENKI
Andrzej Świech
[XXX]
 

Poprzednia 34 Następna