strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Fahrenheit Crew
strona 39

KRÓTKIE SPODENKI


Ładnie obrodził nam ten kwiecień w szortach. Miroslav Žamboch to jeden z najbardziej popularnych czeskich autorów sf/f (w niedługim czasie w F. powinno pojawić się jego dłuższe opowiadanie). Robert Zang z klimatycznym szortem, no, ja poczułem się... Nie otwierajcie tych drzwi!!! Pozostała czwórka autorów, to ekipa Fahrenheita wyrabiająca wierszówkę ;-) Co wcale nie oznacza, że jest to zła wierszówka, bynajmniej. Jest to wierszówka dobra bo tania, tania bo krótka :-)





Miroslav Žamboch


Zasadniczy wkład w problem
bezpłciowości  aniołów

 

 

Anioły zawsze wydawały mi się dziwne. Długo badałem dlaczego, aż w końcu na spodniej stronie płyty przed Katedrą świętego Wita znalazłem ten tekst. Zajęło mi trochę czasu przełożenie go na czeski, ale teraz możecie się nim cieszyć i wy.

 

 

Na POCZĄTKU istnieli aniołowie wszystkich płci: męskiej, żeńskiej i nijakiej. Wszystkie były fizycznie doskonałe, jednakże anielskie kobiety miały jedną specjalną cechę - ich sexappeal nie znał granic. Z drugiej strony było to bardzo uciążliwe. Około pięć minut po POCZĄTKU pierwsza para podjęła próbę ukojenia wzajemnego pożądania i pojawił się zasadniczy problem: żadne z nich nie chciało leżeć na plecach. Z technicznego punktu widzenia, wziąwszy pod uwagę skrzydła o rozpiętości co najmniej pięciu metrów, nie było to nawet za bardzo możliwe. Kochankowie wypróbowali w przebiegu stuleci i tysiącleci miliardy seksualnych pozycji, ale żadna nie była dostatecznie zadawalająca. W niebie przybywało seksualnie sfrustrowanych i dożywotnio upośledzonych aniołów z połamanymi skrzydłami. Aż pewnego razu jedna bardzo namiętna i nonkonformistyczna para wpadła na genialny w swej prostocie pomysł - zamienić ułomność skrzydeł w niezaprzeczalną zaletę.

Na swój lot wybrali noc. Podczas miłosnej gry wstępnej wznosili się stale wyżej i wyżej, aż dostali się do Słońca. I nastąpił początek końca. Kobieta w uniesieniu krzyczała z rozkoszy, pierwszy raz od POCZĄTKU jej pożądanie zostało zaspokojone. Krzyk obudził pozostałych i cała anielska populacja stała się świadkiem ich połączenia. Kochankowie, niestety, nie zdążyli się w czas opamiętać z ekstazy i przy upadku rozbili się o ziemię. Mieli na imię Adam i Ewa. Jakikolwiek związek z inną dwójką o podobnych imionach jest czysto przypadkowy (wziąwszy pod uwagę stosunek ludzi do seksualności).

Od tego czasu w dłuższych czy krótszych interwałach wyruszały pary aniołów na swój lot i, wcześniej, czy później, podążały losem pierwszych powietrznych kochanków. Ostatni aniołowie, mężczyzna i kobieta, zaginęli w wirze pożądania w roku 1908, świadkowie ich miłosnego aktu twierdzą, że warto było.

 

 

________________

Uwaga pierwsza: To także wyjaśnia pewną melancholię aniołów rodzaju nijakiego.
Uwaga druga: ... i rzuca nowe światło na ważne prehistoryczne wydarzenia, np. rozpad Pangei, odwrócenie się biegunów magnetycznych, wyginięcie dinozaurów, nagłe nadejście doby lodowcowej, i inne.

 

 

 

Tłumoczył z czeskiego: A.Mason






Robert Zang


Zwykle czekam

 

 

Pływam, a właściwie unoszę się kilka metrów pod powierzchnią wody. Krucze włosy oplatają mi się dookoła głowy, czasem przesłaniając widok. Oczy mam ciągle otwarte, obserwując powierzchnię, o którą rozbijają się promienie słoneczne. Patrzę, jak część z nich przechodzi dalej, by rozjaśnić nieco głębiny, a część odbija się od falującej tafli, wybierając wędrówkę po świecie żywych. Zwykle czekam, przyglądając pochylającym się nade mną gałęziom starego lasu. Ale gdy zapada zmrok...

Biegnę przed siebie, nie oglądając się, lub robiąc to najrzadziej jak można. Uciekam, czując za sobą twój oddech. Słyszę twój śmiech, jak naigrywasz się z mojego kruchego ciała i niezgrabnych kroków. Gubię buty, zaplątawszy się w jakieś gałęzie, a ty nie możesz tego nie zauważyć. Boję się tak bardzo, że wołanie o pomoc nie przechodzi mi przez ściśnięte strachem gardło i chociaż na horyzoncie widzę już światła pobliskiej wioski, nie mogę wydobyć z siebie głosu. Doganiasz mnie i wiem, że zaraz to wszystko się skończy. Zostanę na zawsze w tym ciemnym lesie, tej zimnej, jesiennej nocy. I nagle czuję uderzenie w tył głowy, uderzenie, które prawie rozłupuje ją na pół...

Tylko tyle, że wcale nie padam i nie umieram. Biegnę dalej, wiedząc, że nie ma cię już za mną, że w pewien sposób jestem wolny. Gdzieś z przodu majaczy niewyraźna ludzka sylwetka. Nie muszę jej wyraźnie widzieć, by cię rozpoznać, wciąż zanosisz się obłąkańczym śmiechem. Aż tak jesteś z siebie zadowolony?

Pośpiech nie jest tu wcale wskazany. Ta scena powtarza się każdej nocy, gdy wzejdzie księżyc. I za każdym razem jestem bliżej i bliżej... Nie muszę szukać drogi, wyznaczają ją twoje własne ślady, nie muszę martwić się, że mi uciekniesz, bo tutaj czas stanął w miejscu. Zdradzę ci, że początkowo bałem się, podobnie jak tamtej nocy, ale teraz jestem już zupełnie spokojny. Jestem chłodny i opanowany, ale ciekawe jak ty się czujesz, bo właśnie dotarłem pod twoje drzwi.

 

10.03.2003






Eryk Ragus


Racjonalista nowoczesny

 

 

Piwnice zazwyczaj nie pojawiają się same z siebie, ale ta się pojawiła. Tak po prostu - pewnego dnia w miejscu, gdzie nigdy schodów nie było, nagle się tam znalazły. Trudno to wytłumaczyć. Racjonalista powiedziałby, że skoro są, to były zawsze, a że wydaje mu się, że wczoraj ich nie widział... no właśnie, to po prostu mu się wydaje.

Pewien mężczyzna, nie będący racjonalistą, wychodząc rano po bułki, owe schody spostrzegł. Wyglądały zwyczajnie - kamienne, strome, zakurzone, słowem - zejście do piwnicy. Postanowił zobaczyć, co kryje się na dole. Widać, że nie był racjonalistą, bo gdyby był, stojące tu od zawsze schody potraktowałby wzruszeniem ramion, a poza tym czego racjonalny człowiek miałby tam szukać w piwnicy z samego rana?

Mężczyzna pokonał wszystkie zakurzone stopnie i zatrzymał się przed drzwiami. Nie namyślając się długo, pchnął je. Zawiasy zaskrzypiały. Wszedł do pogrążonego w ciemnościach pomieszczenia, wciągając w nozdrza zapach stęchlizny i jakiś inny, znajomy, acz nie kojarzący się z niczym konkretnym. Światło zapłonęło niespodziewanie, tak samo z siebie. Drzwi też zamknęły się same z siebie.

Pomieszczenie wypełniały stosy książek. To ich zmurszałe kartki wydawały tę specyficzną woń, której mężczyzna nie potrafił rozpoznać, woń delikatną, która dla moli - tych książkowych - jest tym, czym zapach krwi dziewicy dla wampira. Mężczyzna chwycił pierwszy z brzegu wolumin i zaczął przewracać pożółkłe stronice. Przejrzał jedną książkę, przejrzał drugą, a potem dziesiątą, a potem setną. Oglądał, czytał, pochłaniał, pożerał jedną po drugiej. A na końcu książki zjadły jego.

Racjonalista powiedziałby, że ten mężczyzna nigdy nie istniał, a że wydaje mu się, że wczoraj o nim słyszał... no właśnie, to po prostu mu się wydaje.

 

25 września 2002





nonFelix


Pisać każdy może...

 

 

"Jestem mądry, jestem piękny, jestem kuloodporny" - powoli zaczynałem wierzyć w powtarzaną mantrę, chłepcąc kolejne piwo. "Idzie diabeł ścieżką krzyyyyywą..." - zaskandował z tyłu jakiś chłopak z gitarą. Knajpa była mroczna, goście też już nieźle zamroczeni, a puste kufle walały się po całej podłodze w różnych stanach rozkładu. W ciemnym kącie ktoś okładał swojego kumpla łańcuchem. Cyklista pokazywał jakiejś nieletniej swoją kolekcję znaczków. Ot, zwykłe spotkanie Anonimowych Katolików. W skrócie AK. Każdej niedzieli bezskutecznie walczyliśmy z chęcią spalenia jakiegoś drewnianego kościółka. Jawnie nazywaliśmy się Chrześcijańską Unią Jedności, skrótu nie podam.

- No dalej, nonFilemonie, to musi wypalić. Najwięksi bohaterowie jakich znało fantasy, laski w mundurach i broń. Co może być bardziej kuszącego?

- Znaczy, Bacyński, ten Bilbo to już gdzieś był napisany? Że niby w "Stary człowiek i może"? Nie merdkowuj mi tu. Sam wymyśliłeś jego i tę Jennę Fer, a teraz się największymi bohaterami podpierasz. Ale zostawmy akcję - to nieistotne, na to nikt nie zwróci uwagi. Jaki tytuł? To ważne.

- Widzisz, długo nad tym myślałem. Nazwiemy książkę "Listopad", to jak wyjdzie pod koniec stycznia, to będzie dodatkowa reklama!

Zdezorientowany policzyłem miesiące na palcach. Wyszło mi siedem i pół, więc dałem spokój i pociągnąłem jeszcze łyk piwa.

- No dobra. Może być. Chwytliwe. Ile już masz?

- Dwie strony. Ale nie ma problemu, przepiszę parę rozdziałów z innych książek, nikt się nie skapnie. Przecież w tym kraju i tak nikt nic nie czyta.

- Tylko nie kopiuj znowu z tego o Chudym Robinie! To, że za pierwszym razem nikt się nie zorientował, jeszcze nic nie znaczy. Jakby co, to daj w cudzysłowie, to się przynajmniej autor nie obrazi.

- On nie żyje.

- Acha, to dobrze.

Mierność refleksji po raz kolejny zapiliśmy piwem. W tym samym czasie do naszego stolika zbliżył się jakiś człowiek. Nie mogłem go rozpoznać, gdyż dla konspiracji, niczym kameleon, owinął twarz papierem toaletowym.

- To ty jesteś Sapkowski? Zabawne, myślałem, że jesteś facetem - powiedział przybysz. I najwidoczniej było to hasło, gdyż Bacyński odpowiedział natychmiast, wpatrując się w niedaleką ścianę:

- Większość Talibów tak myśli.

Dopiero teraz obaj spojrzeli na siebie, po czym uścisnęli prawice. Przyszła i pora prezentacji.

- nonFilemon, wioskowy głupek.

- Henryk Fagus. Asocjacja Pasztetów Polskich.

- Chyba nie ten Henryk Fagus?! - spojrzałem z uznaniem

- Ten sam. Ale nie czas na szmeru-szmeru. Szef wzywa.

- Szef? Znaczy kto?

- Dąb Gębski - przyszedł mi z pomocą Bacyński. - Chodź, wyjaśnię ci po drodze.

I poszliśmy. Jeszcze zanim przekroczyliśmy próg pubu, do korowodu przyłączył się zziajany Cyklista, w krzywo spiętej koszuli i rajstopach na drugą stronę. Henryk prowadził nas krętymi korytarzami metra, ściekami i szkolnymi salami. Każde z tych miejsc było gorsze od poprzedniego i coraz bardziej śmierdziało strachem. I przetrawionym alkoholem.

- Dąb Gębski to nasz duchowy przywódca - rozpoczął swe wyjaśnienia Bacyński. - To z jego inicjatywy w zeszłym roku wylewaliśmy atrament na drogi. Jeszcze wcześniej laliśmy wodę do publicystyki. Jak piszesz, to musisz pod jego dyktando, nie ma innej alternatywy. Nie przepuści żadnemu grafomanowi. A najgorsze jest to, co robi z ludźmi, którzy napiszą zbyt dobrą książkę. On... Traktuje ich jak skarb.

- To chyba dobrze?

- Dobrze?! Zakopuje trzy metry pod ziemią, a miejsce oznacza krzyżykiem! Mówię Ci, ten Gębski to twarda sztuka. Twardy jak sierp, zakręcony jak młot. Cwaniak nie do zdarcia.

- Sza! Już prawie jesteśmy! - uciszył go Fagus.

Tymczasem podeszliśmy do jakiegoś śmietnika w ślepej alejce. Henryk przepłoszył paru żebraków, którzy koczowali tam nielegalnie, po czym przesunął pęknięty pojemnik z materiałami popromiennymi, odsłaniając niewysokie przejście. Zapalił fosforówkę i wszyscy weszliśmy do środka. Dopiero po paru minutach marszu na czworaka znaleźliśmy się w jakimś większym pomieszczeniu. Sala była okrągła, a ściany zbliżały się do siebie koncentrycznie. Nie było z niej innego wyjścia, prócz tego, którym weszliśmy, oraz niewielkiego otworu w górze. Pod jedną ze ścian, na stosie ukradzionych z biblioteki książek, kołysał się wysuszony staruszek ubrany w moro, głaszczący swoją skołtunioną siwą brodę. Bacyński wystąpił pierwszy. Podszedł do wątłej postaci i padł przed nią na kolana.

- Dąbie Gębski. Przyszliśmy pisać i zginąć dla ciebie. Choć głównie pisać.

- Powstań, człowieku. Nie jestem papieżem. - odpowiedział ten starczym, skrzypiącym głosem.

- Nazywam się Bacyński. Moje pióro należy do ciebie.

- On?! - wyrwało mi się. Spodziewałem się bardziej kogoś w rodzaju ojca chrzestnego. - To nie może być Dąb Gębski! Jestem od niego ładniejszy!

Gębski najwyraźniej trochę się skonfundował, jego konsternację pogłębił Cyklista, który przez chwilę wpatrywał się w pustkę z napiętą uwagą.

- Dobrze, Ojcze. Zapytam go - powiedział podchodząc do starca. - Jeśli nadstawię za ciebie karku, czy uda mi się zabić jakiegoś krytyka?

- Czy twój ojciec jest duchem, czy rozmawiasz z Wszechmogącym? - spytał niepewnie Fagus.

- Aby odnaleźć równego sobie, Cyklista zmuszony jest rozmawiać samym Bogiem! - tu jeszcze raz zdawał się czegoś nasłuchiwać. - Tak, Ojcze. Wszechmogący mówi: "Do cholery, odpowiedz na pytanie!"

- Uważaj, co mówisz, durny Cyklisto!

Ruchem błyskawicy sekciarz wyciągnął zza pazuchy jakąś rozpadającą się księgę.

- Wystarczająco mądry, aby minąć twoje straże z Parrym Hotterem, staruszku.

- To święte miejsce, Cyklisto! Nie bezcześć go kulturą masową!!! A odpowiedź na twoje pytanie brzmi: tak. Pisz dla mnie, a uda ci się zabić krytyka.

- Wspaniale - powiedział usatysfakcjonowany Cyklista. - Robert mi na imię. - Jestem najbardziej poszukiwanym człowiekiem na mojej wyspie. Tylko że nie jestem na swojej wyspie, oczywiście.

- Na twojej wyspie? Masz na myśli Amerykę? - zdziwił się staruszek.

- Tak. Należy do mnie.

- Jesteś szalony.

- No to dotarłem w odpowiednie miejsce. No, to nad czym pracujemy?

- Bacyński, nonFilemonie, Robercie, Henryku... Stworzymy periodyk! Nazwiemy go Celsjusz, na cześć tego pluszowego tygrysa z komiksów.

- Świetnie! - wykrzyknąłem. - A będziemy mogli w nim publikować swoje grafomańskie utwory, z dosłownymi cytatami z różnych filmów i przekręconymi imionami redakcji!? I jeszcze nazywać to literaturą!?

Starzec uśmiechnął się tajemniczo. Pokazał ręką, abyśmy pochylili się ku niemu, a wtedy, szeptem zdradził nam największy sekret pisarstwa. Nie wiem jaki, nie słuchałem go. Mroczny i demoniczny śmiech jeszcze długo rozbrzmiewał w pustej kadzi po piwie w fundamentach jednego z miastowych browarów...





Andrzej Ziemiański


Martwa fala

 

 

Wykopany przez nas tekst pojawił się pierwotnie w No Wave nr 1/83 - dwadzieścia lat temu. Jak sam Autor twierdzi, został stworzony na kolanie, w knajpie, w ciągu zaledwie kwadransa.

 

 

Warnick odgarnął saperką wilgotną warstwę błota, pod nim ukazała się skorodowana powierzchnia metalu. Dał znak Shinowi, który odkręcił zawory i zapalił gaz. Stal zaczęła dymić - odpadała płatami jak mokra tektura. Warnick osłaniał płomień palnika przed brudną wodą ściekającą z rozbebeszonych instalacji. Nie czekając, aż ostygną obrzeża, odgiął przeżartą blachę kilkoma kopniakami i przecisnął się na drugą stronę. Shin podawał mu kolejno butle, maski, karabiny, plecaki, śpiwory, liny i całe to żelastwo, które tak bardzo dało mu się we znaki przez ostatnie dziewięć dni.

Kiedy przeszedł przez otwór, Warnick siedział pod ścianą, opierając nogi na ekwipunku.

- Gdzie jesteśmy? - spytał Shin, nie bardzo licząc na odpowiedź.

Warnick wyjął skądś pomiętego papierosa i włożył do ust.

- Czy to już główny kolektor?

Żadnej reakcji. Trzask zapałki.

Odgarnął mokre od potu włosy i odpiął ciężki zwój brezentu, który obciążał mu plecy. Z wodoszczelnej kieszeni kurtki wyjął zżółkłe, potłuszczone plany, ale nie miał już siły, żeby je rozwinąć.

W milczeniu wsłuchiwali się w jednostajny szum wody, błądzącej gdzieś w nieskończonych trzewiach martwych agregatów. Ruszany podmuchem z utworzonej przez nich dziury, kabel kołysał się miarowo, iskrząc przy dotknięciu mokrej powierzchni betonu .

Poruszony przez niego fragment metalowej konstrukcji oderwał się od łoża i spadł do wody zebranej w zagłębieniu podłogi. Rozkołysała się, ale gruba warstwa oleju rozlana na powierzchni szybko gasiła drgania. To była martwa fala.

- Chcesz wiedzieć, gdzie jesteśmy? - odezwał się nagle Warnick. Mogło to być skrzywienie twarzy, mrużył oczy w kłębach dymu, ale Shinowi wydawało się, że dostrzega cień uśmiechu.

- Gdzie?

Warnick zaciągnął się i wyszczerzył zęby już całkiem wyraźnie.

- Za tą ścianą - cisnął niedopałkiem w kierunku betonowej płaszczyzny - jest to, czego szukamy.

- Można tędy wyjść? - Shin poderwał się, ale napotkawszy drwiący wzrok Warnicka, wściekły na siebie, usiadł z powrotem.

- Tam jest Steiner... i chmury - mruknął Warnick. - Powinniśmy go spotkać. Może mu się udało?

- Nie sądzę, żebyśmy go spotkali. - Teraz Shin grał na zwłokę. Nie wytrzymał długo:

- Rozmawiałeś z nim przed tym, jak wyszedł na powierzchnię?

- Tak.

- Mógłbyś powtórzyć co powiedział?

- Nic konkretnego. W każdym razie nic, czego nie wiedzielibyśmy wcześniej. - Chwila ciszy. - To było dziesięć lat temu.

Shin podniósł się i podszedł do zewnętrznej ściany. Oparł dłonie na obnażonym zbrojeniu.

- To niemożliwe - powiedział nagle. - Teoria Steinera to bzdura.

- I żeby to stwierdzić, wlokłeś się tyle dni na górę?

Cisza. Powolne oddechy.

- Przecież... Przecież nie można kształtować chmur siłą woli, a już na pewno nie jest to metoda samorealizacji...

- Przestań! Jemu chodziło o duchową przemianę, o gruntowną poprawę tego, co nazywa człowieczeństwem. Jeśli uda mu się kształtować chmury, będzie to dowód jego możliwości, znak, że osiągnął to, do czego dążył.

- On tak mówił?

- Nie. To znaczy, tak, ale nie tymi słowami.

- Dlaczego wybrał chmury?

- Nie wiem. Może dlatego, że są takie nieosiągalne i efemeryczne. Dawniej ludzie podziwiali chmury, jeździli po całym kraju w poszukiwaniu ciekawszych rzeźb natury, mimo że były tak niestałe, tak chwilowe.

- Jak to, chciało im się wychodzić za każdym razem na powierzchnię?

- Oni żyli na powierzchni.

Shin oderwał dłonie od ściany.

- Chodźmy - powiedział gwałtownie. - Muszę się przekonać - krzyknął prawie.

Warnick uśmiechnął się ironicznie. Podniósł karabin i wprowadził nabój do lufy. Podszedł do mokrych, zardzewiałych drzwiczek we wnęce muru, przyłożył lufę do zamka i pociągnął za spust. Nadwerężony i skorodowany metal nie stawiał żadnego oporu. Drzwi otworzyły się z trzaskiem, od razu na całą szerokość, zalewając salę potokiem jaskrawego światła. Mrużąc oczy, zapominając o całym ekwipunku, wybiegli na zewnątrz i wydostali się z cienia starej elektrowni. Kiedy tylko przyzwyczaili oczy do blasku dnia, zwrócili twarze ku niebu. Po bezkresnej, jaskrawobłękitnej przestrzeni majestatycznie płynęły wyrzeźbione w obłokach postacie zwierząt, ludzi i roślin.

- Udało mu się - szepnął Warnick. - Cholera, udało mu się! - Zarepetował karabin i strzelił w powietrze,

- Udało ci się, Steiner! - wrzasnął. Ponownie zarepetował i znowu strzelił.

- Steiner, gdzie jesteś? Gdzie jesteś do cholery?! - krzyczał.

Znaleźli go wieczorem. Spalony słońcem, z lekka posiwiały człowiek siedział na pniu, nad brzegiem strumienia z głową opartą na kolanach i rękami zwisającymi luźno po bokach.

- Hej, poznajesz nas - wyrwał się Shin. - Przybyliśmy do ciebie ze świata. Cieszymy się, że ci się udało...

Kompletny bezruch .

- Słuchaj, przyszliśmy... - zaczął Warnick, ale Steiner nie dał mu dokończyć:

- Dążę do poprawy siebie - mamrotał beznamiętnie.- Chcę być lepszy, muszę być lepszy...

Jednocześnie bezkształtna masa chmury, pchana powolnym wiatrem, powoli zaczęła się przekształcać w gigantyczną, abstrakcyjną rzeźbę, harmonijną i regularną jednak na tyle, że wykluczało to wpływ natury.

- Steiner, przecież ci się udało!

Steiner podniósł powoli głowę. Patrzył na nich mglistym i rozedrganym wzrokiem.

- Dążę do poprawy... Muszę być lepszy, muszę się zmienić - mamrotał.





Eugeniusz Dębski


I ogień został na ziemi

 

 

Kolejny wykopaliskowy tekst z pierwszego numeru No Wave w roku 1983. Powstał w wyobraźni Autora i bardzo mu się spodobał. Dlatego został napisany.

 

 

Gałąź, którą Khuer grzebał w wygasającym, nie podsycanym od kilku godzin, a jednak, dzięki oleistym szczapom drzewa kenarowego, jeszcze płonącym ognisku, miała obydwa końce wygładzone do połysku. Koniec trzymany w ręku był biały jak ząb tiraca, drugi - miał połysk nocy, matowy blask czerni.

Khuer zamierzał już zgasić ostatnie, tu i ówdzie pełgające jeszcze płomyki, ale rozmyślił się. Noc była wyjątkowo ciepła jak na początek pory schek, szkoda byłoby tak wcześnie wpychać stare kości do kokonu czekającego w rozwidleniu najwyższego w okolicy drzewa.

Dorzucił do ognia garść drobno połupanych szczap kenara. Drewienka już po chwili zaczęły obficie wydzielać olej, ogień zapłonął żywiej, najpierw nieśmiało, jakby z obawą, a potem zdesperowany rzucił się na drewno i zapłonął pełnym blaskiem. W jasnym świetle Khuer obejrzał kij służący mu, a przedtem jego ojcu i dziadowi, do poprawiania ognia. Z czasem ta prosta gałąź stała się jego amuletem. Tylko drzewo massai, twarde jak kamień i jak kamień ciężkie, może walczyć z ogniem. Ale nawet ono z nim przegrywa. Khuer pamiętał, że kiedyś na końcu kija była duża narośl. Teraz już jej nie było, wygryzł ją ogień. Gdyby człowiek był mocny jak massai!

Legenda głosi, że urodzi się kiedyś łowca, który rozłupie pień massai i napije się jego soku. Będzie wodzem nad wodzami, potężny, nieśmiertelny!

Starzec stęknął i wyprostował ścierpniętą nogę. Przydałby się teraz ten czarodziejski sok. Najwyższy czas. Jeszcze trochę i zużyte ciało zawiedzie. Może nie jutro i nie pojutrze, ale...

Spokorniały trochę ogień oświetlał pobrużdżoną twarz starego wodza. Miłe ciepło kusiło, by zasnąć tu, przy ognisku, na ziemi. A dlaczegóż by nie? Może już czas, by inni zajęli jego miejsce? Na pewno gdzieś w pobliżu czai się korro albo lopiter, na razie poza zasięgiem światła i ciepła. Wystarczy zasnąć... Nie! Musi jeszcze raz spróbować, musi walczyć o dobro swego plemienia, musi zdecydować o jego losach nie na najbliższe dni - na całe pokolenia, na zawsze.

Ognisko jarzyło się już tylko jak wielkie czerwone oko. Patrzyło na starego, nie mrugając. Westchnął, podparł się kijem i wstał. Niegdyś olbrzymi mężczyzna, w głębi duszy wierzący, że to właśnie on rozłupie pień massai, teraz wysoki, chudy staruch patrzył na ciemne niebo, rozświetlane co jakiś czas różowymi błyskami. To Ojciec Keroka-San wykuwa drzewo massai. Może potem, w porze schek, piorun uderzy w takie drzewo, może odłupie jakieś gałązki? Łowcy zrobią z nich ostrza do swych oszczepów. Świetne ostrza. Najlepsze! A może uda się znaleźć gałąź taką, jak ta? Dostałby ją jego następca, a tę Khuer zabrałby ze sobą - na stos pogrzebowy.

Taaak... Dobrze byłoby znaleźć taką gałąź! Khuer zostawił ognisko, by wygasło samo. Podszedł niezgrabnym, kołyszącym się krokiem do swego drzewa, wciągnął nosem powietrze, może śmierdzący wąż korro czeka na niego gdzieś pośród gałęzi? Nic jednak nie poczuł, ujął kij mocno w dłonie i wzleciał w górę do swego kokonu na gałęzi.

Gdy rano wyszedł z gniazda, kobiety rozpaliły już ogniska i gotowały śniadanie. Mężczyźni, oczywiście, jeszcze spali, wstaną dopiero, gdy jedzenie będzie gotowe. Khuer ocenił, że trzeba będzie spalić jeszcze dwie garści drzewa kenaru, zanim łowcy wypełzną ze swych kokonów. Przyglądał się ze smutkiem kobietom, za czasów jego młodości wszystkie były smukłe i wiotkie, umiały latać, a opływające je podczas lotu powietrze zmywało wszystko, co niepotrzebne. Były piękne. Takie jak Loi.

Zauważył ją w grupie przysadzistych, ociężałych żon łowców. Niby krzątała się przy ogniu, ale ukradkiem spoglądała w niebo. Khuer też spojrzał. O! Wysoko w błękicie szybował Nidan. Wzbijał się w górę i spadał nisko nad polanę, tak nisko, że można było określić kolor jego oczu. Lot sprawiał mu niewysłowioną radość - wzlatywał znowu, kręcił spirale, przewracał się przez głowę, leciał na plecach, bokiem, w górę, w dół; beztroski, ale Khuer wiedział, że przez cały czas gotów był uciec, gdyby w pobliżu pojawił się zute. Wiedział również, że to dla Loi były te popisy, reszta kobiet nie zwracała na Nidana uwagi. W końcu młodzieniec zauważył stojącego na gałęzi wodza. Błyskawicznie zwinął się i runął w dół. Spadał coraz szybciej i szybciej, w końcu nawet Khuer zaniepokoił się, ale Nidan to mistrz nad mistrze! Twarz poczerwieniała mu z wysiłku, ale wyhamował dokładnie tam, gdzie chciał - zawisł w powietrzu na wprost starego wodza.

- Witaj chłopcze! - Khuer uprzedził powitalną formułkę, którą Nidan chciał wygłosić, odetchnąwszy najpierw.

- Jak tam dzisiaj? - kiwnął głową na niebo.

- Powietrze trochę ciężkie. Zaczyna się pora schek - Nidan już odpoczął, oddychał spokojnie, głęboko.

- Taaak... Niedługo będzie jeszcze trudniej... - Nidan nie zrozumiał, o co chodzi wodzowi - czy o wilgotne powietrze nie sprzyjające lotom, czy... Zaczerpnął powietrza.

- Wodzu! Pozwól, wyzwę go na pojedynek! Dey zginie i wszystko będzie jak dawniej!

Pojedynek... Khuer wiedział, że prędzej czy później będzie musiało do tego dojść. Opóźniał jak mógł tę chwilę, kiedy trzeba będzie podjąć decyzję. Ale dłużej już nie można zwlekać. Dzisiaj.

Położył dłoń na głowie Nidana. Zacisnął palce na gęstych włosach chłopca, pociągnął lekko do siebie. Nidan zakołysał się w powietrzu.

- Musisz jeszcze poczekać. Teraz leć do niej - kiwnął w stronę Loi. Poczekał, aż Nidan łagodnym łukiem poszybował ku grupie kobiet i wszedł do swojego kokonu. Po chwili wyszedł, trzymając w ręku muszlę Tai-ko. Przyłożył cieńszy koniec do warg i zadął. Dźwięk Tai-obwieszczał wieczorną naradę plemienia, ucichły kobiety przy ogniskach, przerwały pracę i patrzyły na wodza. Z kokonów, oblepiających drzewa wokół, wychyliły się zaspane twarze łowców. Dey wynurzył się również ze swojego, najniżej chyba umieszczonego, domostwa. Na jego twarzy malowała się radość. Spojrzał no Khuera, potem odszukał Nidana i zniknął w ciemnym otworze. Khuer zostawił w gnieździe muszlę, wziął kij i spłynął na ziemię. Niezgrabnie podszedł do przykrytego skórami kamienia, przy którym stała już miska z parującą strawą.

 

Dzień mijał sennie, zarzucono wszelkie codzienne zajęcia, łowcy leżeli na słońcu, kobiety pętały się bez celu i tylko dzieci bawiły się beztrosko. Khuer wiedział, że tylko niektóre z nich potrafiły jeszcze oderwać się od ziemi i przelecieć choć kawałek. Większość tylko biegała, dużo lepiej niż Khuer czy Nidan. Tak... To już najwyższy czas... Może nawet dziś? Gdy słońce zaczęło zachodzić i świecić prosto w oczy, Khuer wstał i polecił rozpalić cztery ogniska w rogach sporego czworoboku. Kobiety podzieliły zgromadzone wcześniej drewno na cztery części, mężczyźni podnieśli się z trawy. Podczas gdy matki zapędzały dzieci do gniazd, panowały gwar, śmiech i płacz. Niektóre kobiety po prostu podrzucały dzieci w powietrze, malcy potrafili jeszcze wykorzystać rozpęd i, rozpaczliwie machając raczkami, docierali do gniazd. Ale nie czuli już powietrza...Pierwszy usiadł wódz. Przymknął powieki i czekał, aż wszyscy usiądą i uciszą się. Gdy otworzył oczy, plemię siedziało już w czworoboku wyznaczonym przez cztery palące się ogniska. Każde z ognisk było pilnowane przez dwóch łowców.

- Nadeszła pora schek - Khuer mówił cicho, wolno i monotonnie...

- Plemię musi wyruszyć w suche regiony. Trzeba zdecydować dokąd - rozmyślnie powiedział: "musi". Miał nadzieję, że Dey złapie się na ten haczyk. I nie pomylił się. Dey skoczył na równe nogi.

- Wcale nie musi! Ostatnią porę schek spędziliśmy tu! Teraz też możemy tutaj zostać.

- Wtedy mieliśmy dużo chorych i rannych, dlatego nie mogliśmy stąd ruszyć - zaoponował Khuer

- Ale przeżyliśmy deszcze!

- Straciliśmy wiele kobiet i dzieci. A także starców. Tutaj korro są szczególnie niebezpieczne. Jest nas teraz mniej niż przed rokiem.

- Podczas wędrówek też traciliśmy sporo starców. A łowcy byli tak zmęczeni, że nie mieli sił, by polować. Dzieci umierały z głodu. - Dey dobrze przygotował się do dzisiejszej utarczki.

- Prawda! - rozległy się nieśmiałe głosy.

- Nieprawda! - poderwał się Nidan. - Tam są suche jaskinie! Nie ma korro i pijawek drzewnych!

- Nie ma też zwierzyny! - drwiąco wpadł mu w słowo Dey.

- Daleka droga... Nie dojdziemy... Kobiety nie wytrzymają... Dzieci... - Dey miał sporo zwolenników.

- Droga? - prychnął pogardliwie Nidan. - Dwa dni lotu, nawet mniej. I zwierzyna też blisko.

- Plemię już nie lata! - Dey postanowił wyjaśnić dzisiaj wszystko. Zapadła cisza.

- To ty nie latasz! - Nidan zająknął się ze zdenerwowania. Nie panował już nad sobą, wyraźnie dążył do pojedynku. - Tylko ty spadłeś do rzeki! - rozległ się śmiech dwóch czy trzech łowców.

Pamiętali, jak Dey runął do wody, gdy usiłował przefrunąć nad rzeką.

- Niech Ojciec Keroka-San rozstrzygnie! - Dey podskoczył do Khuera i wbił w ziemię przed nim swój oszczep.

- Niech! - Nidan z całej siły dźgnął ziemię swoją bronią. Oszczep ledwo wszedł w twardą glebę. Dużo płycej niż oszczep Deya.

Teraz wszyscy patrzyli na wodza. Khuer poczuł się bardzo zmęczony, znowu przymknął powieki, przebierał palcami po swoim kiju. Musi zdecydować, gdzie odbędzie się pojedynek - w powietrzu czy na ziemi. W powietrzu na pewno wygra Nidan. Wódz wiedział, że Dey ćwiczy latanie, ale nadal był ciężki i niezgrabny. W powietrzu przegra. Wtedy wodzem zostanie Nidan. I zmusi plemię do wędrówki i latania. Nie wszyscy to przeżyją, ale być może z czasem ludzie znowu zapanują w powietrzu. Będą smukli i szczupli. I nieszczęśliwi...

Pojedynek na ziemi wygra Dey. A plemię zapomni o lataniu. Kobiety będą niezgrabne, a dzieci będą po prostu spadać z drzew. Bez Nidana nigdy już nie pofruną.

Khuer rozejrzał się dokoła. Wszyscy patrzyli na niego. Nawet wartownicy zapomnieli o podsycaniu ognia. Stary podniósł w górę swój kij.

- Pilnujcie ognia i słuchajcie co powiem. - Zawstydzeni łowcy rzucili się do stosów drewna i po chwili ogniska raźnie buchnęły w górę.

- Dawno temu, gdy ludzie nie mieli ognia, gdy nie umieli latać, gdy byli najsłabszymi chyba stworzeniami, pewien łowca postanowił udać się do Ojca Keroka-San i poprosić o pomoc dla ludzi. Był to mężny wojownik, pokonał rzeki i góry, walczył ze zwierzętami i dotarł w końcu przed oblicze Wielkiego Ojca.

-Ojcze Keroka-San! Stworzyłeś cały świat: olbrzymiego tiraca i jadowitego korro, i szybkiego zute, i zwinne jaraki. I stworzyłeś człowieka. I uczyniłeś go najsłabszym ze wszystkich stworzeń.

- Milcz! - powiedział Keroka-San - Wiem, co chcesz powiedzieć.

Długo myślał Wielki Ojciec. W końcu rzekł:

- Masz pióro czarnego zute. Kto je dotknie - będzie latał. Tyle mogę wam dać.

Czarne pióro spłynęło na trawę przed łowcą. Wziął je do ręki i nagle poczuł, że może latać. Szczęśliwy pofrunął do swego plemienia. Odtąd ludzie zaczęli latać.

Khuer umilkł. Chwilę trwała cisza, potem wódz wskazał ogień.

- Spójrzcie na ognisko! - powiedział cicho. - Ogień też dąży do nieba.

W zupełnej ciszy Dey wystąpił krok naprzód.

- Wszystko żyje na ziemi! Nawet to, co lata, zute, wraca na ziemię. Nawet Nidan.

- Skończyłeś? - wódz spojrzał na Deya.

- Nie! Nie po to Wielki Ojciec dał nam nogi, byśmy latali. I na ziemi, nie w powietrzu jest nasze miejsce. - Dey tupnął nogą w ziemię

Było cicho. Syczały płomienie ognisk.

Było cicho. Szemrały czesane wiatrem drzewa.

Było cicho. I jeszcze raz odezwał się Nidan.

- Mogę spać w powietrzu! - krzyknął.

- Z żoną? - zadrwił Dey. Łowcy zarechotali.

- Ty! - Nidan rzucił się w kierunku Deya.

- Stój! - okrzyk Khuera zatrzymał Nidana w pół kroku.

- Ogień nie dąży do nieba. On spadł z nieba na ziemię. I tu został...

Było cicho. Wstał Khuer.

- Walka odbędzie się na ziemi!

Było cicho.




Koniec




Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkurs
Bookiet
Recenzje
Nagroda F
Wywiad
Stopka
Listy
Galeria
Andrzej Pilipiuk
Anna Studniarek
Adam Cebula
Tomasz Pacyński
Wróżek Okróżek
EuGeniusz Dębski
nonFelix
Eryk Ragus
Fahrenheit Crew
Paweł Laudański
A.Mason
Adam Cebula
Tomasz Duszyński
Aleksandra Janusz
Jerzy Grundkowski
A.Kozakowski
A.Pavelková
Ondřej Neff
KRÓTKIE SPODENKI
Andrzej Świech
[XXX]
 

Poprzednia 39 Następna