strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Sławomir Mrugowski
Początek Poprzednia strona 27 Następna Ostatnia

Ponad krainą mgieł...

ilustracje Małgorzata "Asfodel" Jakubiak

 

 

Chłopak spał niespokojnie. Ukryty pod konarem zwalonego drzewa wyprężył się i na powrót skulił, a jego krótki, urywany oddech zabrzmiał niczym łkanie. Zresztą, może był to płacz, bez łez, wstydliwie zamknięty pod powiekami, i kiedy kościstymi palcami dzieciak rozdarł ściółkę, zagarniając ku sobie nadgniłe liście, pod tą powłoką szukał - być może - chwili bezpiecznej ciszy. Daremnie. Słyszał; zrazu tylko szepty dobiegające z krain snu, odległe i prawie nierzeczywiste, potem coraz bliższe głosy. Bał się zmroku i wiedział, że nocą nie należy spać, za nic nie można pozostać po tamtej stronie istnienia. Nie potrafił jednak otrząsnąć się ze zmęczenia i nadal trwał na granicy koszmaru. Śniło mu się, że się budzi, lecz nie czuł władzy nad ciałem. Miotał się, jakby stał się już tylko myślą samą, odrzucony przez świat i zamknięty w krainie mgieł, pośród karykaturalnych sylwetek, eterycznych postaci tchnących chłodem.

Nagle wrota Nawii drgnęły i gdy już dosięgały chłopaka palce zjaw, pod kotarami powiek ujrzał ptaka, a łopot wielkich skrzydeł na mgnienie stłumił głosy pełne śmiertelnego smutku, skarg i nienawiści.

Kiedy krzyk berkuta rozdarł ciszę wieczoru, młodzik wreszcie się zbudził. Ponad nim, poznaczony poświatą zachodu, porozdzierany wiatrem baldach zatapiał się w ciemności, lecz zanim ostatecznie zatarła się zwykła granica między niebem i ziemią i po tej stronie świadomości dzieciak dostrzegł bielika. Ptak raz po raz pojawiał się zawieszony w smaganej wiatrem przestrzeni po to tylko, aby mgnienie później znów ukryć się w ciemności, poza zasięgiem wzroku, jakby dane mu było swobodnie igranie na skraju rzeczywistości, zdolność przenikania pomiędzy światami, które w tej chwili łączyły się ze sobą w połowie drogi między ziemią i bezmiarem, a lotki skrzydeł zdawały się błyskać żywym ogniem, zamieniając ptaka w ogniste widziadło.

Może jednak było to tylko złudzenie, twór wyobraźni chłopca spoglądającego ku niebu spośród splątanych korzeni, który tak właśnie chciał zapamiętać tę chwilę.

Z tamtego wieczora we wspomnieniach młodzika pozostał właśnie ten czarowny moment, kiedy czuł w sobie przenikające na wskroś upojenie wolnością berkuta, a cisza wokół i w samych myślach, trwająca krótko, była wręcz nierzeczywista, aż do chwili, kiedy ją sobie uświadomił. W tym samym momencie wrócił strach, głód i piekący ból skóry pociętej nahajem, choć bardziej jednak zabolało dzieciaka rozczarowanie, kiedy powtórnie podniósł głowę, a bielika nie było już na niebie, jakby i ptak był tylko urojeniem.

Zamiast tego usłyszał głos, prawie jak dziewczęcy pisk. Poznał.

- Musi tu gdzieś być, znajda, psi syn... - niski grubasek o słodko złośliwym wyrazie twarzy uderzył drągiem w pień. - Nie mógł ujść daleko chory i bez żarcia.

- Pó...późno już, Broniec. Li...licho z tym pa...pachołkiem... - wyjąkał drugi z chłopaków. Z powodu garbu z trudem przedzierał się przez gęste krzaki. - Wilki rozwłó...óczą ścierwo, jutro zna...znajdziem.

- Ty się boisz Niemir!? - Broniec parsknął i klepnął chudego jak tyczka, przygiętego anemika. - Za żywego Stary obiecał nagrodę.

- O Sta...arym różnie gadają. - Niemir wstrząsnął się. - Przylazł nie znać skąd... - Podrapał się po czuprynie. - Strach iść da...dalej i strach wra...acać. O, spasi maty, w co my się wdali Broniec?!

- Jak Starzyk przylazł, tak i pójdzie, a my zarobimy. Może tyle dostaniesz, że znachorka grzbiet ci naprostuje... albo jakie cuda pokaże - grubas mlasnął obleśnie. - Hej! Wyłaź wyrzutku, łazęgo! Wyłaź przybłędo! - wrzasnął w ciemność. W odpowiedzi posłyszał trzask łamanych gałęzi. Zamarł i przez chwilę nasłuchiwał, jednak kiedy dostrzegł poruszający się kształt, wykrzywił twarz w wyrazie satysfakcji. Ruszył.

- Pędem, Niemir! Pędem! - krzyczał do brata, ale nie oglądał się za siebie i mimo tuszy przeskakiwał nad położonymi pniami sosen, klął upadając, siłował się z łodygami, lecz wstawał szybciej niż uciekający. Był coraz bliżej i kiedy wypadł na polanę zobaczył zbiega o kilka kroków. Wreszcie zdyszani stanęli naprzeciw siebie.

- Mam cię Nyjan, mam... Przybłędo! - Broniec wsparł się na drągu i wpatrzył się w ofiarę pewien radości, jaką da mu jej płacz i jęk, sycił się tym; czekał tylko, kiedy złapie dech.

- Zostaw, poniechaj... - szepnął Przybłęda - ...ratuj się... - Z trudem chwytał się strzępów rzeczywistości, jakby była tylko rwącym się płótnem. Wszelkich potrzebował, aby skupić wolę na oddzielaniu prawdy od ułudy, dla ciągłego wmawiania sobie - co jest realne; aby nie zdradzić się z dostrzeganiem rzeczy, których nie widział nikt poza nim, kiedy jedno i drugie jawiło się przed oczyma z tą samą wyrazistością. Za inność zawsze płacili mu nienawiścią, jak teraz, za każdą szansę, ostrzeżenie, tak jak i teraz.

- Ciebie nie uratuje nic... - Broniec podniósł drąg, ale zanim ruszył otarł zimne krople z czoła i nagle uświadomił sobie przenikliwy chłód, mroźne tchnienie wiatru niespotykane już tą porą, o tyle jeszcze bardziej niezwykłe, że nie targał mgieł gęstniejących przy poszyciu. Opar zaś unosił się oplatając jego stopy, sięgał po kolana i skrzył się jakby wypełniony był rojem świetlików. Grubas otworzył usta.

- Już za późno... - wyszeptał Przybłęda. Ze smutkiem patrzył na potok mglistych postaci wijących się wokół nóg Brońca, które już dotykały lodowatymi palcami jego pleców i wnikały w głąb ciała pomiędzy rozchylonymi wargami.

Nyjan znał zmiennokształtne, bezcielesne mary. Wiele razy widział, jak uwolnione z niewoli dnia wypełzały spośród krzewów, z ciemnych dziupli spróchniałych drzew i tańczyły przed jego oczyma. Wtedy słyszał w głowie ich szept. Zadawały ból, tak przekonująco mówiąc o samotności. Popychały ku szaleństwu. Nigdy jednak nie zdawały mu się takie niecierpliwe, złaknione i ...przerażone, jak od czasu, kiedy spotkał Starca; człowieka, który nie zdradził nikomu swego imienia, którego Przybłęda bał się bardziej niż nawii; a kiedy w wiosce zaczęli ginąć ludzie, to jego, dzieciaka trzymającego się poza wzrokiem, posądzono o sprowadzenie Mory. On zaś widział ją, wychudłą, jasną panią, jak otoczona płaszczem z widm przechadza się opłotkami, wiedział, że służy Starcowi. Teraz też Nyjan pewien był, że za chwilę zjawi się właśnie ona. Za nic nie chciał raz jeszcze widzieć ognia w jej oczach i poczuć przejmującego chłodu jej oddechu.

Zamknął oczy i zaczął cofać się, aż ukrył się pośród drzew. Tam skulił się, zamykając głowę w rękach, aby nie słyszeć krzyku Brońca.

 

* * *

 

"To miała być wojna pełna chwały, w imię Jedynego Boga, ale prawdy o niej nie będzie chciał słuchać nikt. Nie ma frankońskiej sławy, dumy z posłannictwa i wspaniałych chanson de geste, które zawieźć mięliśmy do Akwizgranu. W naszym obozie dawno ucichły śpiewy przy ogniskach, nie modli się już nikt, bo Bóg zmalał, ucichł i o nas zapomniał. Jak ma być tarczą i orężem, kiedy pośród bagien, borów tak gęstych, że przez całe dnie marszu nie widać nieba, Jego imię nie znaczy nic. Wciąż tylko towarzyszą nam mgły, nocne chłody, wilgoć i sny. Mieszają się zmysły i pod powiekami wielu z nas zatarła się granica między jawą, a koszmarem..." - Gotfryd de Milonne przerwał pisanie. Westchnął ciężko i odłożył pióro. Uważał, aby nie trącić kałamarza, w którym pozostała już tylko resztka inkaustu, pamiątki po dniach klasztornej ciszy. W myślach kolejny raz przeklął chwilę, kiedy uległ pokusie i na powrót wdział kolczugę, przypasał miecz, a habit ukrył przed oczyma. W tej wyprawie przeciw obcym bogom chciał szukać drogi do zbawienia. W głębi serca nosił jednak wielką rozterkę. Nade wszystko pragnął uniesienia, bożej iskry i choć jako zakonnik czuł bliskość Pana, prawdziwa euforia rodziła się w nim dzięki walce. Aby nieść Słowo barbarzyńcom, wziął udział w niejednej wojnie, gromił zaciętych Longobardów, potem Sasów, lecz rzeź nad Allertem1, tysiące ciał dzieci i kobiet zamordowanych, bo nie chciały przyjąć chrztu; zachwiały jego wiarą w miecz. Uciekł więc od świata, którego nie umiał zrozumieć, a potem kolejny raz uwierzył jak głupiec, że wszystko może być inaczej, uwierzył w słowa mistrza Alquina2, że Krzyż, który zanieść mieli połabskim kniaziom, ci przyjmą z miłością - o, jakże się mylił! Co gorsza, w nim samym wiara osłabła, skurczyła się, a miast zbawienia brnął coraz bardziej w niepewność. Pogrążał w niej siebie i bliskich.

Gotfryd westchnął powtórnie, mocując się z ciężkimi myślami, które odgoniły od niego sen tej nocy i nasłuchiwał głosu kleryka, który obwieścić miał nadejście dnia. Zamiast tego na zewnątrz posłyszał krzyk. Jego sługa, Aleppo, wrzeszczał wniebogłosy. De Milonne ruszył ku wyjściu z namiotu. Niebo jaśniało na wschodzie.

- Boże Jedyny! - Rycerz zerwał się do biegu, a na jego twarzy odmalowało się cierpienie. W kilku susach znalazł się na skraju twardego podłoża, w miejscu gdzie rozmiękła ziemia ustępowała już pod ciężarem ciała. Dalej było bagno, w nim po pas grzązł Aleppo trzymający młodego Kirkora, który wył i szarpał się wściekle.

De Milonne rzucił się ku tonącym i zacisnął kościste dłonie na ramionach siostrzeńca, a kiedy spojrzał w kierunku, ku któremu parł Kirkor ,wydało mu się, że w pierwszych blaskach świtu dostrzega kształty. Potrząsnął głową, ale dziewczęta nadal wirowały ponad trzęsawiskiem, a on także słyszał ich śpiew i wiedział, jak bardzo jego siostrzeniec pragnie zatańczyć pośród ich nagich ciał, zanim utoną we mgle, poczuć zapach ziół we włosach i dać zamknąć się w uścisku rąk białych jak śnieg - choćby potem nie było już nic. Gotfryd znał cierpienie Kirkora; jakże mocno chciał uwolnić młodzika od tego bólu, wyciągnąć go z matni, z obłędu i przywrócić mu wiarę. Chciał tej łaski również dla siebie.

 -...jakież piękne jesteście, zwiewne, prawie przezroczyste, - szeptał młody rycerz - rozwirowane i obleczone w blask. Wielbię wasze stopy, które dotykają kwiatów i włosy wasze rozwiewane przez wiatr. Już idę skosztować twych malin... Alino, podaj mi rękę Balladyno...

- Nie pozwolę ci dzieciaku, na rany Wybawiciela, nie tobie! - Kościsty jak sama Śmierć Gotfryd zapadał się w bagno tak jak Aleppo, ale obaj nie puszczali młodzika brnącego w topiel. Na brzeg z namiotów wylegli inni obudzeni wrzaskiem. Stali jednak z dala, żałosna reszta zdziesiątkowanego oddziału do niedawna dumnej jazdy zjadającej teraz własne konie i nie mniej wyniośli kupcy, których zaprzęgowe woły, w większej części już dawno stały się wspomnieniem. Aleppo był tylko sługą, nie potrafił pisać, nie mówił po łacinie, ale znał życie i poznał dobrze tych panków; wiedział, że reszta nie zrobi nic, aby im pomóc, będą przyglądali się, jak wszyscy trzej pogrążą się w toni, a potem odejdą bez słowa do swoich zajęć. Bał się, ale wolał nawet zginąć niż prosić o pomoc.

- W imię boże, w imię Jedynego Boga, zbudź się! - krzyczał de Milonne. - Kirkorze, ich tam nie ma, to już przeszłość, Alina3 zginęła, a Balladyna zdradziła cię; czy nie pamiętasz?! Kirkorze!!!

Wreszcie wołany jakby oprzytomniał, przestał się szarpać, ale kiedy odwrócił głowę w stronę stryja, po ubrudzonych policzkach z zamkniętych oczu potoczyły się łzy.

- Widziałem ją, Alinę... znów śpiewała, tak jak wtedy, za pierwszym spotkaniem... i tańczyła... - powiedział do Gotfryda, a w jego oczach nie było już szaleństwa.

- Wiem, że to boli... ale jesteś rycerzem, jesteś mężczyzną... i musisz zapomnieć! - de Milonne chwycił rękoma głowę Kirkora i przycisnął do piersi. - Przybyliśmy tu dla Bożego Dzieła - wyszeptał z zamkniętymi oczyma - a przez nasze czyny staliśmy się narzędziem w ręku wroga. Mięliśmy przynieść Krzyż, a zostawiliśmy krew... co trzeba zrobić, aby odkupić taką winę...?!

Przez chwilę stali tak, obaj po pas w błocie, objęci a Aleppo odwrócił oczy. Znał cierpienie obu, jakże odmienne dla przyczyny, a jednak tak samo głębokie, i wiedział, jak silna jest miłość Gotfryda do siostrzeńca, która jedna może jeszcze dawała de Milonne siłę do walki z obłędem, lecz wcześniej stała się powodem zła, które jak zwykle rodzi się, kiedy człowiek bierze się za naprawę świata i przejmuje w tym rolę samego Boga. Co przyszło im z tego, że na tronie posadzili znów starego Popiela?! Wprawdzie był sprzymierzeńcem franków, ale nie chciał pamiętać o wdzięczności, a tych, którym był ją winien, kazał wygubić. Zbyt wielka była łaska, jaką okazywał, kiedy ruszali spod Kruszy i szczodrość w darach, na której zyskali nobile i kupcy, aby nie były tylko na pokaz, dla kronikarzy. Nikomu nie zależało na ich życiu, kiedy dzieło zostało już wykonane - wiedział to Aleppo i dziwił się jakże mogli nie wiedzieć tego inni, wielcy panowie, nawet Gotfryd.

 

* * *

 

Palce promieni rozgarnęły przędzę chmur, mierząc między cienie boru. Muskały krople na liściach. Złotem skrzyły się misterne pajęczyny, ulotne dzieła niestrudzonych tkaczy. Szumiące nitki potoków błyskały refleksami, gnając dziko w wykrotach. Krople uderzały w pędzie o zwalone pnie. Tam niewidoczne dla ludzkiego oka driady tkały łuki tęcz z mgły wodnych drobin. Powietrze unosiło wonie wczesnej wiosny.

Nyjan obudził się zziębnięty i głodny. Świt wyrwał go z matni pełnej obecności nienazwanych bytów, i jednego, który od tak dawna z głębi jego myśli przyglądał się boleśnie przenikliwym wzrokiem, tchnął dzikość w serce; szaleństwo, przez które chłopak odrzucany był za każdym razem, kiedy próbował znaleźć dom. Tylko las przyjmował go za przyzwoleniem wypowiedzianym szumem nagich konarów.

Nyjan przetarł oczy, ale zanim zdążył podnieść się, usłyszał głos.

 

Dolo, Dolo ręka twoja

krajkę życia przędzie

nici plącze, serca łączy

kto mi mężem będzie?

Czy na horzu przygna strojny

jako same knezie

mnie zobaczy, serce straci

I w swój dom powiezie

Oj dana, dana...

 

W gęstwinie krzewów pojawiła się śpiewaczka. Wydostała się na wydeptaną przecinkę i odstawiła wiklinowy kosz pełen malin.

 

Czy u niego jasne lica

oczu czarnych węgle

matko Dolo, z twoją wolą

już posłuszną będę...

 

Nagle jej śpiew urwał się. Niebieskimi, błyszczącymi oczyma rozejrzała się uważnie po okolicy, jakby spłoszona czyjąś obecnością. Trwożnie spojrzała w głębię lasu i ruszyła szybkim krokiem. Przebiegła po zwalonym pniu, który jak most łączył brzegi rozpadliny i znikła pośród drzew.

Nyjan urzeczony wpatrywał się w widziadło. Wreszcie ruszył za jej śpiewem.

Kiedy wyszedł pomiędzy jasne brzozy, przy dziewczynie dostrzegł drugą, czarnowłosą. Chłopak podkradł się bliżej i wtedy usłyszał jej głos.

- ...każdy jedno ma w głowie, Alino. Zwieść i rzucić... - ciągnęła pouczającym tonem.

- On inny. Kocha prawdziwie.

- Ha... Ty wierzysz, głupia?!

- Balladyno, ja czuję...

- Ja też czułam... - Czarnowłosa nie zdecydowała się dokończyć.

- Czemu zazdrościsz? - Alina przerwała zbieranie malin. Spojrzała na siostrę.

- Skąd wiesz, która z nas mu milsza?!

- Ja bym życie oddała.

- Jemu co inne potrzebne. - Balladyna klepnęła się po pośladku.

- Nieprawda. To wstrętne. - Jasnowłosa odwróciła oczy.

- Ręczę za Kirkora...- Czarnula uśmiechnęła się w tryumfie. - Byłam z nim!

- Kłamiesz, kłamiesz! Robisz wszystko żeby stanąć miedzy nami, od początku. Grabcowi przyrzekałaś. - Alina ściskała kurczowo pałąk pełnego kosza. W jej oczach świeciły łzy.

- Nie kłamię Alino. Nikomu też nie przyrzekałam. A Grabiec... niechby mu psy obgryzły. On miał mnie stąd wyrwać, z tej głuszy, z tej dziczy.

- I nie kochałaś? - Po policzku jasnowłosej spłynęły krople.

- Głupia. Tyle mi Kirkor potrzebny. On mnie w świat powiezie. Fortunę ma, to dobrze. Jak nie ma - to nic, znajdę tam takiego. Byle stąd, daleko...

- Co ty mówisz... A ja go kocham. I malin zbiorę dla niego. A ty wcale się nie schylasz... - Alina, płacząc, zaczęła w pośpiechu zrywać owoce, jakby wszystko zależało od tej jednej, prostej rzeczy.

- Po co? On i tak mój. - Oczy czarnowłosej zalśniły. Nie wróżyły nic dobrego. Podeszła do siostry i objęła ją.

- Kiedy mu powiem... - Płakała Alina w ramię Balladyny. - Kiedy powiem...

- Nic nie powiesz. Obejmij mnie Alino, siostro... - Czarnowłosa sięgnęła za pas. - ...moja kochana. - Nóż wszedł gładko.

- Balla... - Jasnowłosa otworzyła szeroko oczy. Chwyciła siostrę za włosy. Kolejne pchnięcie i uchwyt zelżał. Kolejne, i Alina osunęła się pomiędzy paprocie.

- Nikomu nie powiesz. Nic, już nigdy. - Balladyna dyszała. Pospiesznie otarła nóż o suknię leżącej i schowała go za rzemienie przy kostce, a jej ręce zaczęły drżeć.

- Zawsze lubiłaś las, to w nim zostaniesz. - Na martwe ciało naciągnęła ułamaną gałąź. Rozglądała się, szukając innych. Dyszała ciężko, ciągnąc. Otrząsała się z wyimaginowanej krwi i nie słyszała krzyku Nyjana biegnącego ku leżącemu ciału. Gdy chłopak zbliżył się na kilka kroków obraz dziewcząt rozwiał się we mgle, a w miejscu gdzie leżeć powinien zewłok Aliny, kiwały się liście paproci, nawet nie zagięte. Młodzik padł na kolana i rozgarnął krzewy w poszukiwaniu śladu, dowodu, że nie jest obłąkany, że nie został naznaczony piętnem szaleństwa.

- To nic chłopcze, to nic... - Kiedy szlochał, zamykając twarz w dłoniach, poczuł na ramieniu ciężar czyjejś dłoni. - To tylko obrazy z przeszłości, które nie wiem, jak udało ci się zobaczyć. No... - Ponad nim rozległ się skrzek. Berkut siadł na nagiej gałęzi. Nyjan podniósł głowę, a po chwili jakby obudzony ze snu zerwał się i odskoczył od przybysza odzianego w turze futro, którego twarz ginęła w cieniu czapy ozdobionej zwierzęcymi rogami.

- Kim jesteś?!

- Nie musisz się bać... - w głosie nieznajomego był spokój. - Mówią na mnie Borowit. - dodał po chwili mężczyzna. - Ty naprawdę je widziałeś... - szepnął do siebie.

 

* * *

 

Ciało znaleźli w południe ludzie hrabiego Guinemerre'a i odkrycie nie byłoby niczym ciekawym, ot szczeniak zgubił się w lesie i sczezł, ale był to pierwszy człowiek spoza obozu, na jakiego natknęli się od dawna.

Kiedy więc czterej wojownicy podeszli bliżej, ujrzeli zewłok bez żadnych ran poza drobnymi zadrapaniami, bez piany przy ustach charakterystycznej dla otrucia, czy siności twarzy - śladu uduszenia. Sylwetka chłopaka była jednak w skręcie takim, jakby z grzbietu grubasa wyciągnięto kręgosłup, a w żadnym miejscu nie widać było przełamania. W wyrazie twarzy niedorostka wyrysowało swoje piętno przerażenie. Żołdacy znali taki wyraz i niewyjaśnioną śmierć, która stała się udziałem wielu ich towarzyszy, znajdowanych potem na szlaku wędrówki niczym ostrzeżenie i zapowiedź; jakby ktoś znał dokładnie ich zamiar i drogę zanim sami na nią weszli.

Gerier splunął przez ramię i trącił ciało końcem buta; nie chciał dociekać przyczyny zgonu.

- Dzieciak jak wieprzyk, nie odszedł daleko od wioski... - mruknął i przełożył słomkę w drugi kącik wąskich, sinych ust - a nam trzeba żywego przewodnika i lepszego żarcia. Zdałyby się też dziewki - dodał, krzywiąc twarz w grymasie, który nie mógł ujść za uśmiech. - Sadyby trzeba znaleźć przed świętoszkiem Gotfrydem. - Przeniósł wzrok po pozostałych, ale nie znalazł entuzjazmu.

Nikt, prócz nich, nie chadzał już w las, bo ci, którzy odważyli się zagłębić pomiędzy drzewa, znikali jak ostatni śnieg i nie wracali mimo palonych ogni i nawoływań. Strach i niezadowolenie były na rękę hrabiemu Guinemerre, który swoich ludzi, najpierw w tajemnicy - potem bez niej, wysyłał poza obóz, dzięki czemu to on decydował o wyborze kierunku marszu. Żołdacy ginęli. W końcu z tuzina pozostała ich ledwie czwórka, ale każdy z nich wolał groźbę śmierci, która dotykała w ciszy, ukradkiem i bez świadków, niż męczarnie i pewną śmierć z ręki Guinemerre'a, o którym mówiło się, że dla zdobycia fortuny i tytułu zbratał się ze Złym. Jeden tylko Gerier o szalonym spojrzeniu pił z nim, zabijał i drwił z Kostuchy.

Pozostali wiedzieli, że dalsza droga to podpisanie wyroku, tak jak i sprzeciwienie się Gerierowi, który nie słynął z cierpliwości. Odwrócił się na pięcie i ruszył. Renard jednym skinieniem potwierdził w oczach Gralonne i Eberta wyrok. Sięgnęli po miecze, ale zanim je dobyli, posłyszeli głos.

Płacz dobiegał z kępy krzaków opodal i kiedy rudowłosy Renard podszedł tam, zobaczył skulonego chłopaka kiwającego się w chorobie, który patrzył w pustkę niewidzącym wzrokiem obłąkańca, jąkał się, chlipał w płaczu i mówił coś w szeleszczącym języku, obcym dla frankońskiego wojownika.

Młodzik był chudy i kiedy wyciągnięty za brudną koszulę stanął na nogach, odzienie zwiesiło się na nim niczym na jarmarcznej kukle. Plecy wygięte w łuk szpecił garb lub źle zrośnięta łopatka.

Poczekali chwilę, aż dzieciak opanował drżenie, lecz gdy Gerier wyciągnął miecz, ten padł znów na kolana.

Rycerz wyrysował sztychem na piachu zarys kilku chałup i otoczył je kołem, po czym wskazał na chłopaka, rysunek i las. Garbus chyba zrozumiał, bo podniósł się i kiwając długą, podobną do końskiej głową, pobiegł w stronę drzew.

 

* * *

 

- Tak wolno mijają dni, każdy następny jak poprzedni, a z twoich obietnic nie spełniła się żadna. - Kobieta prychnęła i odgarnęła kręcone, rude włosy. Medalion ze znakiem ognia oparł się na nagiej piersi. Na twarzy dziewki malował się niepokój. Mężczyzna o śniadej cerze południowca i pociągłych rysach; szlachetnych, zdradzających spryt, a nawet bezwzględność, zdjął dłoń z jej biodra i sięgnął po krużę napełnioną winem, którego smak przypomniał mu latyńskie lato, gorące noce w winnicach pod rodzinną Akwileją i jeszcze wiele rzeczy, które nigdy już nie będą takie same, bo zmiana, która zaszła w nim samym, nie pozwalała mu już patrzeć na nic w ten sam sposób. Bliskość Goplany, kobiety, z którą toczył ciągłą walkę, której pożądał jak żadnej, ciężar powinności wobec sił, dzięki którym mógł być przy niej i śnić na jawie, przypominały mu o przemianie i o cenie, jaką musiał za to płacić.

- To już niedaleko... niedaleko kochana. Dzień, może dwa i zapomnisz o niewoli jeziora, zimnych wodach Gopła... - przymknął oczy i wyciszył myśli. - Straciłem tylu ludzi, wszystko dla ciebie, czy nie widzisz?! - Zacisnął pięści. Rudowłosa odwróciła się do niego i oparła na ramieniu. Poczuł jej kojący dotyk.

- Wiem... wiem Guinemerre, jak wiele robisz dla mnie i pochlebia mi to, ale prawdą jest też, mój hrabio, że twoja fortuna...

- Czy ty nie masz żadnych uczuć?!

- Czuję, uwierz mi, ale teraz tylko niepokój, bo w moich snach widzę mgłę; otacza mnie i przeraża. Czuję też głód i słabość, tego nienawidzę, a moją siłę zostawiłam właśnie nad Gopłem. Nie rozumiesz, jak bardzo ci zaufałam?! Teraz jestem bezbronna!

- Właśnie taką cię kocham... - ugryzł się w język, ale za późno. Ryża roześmiała się. - O, mężczyźni, jakże łatwo wam dogodzić, starczy patrzeć oczyma pełnymi łez i zachwycać się waszą siłą, wieszać się na ramieniu słabe, głupie, wierne i ślepe na zdrady, ale kiedy coś się zmienia w "jedynie słusznym" porządku świata, tracicie grunt. Wasza miłość musi być darem, największym szczęściem dla...

- Przestań. - Akwilejczyk wstał zezłoszczony. Tak bardzo chciał już spotkania ze Starcem, żeby wszystko się spełniło, aby mógł wreszcie zapomnieć o przysięgach i brzemieniu. Dopiero teraz, po latach dostrzegł jak wiele poświęcił - cały spokój myśli, wolność i niewinność, której nie docenił. Oddał to Advariemu za władzę i bogactwo - jakież to banalne - ale ostatnia część nagrody była tego warta; Raul wiedział to. Kochał Goplanę i nienawidził, pragnął dać jej wszystko, służyć jej i wielbić, a jednocześnie sponiewierać za własną udrękę. W tej jednej chwili uczucia splotły się w wir, rozsadzały głowę Guinemerre'a, jakby chciały nagłego uzewnętrznienia, prędkich wyznań. Mężczyzna był jednak silny. Kiedy wróciła świadomość, przestraszył się, że Goplana wciąż może mieć dość siły, by Słyszeć.



Czytaj dalej...




Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkurs
Bookiet
Recenzje
Komiks
Stopka
Ludzie listy piszą
Paweł Laudański
Andrzej Pilipiuk
Satan
Adam Cebula
Tomasz Pacyński
EuGeniusz Dębski
Adam Cebula
Dawid Brykalski
Radosław Samlik
Arkadiusz Bocheński
Sławomir Mrugowski
Miroslav Žamboch
Andriej Łazarczuk
KRÓTKIE SPODENKI
Ryszard Krauze
Edward Bzdyczek
Czarny
 

Poprzednia 27 Następna