strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Sławomir Mrugowski
Początek Poprzednia strona 28 Następna Ostatnia

Ponad krainą mgieł... (2)

 

 

* * *

 

Kasza ze skwarkami smakowała wyśmienicie, usunęła strach i brak zaufania. Chłopak o twarzy obsypanej trądzikiem skrobał drewnianą łychą po dnie glinianego naczynia, wygarniając do czysta drugą porcję i tylko z rzadka podnosił głowę, spoglądając na mężczyznę o dojrzałych rysach siedzącego na konarze opodal. Ten jedną ręką szarpał brodę, a drugą głaskał przysiadłego przy nim berkuta.

Młodzik widział już oswojone bieliki używane do łowów, ale żaden nie okazywał tyle przywiązania do człowieka, poza tym im dłużej chłopak przypatrywał się drapieżnikowi, tym bardziej przekonany był, iż widział go już wcześniej, może we śnie, a jego widok przywoływał wspomnienie czarownej chwili, gdy na moment poczuł się naprawdę wolny. Również teraz, mimo nadchodzącego wieczora, w bliskości ptaka i dziwnego człowieka, który wcześniej swoim wyglądem przeraził go, dzieciak nie czuł strachu.

Borowit nie przerywał ciszy, jakby odgłosy lasu i mlaskanie chłopaka wystarczały mu aż nadto dla wypełnienia pustki. Ocknął się dopiero, kiedy Nyjan odsunął wymiecioną do czysta misę i czknął na dowód nasycenia.

- Dziękuję... dawno tak nie...

Ptak zerwał się nagle, uderzył skrzydłami i skoczył z gałęzi. Po chwili znikł między konarami.

- On...

- Czuje cię i widzi po obu stronach, również tam, gdzie nie docierają żywi. Wskazał mi ciebie, jednak obawia się... - Borowit zawiesił głos.

- Mnie?!

- Może... - mężczyzna zawahał się. - A może kogoś lub czegoś, co kroczy za tobą, co jest przy tobie, co wypełnia twoje myśli.

- Tam jest tylko strach... - Nyjan westchnął, czując jak wspomnienie ściska mu gardło.

- To cały świat, chłopcze, ty go widzisz i nie byłbyś w stanie ze mną rozmawiać, gdyby nie opieka kogoś, kto jest dość silny, by chronić cię tam, w krainach snu. Gdyby nie ta opieka, byłbyś jeszcze jednym bełkoczącym obłąkańcem, aż w końcu rzuciłbyś się z jakiejś skały, żeby skończyć z tym koszmarem. Ptak wie... i nigdy nie prowadzi do mnie ludzi bez celu!

-...a więc to jego widziałem, ale dlaczego...?!

- Wyrzucono cię z wioski, kolejnej, w której chciałeś znaleźć dom. Nienawidzą cię i boją się ciebie. Przecież znasz powód. - Borowit wtargnął wzrokiem pod powieki chłopaka.

- Ja widzę... zdaje mi się, że... i próbuję ostrzegać, ratować... - Nyjan nie wytrzymał spojrzenia. Ukrył twarz w dłoniach.

- Nie tych synu, których potrzeba. Nie żywym służyć masz przez swój dar.

- Dar?! - Chłopak podniósł twarz z wyrazem zdziwienia. - To przekleństwo, klątwa... - Zacisnął dłonie w pięści.

- Jest świat poza wzrokiem, w którym odbywa się wielkie zbieranie nawii, armii duchów z rozproszonych bytów zagubionych i wystraszonych, czasem nieświadomych swego zawieszenia pomiędzy niebem a ziemią. One łatwo wpadają w sieci, stają się sługami w służbie bogów, półbogów i czarowników. Oni zaś toczą między sobą walkę o władzę, potęgę i własne istnienie, o wszystko! Ty widzisz to, co dla innych zakryte i niewytłumaczalne. Boisz się, ale potrafisz objąć rozumem... jeśli zechcesz. Dary mają to do siebie; potrafią przemienić się w przekleństwo, ale masz wybór i dużo szczęścia... zadziwiająco wiele szczęścia.

- Dlaczego ja...?! Czym jestem w tej walce ?! Po co mi widzieć, słyszeć i czuć tyle strasznych rzeczy... co noc?!

- Nie wiem, chłopcze... Człowiek może bogom służyć, przelewać krew w ich imię, dodając im w ten sposób siły i zaskarbiając sobie czasem ich wdzięczność. Są ci, którzy widzą, potrafią słyszeć i rozmawiać z umarłymi. Ty jesteś jednym z nich i sam zdecydujesz, jak wykorzystasz ten dar. Niektórzy ludzie śnią jednak o potędze, żądza zmienia ich w byty bez zasad, wątpliwości i uczuć. Dla nich będziesz łakomym kąskiem, ale uważaj; ta gra nie jest bezpieczna, bo pośród śmiertelnych nie ma tak silnych, by zapanować nad siłami nawii.

- Wszystko plącze się w mojej głowie. Rzeczywistość i sen splatają się w jedno...

- Jest świat poza wzrokiem, ale istnieje tylko dzięki temu, że jest też rzeczywistość postrzegalna, jest od niej uzależniony, oparty na jej sile i przez tę zależność od niej słabszy, i choć tak wielu pragnie kierować ludzkimi losami, trzymać i zaplatać nici zdarzeń, nakreślać rolę żywych w wieczności, to jednak mylą się, kiedy nie liczą się z ludzką wolą, wygrywają zaś, kiedy zdołają przestraszyć i omamić. Wtedy ludzie stają się narzędziem, a po śmierci zagubionymi nawiami w bezkresnej krainie mgieł.

- To jakie jest wyjście?...i czego chcą ode mnie... o czym mówią głosy, które słyszę, po co przychodzą do mnie te mgliste postaci i krzyczą przyprawiając o obłęd?!

- Jeśli je słyszysz, to dzieli cię tylko krok od zrozumienia, ale to krok trudny. Trzeba odwagi, aby chcieć pojąć ich mowę, bo jest pełna smutku. To widma ludzi, którzy umarli bez obrządku, których życie przepełnione było nienawiścią, zginęli zabici, otruci lub nie zaznali nigdy miłości. - Jego twarz zmieniła wyraz. - A ponad krainą mgieł jest jeszcze świat ciężkiego snu, spokoju i ciszy. To miejsce, o którym marzą udręczone dusze, do którego pragną dotrzeć, choć czasem nie wiedzą o tym same. Potrzebują Przewodnika, a tak wielu jest Łowców. Dojść tam nie jest łatwo, bo to nie miejsce dla żywych, ale i człowiek może poprowadzić zbłąkane nawie, kiedy zyska pomoc Opiekuna..., lub Opiekunki... - wpatrzył się w pustkę za plecami Nyjana i pokiwał głową. - Wiesz, o czym mówię, prawda?! Żeby być z upiorzycą... trzeba jednak odwagi i siły, bo Strzyga potrafi bezgranicznie kochać albo zabijać; rodzi się tylko z wielkiej miłości lub śmiertelnej nienawiści. Jest silnym duchem i jak inne jej podobne może przyoblekać się w ciało. Niektóre przywiązują się do człowieka, ale trzeba pamiętać, że żyją własnym dzikim życiem i są nieprzewidywalne, bo widzą przeszłość i teraźniejszość w obu światach jednocześnie...

- A przyszłość...

- Przyszłość jest nieodgadniona. Dojdziesz tylko tam, gdzie pójdziesz, a trzask pękającego chrustu i szum suchych liści pod twoimi stopami będą jutro pieczęciami oddzielającymi cię od dnia dzisiejszego; będą znakami twojego wyboru...

- Przecież jest przeznaczenie.

- To byłoby takie proste... Nasza przyszłość rodzi się dziś, za sprawą naszych czynów i tylko po części z myśli bogów, a jedyne, co pewne, chłopcze, to, co przeżyliśmy...

- A magia, czy za jej sprawą nie można uwolnić się... jesteś Kapłanem; prawda? - Chłopak spojrzał skrzącymi się oczyma i było w nich tyle nadziei, że Borowit żachnął się.

- Skąd...?

- Barwin, mój ojciec był... jest... Właściwie nie wiem, czy to mój ojciec... Czuję przy tobie to samo i wiem, że mógłbyś... On skazał mnie na to, a ty gdybyś chciał...

- Nie ma człowieka, który mógłby cię... skazać..., a ja nie potrafię ci pomóc, bo mimo twojej wiary magia nie istnieje, to bzdura wymyślona przez bajarzy na potrzeby plebsu, żeby za pieśni na Stadach zarobić więcej.

- Ale ja widziałem... - chłopak zaprotestował.

- Są moce słabsze lub silniejsze i są głupcy, którzy uciekając się czasem do kuglarskich sztuczek, za sprawą uwięzionych nawii przerażają, na strachu budują swoją potęgę i skazują się w ten sposób na potępienie i niewolę mocy, które przyzywają, których często nie rozumieją.

- Jak ja mam je zrozumieć?

- Masz dar... - Borowit uśmiechnął się -...i zaufaj Opiekunce. Reszta to już tylko sprawa twojego wyboru. W dużej mierze z twojej woli narodzi się twoja przyszłość ta bliższa i dalsza, i od ciebie zależy, czy dar będzie koszmarem.

- I nie pomożesz mi?!

- Bardziej nie umiem. - Mężczyzna oparł dłonie o kolana i wstał. Zlekceważył wzrok chłopaka, który na ustach miał same pytania, i po chwili zniknął w szałasie pod lasem, a kiedy wyszedł, niósł na rękach skóry i ułożył je przy ognisku. Odwrócił się, by odejść.

- Borowit... - chłopak zatrzymał go.

- Co jeszcze?

- Właściwie... dlaczego mi pomagasz?

- Dziwne masz imię - pytany odwrócił głowę - silne... ale nie zdradzaj go obcym, a wtedy stanie się prawdziwe. Dla ludzi znajdź inne, albo pozwól, żeby sami nazwali cię tak, jak chcą. Gdyby nawet nie było innych powodów, pomógłbym ci ze względu na twoje imię.

- Nie pytałeś...

- Dobrej nocy, Nyjan, wielu dobrych nocy. - Rzucił jeszcze Borowit, przerywając chłopakowi, i rzeczywiście mimo gorączki myśli, tę noc dzieciak przespał spokojnie, jak żadnej dotąd.

 

* * *

 

Gotfryd de Milonne wstał z klęczek, zamknął zdobione srebrem puzdro z relikwiami Grobu Pańskiego i z żalem powrócił na niziny ludzkiego bytowania, gdzie zło tak wyraźnie odciskało się w sercach, zaznaczając swoją obecność, co chwila, w każdej możliwej formie, nawet w jego własnych myślach. Modlił się żarliwie i za długo - jak uszczypliwie wytykali inni, kiedy im potrzeba było przewodnika w wędrówce do domu, wygód i cywilizacji - jednak on nie czuł się natchnięty siłą, jak niegdyś, kiedy modlitwa była chlebem i nie potrzebował liczyć czasu, by poświęcić się jej bez reszty. Tutaj jednak zarówno wojownicy jak kupcy i pachołkowie coraz wyraźniej skłaniali się ku hrabiemu Guinemerre, który choć okrutny i traktujący resztę z wysoka, to przecież opiekował się nimi lepiej od "Pokutnika" de Milonne'a - jak nazywano w obozie seniora i dowódcę wyprawy. To też było jednym ze zmartwień Gotfryda. Wiedział, że człowiek ten nie Boga nosi w sercu. Ganił jego rozpustę z rudowłosą kobietą, którą wiózł ze sobą od samej Kruszy, a chodziły plotki, że była wiedźmą. Może też wszystkie ich nieszczęścia wzięły się z tej przyczyny - pomyślał Gotfryd i wspomniał rozmowę z Akwilejczykiem Raulem Guinemerre, której jedynym skutkiem była śmieszność na jaką się wystawił. Stary rycerz wiedział, że postawienie sprawy bardziej stanowczo równałoby się podzieleniem obozu, a kto wie czy nie bratobójczą walką. Jednak podczas modlitw de Milonne coraz częściej widział Wielką Ladacznicę4 w ramionach Smoka, a oboje mieli twarze kochanków, tak jak w widzeniu przed chwilą.

Gotfryd westchnął i odwrócił wzrok na młodego rycerza, swojego siostrzeńca, leżącego na skórach pod ścianą namiotu. Jakże zmężniał ten chłopak, któremu Bóg nie oszczędził żadnego z nieszczęść, odbierając przedwcześnie najpierw ojca, który legł w Roncesvalles5, potem matkę tkniętą ospą, a teraz skazując go na obłęd. Patrząc na Kirkora, przed oczyma starego przepłynęły wydarzenia i cała udręka ostatnich tygodni i miesięcy, śmierć i upokorzenie, a jego oczy w jednej chwili zabłysły w olśnieniu. Nagle ujrzał Kirkora siedzącego na skórach, jak wpatruje się w niego płonącymi oczyma anioła i czeka na słowa, obietnicę.

- Tak, chłopcze, spalimy ją... - wyszeptał wbrew sobie de Milonne, nie poznając nawet własnego głosu - to ona zsyła na nas sny i dręczy nasze umysły... Spłonie, bo nie trzeba więcej dowodów. To wiedźma! Jest na służbie Złego! - a kiedy się ocknął, Kirkor spał jak przedtem, zaś w głowie Gotfryda pozostała pustka i cisza; jakby pustynia, na której tak samo łatwo znaleźć można Boga Jedynego jak i samego Wroga.

 

* * *

 

Zając przykucnął na skokach. Rozejrzał się i poruszał chrapami, a kiedy nie wyczuł niebezpieczeństwa, zaczął oblizywać przednie łapy i pocierać o brązowe futro.

Ruch był tak szybki, że zwierzę nie zdążyło zareagować. Szarak położył tylko uszy i ciche chrupnięcie odebrało mu czucia. Był jeszcze ciepły, kiedy młody łowca rozerwał zębami jego skórę. Chłopak drżał, słysząc własną krew w skroniach i czując posokę ofiary na wargach. Tłumił w sobie instynkt, lecz wciąż wstrząsały nim drgawki, kiedy w jego ciele czaiło się zwierzę, drapieżne i dzikie i kierowało jego ruchami, patrzyło oczyma chłopaka.

Nyjan bał się chwil, kiedy przychodziła Opiekunka, oplatała mu kręgosłup i wpijała się w myśli, a on nie potrafił dostrzec chwili, kiedy jeszcze pozostawał sobą i mgnienie później nic nie było takie samo. Strzyga pojawiała się, kiedy głód odbierał mu świadomość i przejmowała jego ciało, zmieniając go w drapieżnika, coraz wyraźniej, a potem odchodziła tak samo szybko, zostawiając chłopaka przerażonego i pełnego winy.

Zając był młody, miał miękkie, słodkawe mięso i gdy dzieciak szarpał je w pośpiechu, nie usłyszał głosów na skraju lasu, a kiedy dwójka mężczyzn zaczęła biec w jego stronę, wiedział, że nie zdąży uciec.

 

* * *

 

Kiedy obóz obiegła wieść o zaginięciu Renarda, Geriera, Gralonne i Eberta; gruba i pyskata Engwe o wielkich piersiach, żona kupca Mamlicza wywróżyła, że tych ofiar wystarczy na czas jakiś. Przekupka zawsze gadała wiele, więc z początku nie dano jej wiary, ale kiedy po kolejnych dniach marszu nie zginął nikt więcej, strach zbladł i wypłowiał.

 Gdy więc wrócił do obozu Gerier cały i zdrów, stało się to prawie przykrą niespodzianką.

Jakby tego było mało, jeszcze tej samej nocy, Guinemerre z Gerierem i kilkoma służby wzięli ostatnie konie i wyszli w las bez wozów, a nawet juków. Dla pilnowania dóbr i rudowłosej dziewki Akwilejczyk zostawił ledwie kilku pachołków.

Ciężka cisza oczekiwania trwała przez dwa - zdawałoby się - nieskończenie długie dni. Guinemerre nie wracał, w obozie nikt nie kwapił się aby składać namioty do drogi, a wzrok wszystkich kierował się coraz wyraźniej ku postaci "Pokutnika" de Milonne'a.

Rankiem zaś, trzeciego dnia, zanim jeszcze ojciec Francesco, otyły benedyktyn wyszedł z namiotu, aby obdzwonić nadejście kolejnego dnia i uczcić Boga poranną pieśnią, od strony, którą zajmował majdan Guinemerre rozległy się krzyki.

Zanim słudzy Akwilejczyka zdążyli poderwać się z posłań, skrępowani patrzyli już jak Gotfryd de Milonne wywleka czarownicę z kneblem wetkniętym w usta, i pragnęli własnej śmierci bardziej niż powrotu Guinemerre'a.

Kobieta, którą stary rycerz znalazł jeszcze we śnie, miała na sobie jedynie lekkie giezło, a jej rozpuszczone włosy wiły się niczym płomienie.

- Oto jest ta, która wszystkich nas skazała już na zagładę i przyobiecała swoim plugawym bogom na ofiarę! - krzyczał Gotfryd. Jego przekrwione oczy błyskały, nadając twarzy wyraz natchniony. - Niech więc spłonie, a odnajdziemy drogę i za sprawą Świętych Pańskich nasze domy! - dyszał uniesiony pewnością, że w ucieczce Guinemerre'a był palec Boży, pewny znak z nieba.

- Amen! Amen! - zaczęli wreszcie wykrzykiwać inni, którzy wylegli na trawę szerokiej łąki i słuchali słów "Pokutnika" najpierw ze zdziwieniem, potem z wiarą, którą nietrudno było wyzwolić w sercach ludzi głodnych i bolejących nad tym, że skarby zebrane z takim mozołem trzeba porzucić w ostępach, do których nie prowadzi żadna droga, a nastroje były już niczym ropiejąca rana, której potrzeba medyka.

- Na stos! Na stos! - krzyczała Engwe i gdy wreszcie przedarła się przed tłum rzuciła w rudowłosą kamieniem. Za jej przykładem poszli inni, tak że w końcu słudzy de Milonne, którzy wraz z nim napadli wcześniej na obóz Guinemerre'a, teraz musieli zastawić tarczami zarówno swojego pana jak i ryżą dziewkę.

- Po chrust ludzie. Za mną! - krzyknęła widząc to Engwe i zadowolona z posłuchu, ruszyła ku ścianie lasu, ciągnąc za rękę swojego męża, Mamlicza, który wyraźnie wystraszony, bardziej szukał okazji do ucieczki niż ulegał ogólnemu szaleństwu.

Aleppo otarł pot z czoła i odetchnął z ulgą, widząc jak tłumek przerzedza się. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnął dla siebie i swojego pana, była śmierć przez ukamienowanie. Nagły przypływ energii de Milonne'a i jego zdecydowanie w czynach, jakiego nie przejawiał od tygodni, zdziwiły nieco sługę, ale też dodało nadziei i przywróciło wiarę, że wydostaną się wreszcie w chrześcijańskie krainy, gdzie dźwięk kościelnych dzwonów płoszy wszelkie złe. Nie ulegał jednak Aleppo euforii, wiedział bowiem zbyt dobrze, że ta potrafi wypaczyć każdy dobry cel, co dowodnie mogło okazać się przed chwilą.

Pod osadzonym naprędce pręgierzem rudowłosa opadła z sił i spokorniała około południa. Do zachodu ludziom zbrakło już przekleństw i chęci lżenia jej. Stos z gałęzi urósł na dwóch mężczyzn wysoki, a ci, którzy go usypali zmęczeni pracą, pijatyką i krzykami, posnęli szybko.

- Zniknięcie Guinemerre nie wróży dobrego. Z tonącego okrętu pierwsze uciekają szczury - Aron Rosenveld przyznał rację Aleppo, kiedy siedli do skromnej wieczerzy przy płomieniu ogniska. "Trzy Grosze" - jak nazywano powszechnie Arona sukiennika, był człowiekiem skąpym, ale uczciwym i Aleppo korzystał z jego gościny, przynosząc często coś z zapasów hrabiego Gotfryda dla brzemiennej żony kupca.

- Akwilejczyk wróci, i nie po to, aby wszystko było jak przed jego wyjazdem... - usłyszeli głos Sary, która, leżąc na wozie, przysłuchiwała się rozmowie. - Nie zostawi ryżej na śmierć...

- Guinemerre stracił wielu swoich i trudna będzie dla niego przeprawa z Gotfrydem, choćby i Złego miał na usługach. Ludzie ufają bardziej hrabiemu de Milonne, zawdzięczają mu tak wiele... - Trzy Grosze, widząc strapioną minę Aleppo, poklepał go po ramieniu i wspomniał, jak wesoło rozmawiało im się jeszcze niedawno, zaledwie kilka niedziel temu.

- Wdzięczność ludzka na pstrym koniu jeździ - westchnął sługa seniora. - Po spaleniu rudowłosej też cudu nie będzie, a tego wszyscy czekają i gotowi Gotfryda następnego na stosie położyć, bo obiecał im rychłą zmianę, a tacy jak oni - kiwnął głową w stronę namiotów motłochu - nie czekają długo.

- W Bogu nadzieja, a na smutek mam jeszcze kropelkę... - Aron podniósł się i wyciągnął z wozu bukłak. Nalał w kubki. Aleppo mimo smutków uśmiechnął się, czując zapach dobrego reńskiego.

Ciężki to był dzień dla sługi de Milonne'a, a przyszłość nie rysowała się jasno; więc tym bardziej mężczyzna, co przeżył niejedno, którego skroń zdążyła już okryć się siwizną, wdzięczny był Bogu za każdą chwilę wytchnienia. Niewiele ich było w jego życiu, a że jak nikt inny kochał swojego władykę, teraz zabiegał o bezpieczeństwo i spokój Gotfryda w trójnasób. Niełatwa to była służba, bo jeśli kto obwiniał starego rycerza, miał do niego urazę, Aleppo odczuwał to wielokrotnie mocniej, jakby był tarczą zbierającą wszelkie ciosy, złe słowa i spojrzenia, a tych zwłaszcza teraz nie brakowało. I będzie ich nieporównywalnie więcej, bez względu jak skończy się ta historia; wiedział to sługa. Popił wina, ale nim zdążył odczuć jego kojącą moc, z przeciwnej strony obozowiska posłyszał wzbierający szum. Wstali z Aronem równocześnie i wśród innych głosów posłyszeli pisk Engwe.

- Diablik! Strzygoń! - Przekupka wtargnęła pomiędzy namioty możnych. Wywijała pochodnią i oświetlała drogę dwóm drągalom ciągnącym ciemny kształt. Darła się tak, że każdy inny ochrypłby na dwie niedziele. - Wstawać ludzie, mamy czarta, demona krwi głodnego, sługusa wiedźmy! Oto pachołek Złego! Z lasu wywleczony...

Zanim Aleppo i Trzy Grosze dotarli w pobliże wiedzieli już, że ofiarą jest chłopak znaleziony w krzakach opodal obozu.

- Ciekawym, co w lesie robiła z tymi dwoma... - szepnął Rosenveld w ucho Aleppo. - Trzeba sprawdzić, czy Mamlicz nie diablik... Rogi już ma, to pewne. - prychnął, ale Aleppo nie słuchał.

- To ledwie dzieciak... - sługa de Milonne'a ściągnął brwi, kiedy dostrzegł wleczonego - Boże, przecież oni go zatłuką! - i ruszył w kierunku zbiegowiska, gdzie ponad głowami, w świetle łuczyw rzeczywiście zaczęły unosić się kije. Aron znikł zza jego pleców, sam więc rzucił się pośród ludzi.

- Zabić! Zabić diabła oklętego! - Z tłumu rozbudzonego i uniesionego wołaniem Engwe odzywały się głosy i kiedy część rzuciła się w pobliże ognisk po kije, inni, nie tracąc czasu, pięściami i nogami próbowali dosięgnąć wijącego się chłopaka. Dwóch osiłków odganiało ich tyle, żeby samemu nie ucierpieć, ale widząc narastającą wściekłość, zaczęli już cofać się zostawiając młodzika własnemu losowi. Byłby też zginął pod razami szczupły chłopak o twarzy obsypanej trądzikiem, gdyby nie Aleppo, który przedarł się wreszcie przez stłoczone ciała.

- Dosyć! Nie pozwalam! - wołał, próbując przekrzyczeć Engwe i innych. Nie miał szans, i kiedy zasłonił chłopaka z jednej strony, z drugiej pojawiały się ręce i drągi. - W imieniu Gotfryda de Milonne, odstąpcie! Precz! - nie słuchał go nikt. Nagle jednak ludzie zaczęli rozstępować się, a wśród rozbłysków ognia Aleppo poznał niską postać Rosenvelda. Sukiennik przedzierał się, parząc płomieniem pochodni i celował w tłum z naciągniętej kuszy, której ramię przytrzymywał pod pachą. Wreszcie, kiedy Trzy Grosze dotarł do środka kręgu, Aleppo wyjął nieodłączny topór zza pasa Arona i obaj osłonili chłopaka.

- To spisek! - szczekała podniecona do granic obłędu Engwe. - Oni też trzymają z Czarnym... - i olśniona nagłą myślą podniosła tłusty paluch -...a więc i Gotfryd... - Jej oczy zabłysły czerwienią, ale zanim słowa dotarły do pozostałych, od namiotów de Milonne'a nadbiegli już jego pachołkowie. Po chwili zawinięty w płaszcz dotarł Pokutnik, a jego wzrok i udręczony wyraz twarzy rozwiały wątpliwości. Bezsenne noce i post wyryły na obliczu rycerza iście pokutną siatkę zmarszczek. Tak na obrazach malowano świętych męczenników, a noc, która zaciera kontury, ale otwiera bramy uczuć dodała mu aury, w bliskości której tłum spokorniał i ucichł. Prócz Engwe.

- Oddaj nam Strzyga! - syknęła w stronę Gotfryda. Ten ogarnął umysłem sytuację. Nie potrzebował tłumaczeń.

- Wiesz, że jest...

- Krew pił! - przerwała mu i spojrzała wyzywająco, trzymając się pod boki. De Milonne przyjrzał się dzieciakowi, obitemu i brudnemu, którego widok wzbudził w rycerzu litość.

- Czy zginął ktoś z obozu? - spytał prawie szeptem.

- Nie, ale... - Engwe kaszlnęła, jakby dopiero teraz odczuła skutek ciągłego wrzasku. Zanim odzyskała głos, Gotfryd nakazał zabrać chłopaka.

- Jest czarcim pomiotem, czy nie, osądzimy jutro, w blasku dnia, w obliczu Pana. Do tego czasu będzie pod moją opieką.

- O nie! - Aron Rosenveld zmarszczył czoło. - To ja go wyratowałem, pójdzie do mnie.

Gotfryd zamyślił się; znał Trzy Grosze.

- Niech tak będzie - zawyrokował.

Engwe dyszała z bezsilnej wściekłości. Posłuch innych upajał ją i coraz trudniej było jej zginać kark przed czyjąś wolą, jak czyniła dotąd, całe życie. Jakie myśli lęgły się w tej chwili w jej głowie, nie mógł poznać nikt, ale Aleppo, patrząc na wyraz jej twarzy, wiedział doskonale, przed kim najwięcej musi chronić swojego pana.

 

* * *

 

Wioska leżała nad rzeką, była cicha i wyludniona; tak znajomo ponura... - pomyślał Guinemerre - ...jakby czas nagle cofnął się, a on znów był sierotą uciekającym przed morowym powietrzem przez spustoszoną Burgundię. "Kiedy to było?!" Tyle już szalonych dni, granic rozsądku, podjętych wyborów, kompromisów oddzielało go od tamtych chwil, że prawie nie pamiętał Strachu, który wtedy nosił w sobie... Jednak to właśnie On teraz ściskał gardło. Wrócił.

Kilka chat stało wzdłuż głównej drogi, którą konni wjechali do osady. Wierzchy prychały i odwracały łby, tylko Gerier nie zwolnił. Prowadził resztę w stronę brodu, gdzie przy pomoście sięgającym w nurt niczym zgięty palec, bujały się dłubanki wąskie jak wrzeciona. Od zatoczki wiatr niósł woń nieczystości i zgniłego zielska. Wszystko przypominało Guinemerre o przeszłości, jakby ktoś celowo wybrał to miejsce... Przed oczyma miał chłopca uwięzionego w ramionach Mory, dawno temu... dziecka jakim był, kiedy przyszła po niego Śmierć. Pamiętał, wyglądała jak biała dama obleczona w mgłę, na śnieżnym rumaku, który spiął się przed jego oczyma. Za ocalenie skłonny był dać wszystko, nawet duszę Złemu, a ten pojawił się; zgarbiony Starzec, jakiego na targu, w tłumie żebraków nie dostrzegłby nikt. Ofiarował życie, bogactwo i obietnicę spełnienia trzeciego życzenia. Kiedy Guinemerre, wiele lat później zobaczył kobietę o płomiennych włosach wiedział już, jak wykorzysta tę szansę i nie dostrzegł, jak misternie przygotowana pułapka zamyka się za nim.

Akwilejczyk otrząsnął się, jakby próbował wydobyć się z koszmarnego snu. Potrzebował potwierdzenia, że wciąż jest w rzeczywistym świecie. Rozglądał się, ale nad dachami żadnego domu nie dostrzegł dymu z palenisk, bezskutecznie szukał utaplanych w błocie dzieciaków, twarzy mieszkańców wyglądających strachliwie przez uchylone drzwi, psów wyrywających się ku jadącym; jakiegokolwiek ruchu. Daremnie.

Dopiero, kiedy minęli ostatnie sadyby zobaczył trójkę ludzi siedzących przy nikłym płomieniu ogniska. Nie poruszyli się i Guinemerre poczuł złość, bo poznał w nich swoich żołdaków. W chwili jednak, gdy dostrzegł twarze Gralonne, Eberta i Renarda, blade i zmienione strachem - zrozumiał. Widok znajomych osób obudził w końcu siedzących. Gerier zeskoczył z siodła.

- Co tu się stało? - chwycił rudego Renarda za ramiona. - Co, do cholery...?!

- Wszyscy... - wyszeptał wojownik - ...wszyscy zginęli. Umierali co noc, po kolei, ale nikt nie chciał uciekać... - w jego zasnutych mgłą oczach pojawiły się łzy - cała wieś... jak bydło, na pokarm dla niej... dla Mory... i dla Starca.

Guinemerre rzucił pachołkom cugle. On wiedział wszystko. Nie żałował żadnych ofiar; świadomość winy zabiłaby go - nie chciał jej i zamykał się przed myślami o współczuciu. Kiedy doszedł do końca wąskiej kładki, złożył dłonie wokół ust.

- Advari! - krzyknął, a z dala odpowiedział mu tylko plusk wody. Jednak mężczyzna był przekonany, że Starzec usłyszałby go, gdyby tylko o nim pomyślał. Czuł przebiegające przez grzbiet dreszcze, bo zbliżał się dzień spełnienia trzeciego życzenia, a potem - obiecywał sobie - wszystko musi się odmienić. Goplana będzie wściekła; długo... może nawet odrzuci go, ale kiedy wróci bez mocy, jako zwykła kobieta, ofiarują sobie miłość... To taka bajka - pomyślał - i im bliżej zakończenia, tym mniej w nią wierzył, ale brnął dalej, bo inne drogi były już bez znaczenia.

 

* * *

 

Następnego dnia obudzili się zanim jeszcze wstało słońce. Pierwszy na nogach był Gerier.

- Już są... - szepnął do Guinemerre'a, kiedy z mgły wyłoniła się łódź. Dla oczu patrzących płynęła ponad taflą wody, a tuman rozstępował się jakby był bramą nienazwanego.

Pierwsze na piasek nabrzeża wyszły dwie postaci, szczupłe i niskie, o dziecięcych twarzach, nie poznaczonych przez czas. Wyciągnęły łupinę, a wtedy z ławy rzuconej w poprzek dłubanki wstał Starzec. Gralonne i Renard rzucili się ku niemu.

- Stać! - zatrzymał ich Gerier. - On ma swoich pachołków. - Spojrzał hardo w stronę dwójki młodzików i chwycił za miecz, kiedy spostrzegł na ich twarzach wyzwanie. "Przyjdzie czas..." - usłyszał syk, który wdarł się w jego myśli. Splunął przez ramię przeciw urokom.

Guinemerre podszedł do Advari i skłonił się.

- Gdzie ona?! - rzucił sucho Starzec.

- Została w obozie. Nic jej nie grozi, Gotfryd jest złamany i słaby, a reszta to motłoch.

- Obyś się nie mylił. Pamiętaj, kocham ją jak córkę.

- A ty pamiętaj, że mi ją obiecałeś.

Advari roześmiał się.

- A wiesz, czy ona będzie tego chciała?!

- Dzięki mnie będzie wolna, a tobie dałem tak wielu ludzi, niewolników i moich własnych... Za każdym razem, gdy posyłałem ich...

- Mój drogi Guinemerre, ty stajesz się sentymentalny.

- W obozie panuje strach i rozpacz. Ludzie z tej wsi... to też twoje dzieło. Czy nie jesteś zadowolony?

- Ludzie... a cóż mnie oni obchodzą?! Są pokarmem dla Mory, a ona jest wciąż głodna.

- Dobrze więc, ale niech już będzie tego koniec... - Akwilejczyk był blady i nie przypominał w tej chwili dumnego hrabiego, a tylko samotnego sierotę sprzed lat. Starzec prychnął ze wstrętem dla słabości mężczyzny.

- Konia! - Krzyknął i wskoczył na podprowadzonego horza z łatwością młodzieńca. Nie czekał na resztę; ruszył.

- Panie. - Gerier zatrzymał Akwilejczyka, kiedy jechali już za Advarim. - Powiedz tylko, a zabiję czarownika! - syknął. - Ja nie wierzę w magię... najpierw on, a potem jego elfy. Pasy z nich będę darł.

- Nie przyjacielu. Ty nic nie wiesz... ale tak lepiej, uwierz. Starego zabić nie można, bo Śmierć jest na jego służbie...

- Gusła, czary, kapłańskie klątwy... jedno oszustwo. Wyciąłem cały chram, przeklinali mnie w imię każdego boga, ale to oni są dziś wspomnieniem, a ja żyję, choć nie chcę... Żadna śmierć nie wróci mi żony i córki, ale zabiję każdego czarownika, jakiego spotkam, za to, że mi je odebrali.

- Każdy z nas nosi w sercu ciernie...

- Nie panie, w moim jest otchłań.



Czytaj dalej...




Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkurs
Bookiet
Recenzje
Komiks
Stopka
Ludzie listy piszą
Paweł Laudański
Andrzej Pilipiuk
Satan
Adam Cebula
Tomasz Pacyński
EuGeniusz Dębski
Adam Cebula
Dawid Brykalski
Radosław Samlik
Arkadiusz Bocheński
Sławomir Mrugowski
Miroslav Žamboch
Andriej Łazarczuk
KRÓTKIE SPODENKI
Ryszard Krauze
Edward Bzdyczek
Czarny
 

Poprzednia 28 Następna