strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Andriej Łazarczuk
Początek Poprzednia strona 35 Następna Ostatnia

Inne niebo (5)

 

 

Rok 1961 Zbych

 

1 września. Około 15-ej

Baza "Sajan". Bunkier dowodzenia

 

Nigdy nie sądziłem, że do takiego gorąca można przywyknąć. Ale fakt: nie umarliśmy i nie oszaleliśmy. Po południu temperatura, osiągnąwszy 173o Fahrenheita, zaczęła wolno spadać. Filtry powietrza działały dobrze, nie czuliśmy smrodu ani duchoty. Oczywiście - dręczyło nas pragnienie - ale, jak na razie, udawało się przekonać siebie, że warto pocierpieć, szczególnie że piwo nie przynosiło specjalnego pożytku: co się wypiło, to po sekundzie było na skórze. Przegrzanie, oczywiście, dawało o sobie znać: w malignie przychodzili do mnie goście... Zresztą, nie warto opowiadać. Helga usiłowała wejść do lodówki. Potem nie wytrzymała pierwsza i wypiła dwie puszki pod rząd i straciła przytomność. Potem mnie się wydawało, że woda z kranu pocieknie, tylko należy uruchomić pompy. Ocknąłem się i poszedłem to zrobić. Pompa włączała się z pulpitu: taki sobie mały i nie rzucający się w oczy przełącznik. Uruchomiłem go i poszedłem uruchomić kran. Potem poczołgałem się do kranu. Potem otworzyłem go. Woda lała się cienkim strumykiem, zimna. Umyłem twarz, zmoczyłem włosy i zrozumiałem, że nic się jeszcze nie skończyło. Helga leżała na podłodze pod dwoma kocami. Jakoś dowlokłem ją - sprzeciwiała się - do kranu i zacząłem lać na nią garście wody...

Następna godzina była, chyba, najgorsza. Nagle pojawiła się nadzieja... Nagle strasznie zachciało się człowiekowi żyć. Coś pękło we wnętrzu, jakaś potrzebna - albo na odwrót, niepotrzebna, kto to wie? - struna. Wszystko ze mnie rwało się na zewnątrz. I ze mnie, i z niej.

O tym też nie warto opowiadać.

Nie od razu zorientowaliśmy się, że robi się chłodniej. Poza tym - co to znaczy: chłodniej? Z gorącej sauny przeszliśmy do takiej, gdzie pieca pilnował ktoś leniwy. Ale i to było wspaniałe.

Do żelaznych drzwi można już się było dotknąć bez ryzyka pozostawienia na nich strzępu przypalonej skóry.

Czułem się jak po ciężkiej chorobie: ciało szmaciane, a w głowie już jasno i radośnie. Przy tym rozum uświadamiał mi, że nie ma się specjalnie z czego cieszyć...

Ponieważ, owinąwszy dłonie szmatą, odkręciłem kremalierę, ale drzwi nie dały się mimo to otworzyć. Nie powiedziałem na razie o tym Heldze.

Z zewnątrz nie dochodziły żadne odgłosy.

Dziwne: nawet nie chciało mi się myśleć o tym, co się działo na górze. Gdzie się podziali terroryści i czy w ogóle się gdzieś podziali. Kto z naszych ocalał. Czy nie zaczęła się mimo wszystko wojna. I tak dalej. Wszystko to jawiło mi się faktami z historii. Czytałem. Wiem. Emocji nie wywołuje. Zastanawianie się - nie ma sensu...

- Opowiedz teraz o sobie - zaproponowała Helga.

- Szczury laboratoryjne nie mają indywidualności - odparłem. - Tylko metki z numerami.

- Nie masz racji. Nikt nie jest szczurem.

- Wszystko jedno. Zgódź się, że nie jest łatwo dowiedzieć się, że człowiek żyje w skrzynce z lustrzanymi ścianami, a twym przeznaczeniem jest potwierdzenie albo odrzucenie kolejnej hipotezy...

- Zbychu. Miałam trzynaście lat, kiedy... to się stało. Do dziś krzyczę przez sen. Byliśmy wtedy w Finlandii, na daczy. Ojciec ubierał choinkę. Zaprosiliśmy sąsiadów. Był tam chłopiec, który bardzo mi się podobał. Paul. W wideo występował Cesarz. Też siedział w rodzinnym kręgu, nie wiem, dlaczego zapamiętałam oparcie kanapy: półokrągłe, zielone ze złotem i dwa anioły po bokach. Wydawało mi się, że Cesarzowa jest czymś zatroskana, ale stara się tego nie okazywać. Dzieci się uśmiechały... Cesarz przekazał nam życzenia z okazji Bożego Narodzenia i życzył powodzenia w przyszłości i szczęścia... Byliśmy naprawdę szczęśliwi, Zbychu. Byliśmy naprawdę szczęśliwi jeszcze przez dwie i pół godziny... Czasem myślałam potem, że wszystko, co się potem działo, to zapłata za nasze bezwstydne, totalne szczęście... My jakoś tak... niezasłużenie? Nie, to nie to słowo... rozpustnie dobrze żyliśmy. Jakbyśmy tracili, nie żałując, nie skąpiąc, szczodrze ponad miarę - coś niedotykalnego. Wleźli z nogami w tort... Ale to późniejsze refleksje, wiesz? Wtedy o takich rzeczach się nie myślało. Nie, może ktoś myślał, nawet istniał taki ruch: "Na rzecz ograniczenia konsumpcji". Ale wszyscy się z nich naśmiewali. Rozumiesz, Zbychu, to przecież nie było najważniejsze. To tak jak oddychanie. Tak, mogliśmy całą rodziną pojechać do Afryki - popatrzeć na nosorożce i lwy. Albo, jak nam się znudzi Petersburg, przenieść się... niechby i do Konstantynopola... Dosłownie - objechać cały świat, zatrzymując się na krótko tam, gdzie się spodoba. Tata był inżynierem, budowniczym mostów. Nie potrafię ci wyjaśnić, na czym polegała pełnia naszego życia. Bezpieczeństwo. Wyobraź sobie: drzwi domów nie były zamykane nawet w wielkich miastach. Dzieci spacerowały po nocach. Przy tym ten dobrobyt, jaki wam się nawet nie śnił. I zawsze małe święto. I... jeszcze... nie wiem, jak to wytłumaczyć... stała radość - po prostu w powietrzu. Jak w dzieciństwie w świąteczny poranek... I do tego...

Raj, pomyślałem. Ten słynny raj utracony.

- Jeśli chcesz powiedzieć, że cię nie rozumiem, to się mylisz. Bardzo dobrze rozumiem. Bardzo dobrze to czuję. Spróbuj więc i ty. Dorastałem w Polsce i na ile siebie pamiętam, stale przygotowywaliśmy się do wojny. W szkole dostawaliśmy malutkie pegazy z troczkami na tył głowy i podczas ćwiczebnych alarmów wyprowadzano nas do piwnicy. Nie wiadomo dlaczego, wszyscy byli przekonani, że od pierwszych chwil działań wojennych puszczą gaz. Gazu nie było, ale mając jedenaście lat dowiedziałem się co to "stukas", niemiecki bombowiec, mały i zwinny. Kiedy zaczęła się wojna, odwieziono mnie do dziadka na wieś. Tam przyszli Rosjanie. Nie wszystko rozumiałem... Mamę gdzieś zabrano i więcej jej nie widziałem. Ojciec znalazł się w niemieckiej niewoli, był porucznikiem piechoty. Ktoś go powiadomił o mamie, więc wstąpił do polskiego legionu, by walczyć przeciwko Rosji. Ale kiedy Niemcy ugrzęźli w Rosji, na Uralu, nie wiadomo dlaczego przeszedł na stronę Rosjan. Wraz z całym plutonem. Za to Niemcy rozstrzelali dziadka i babcię, a mnie wpakowali do obozu dla bezdomnych dzieci. Ojciec walczył z Niemcami, a ja wykopywałem kartofle... i nie daj Bóg wziąć jednego czy dwa ze sobą do baraku...

Po co ja to opowiadam? Żeby ją wzruszyć?

- Zbychu - powiedziała. - Rozumiem. Jesteśmy gnojami. Jesteśmy bydlakami, które spłonąć powinny w piekle. Ale... przecież my nie o piękne życie... Przecież gdyby to chodziło tylko o nas - wyładowalibyśmy się gdzieś w latach trzydziestych, rozpłynęli w tłumie... i żylibyśmy wygodnie i miło, ponieważ... no, wiadomo. Kiedy znasz z góry jakieś istotne drobiazgi typu skoki kursów akcji...

- Tak - powiedziałem. - Tak właśnie jest. Za ludzkość.

- Za ludzkość... - Wtuliła twarz w dłonie. - Już przywykliśmy. Sczerstwieliśmy. Wiesz, jak było na początku? Strzelaliśmy sobie w łeb, wariowaliśmy...

- To, co się działo... na górze. Jaki to miało sens?

- Więc ty myślisz, że to nasza robota? O Boże, nie! Wręcz przeciwnie. Musieliśmy nie dopuścić do rozpoczęcia nowej wojny... - Jakby zmieszała się. - A wszystko, co było tam - wskazała sufit - to spisek, którego celem było właśnie wywołanie wojny. Istnieje taki Klub Szelechowski. [Szelechow Grigorij - rosyjski podróżnik i kupiec. Od 1775 roku organizował wyprawy na kurylskie i aleuckie wyspy, zapoczątkował rejsy do tzw. rosyjskiej Ameryki, gdzie zakładał pierwsze rosyjskie osady - przyp. tłumacza] Syberyjscy i amerykańscy generałowie i przemysłowcy. Jedni prowadzą interesy w Chinach, inni po prostu są japonofobami... Dwa lata temu zdecydowali, że rozpoczną wspólną wojnę przeciwko Japonii i wygrają ją. A zacząć muszą tak, by postawić rządy przed faktem dokonanym... A jeśli się uda, to nawet obalą te rządy. Niemal wszystko im się udało. Częściowo znaleźli, częściowo stworzyli od nowa bojową organizację nacjonalistyczno-szowinistyczną, stworzyli dla niej scenariusz działania, przekazali odpowiednie hasła, klucze i szyfry... Jak tylko się dało ułatwili drogę...

- A dlaczego was to nie urządzało? Ja, dla przykładu, też jestem japonofobem. Za wszystko co robili i robią z Chińczykami...

- Nie urządzało nas dlatego, że zwycięzcy biorą całą pulę. Oni są teraz bardzo mocni. Reich już nie jest dla nich przeciwnikiem. I za piętnaście lat zacznie się wojna o zjednoczenie Rosji. Prowadząca, wbrew oczekiwaniom, do straszliwych zniszczeń. Reakcją na to będzie nadmierna redukcja armii i flot i rezygnacja z broni jądrowej i chemicznej...

- A-a-a...

- Nie jesteśmy filantropami. Nie ukrywałam tego. My chcemy, żeby przed dwa tysiące dwunastym rokiem...

- No tak.

- Zrozum - tylko od czasu do czasu przestawiamy zwrotnice. A maszyniści, konduktorzy, pasażerowie...

- Nic nie powiedziałem... Co się tam na górze działo? Ostatnie dane, jakie masz?

Zamyśliła się. Widocznie trudno jej było przypomnieć sobie tak nieznaczące detale: jakieś przemieszczenia i zabawkowe śmierci laboratoryjnych ludzików.

- Jegrzy wklinowali się między miasteczko i silosy. Tam z lewej jest niewielki parów, tam się zatrzymali i okopali. Sądzę, że przygotowywali się do szturmu. Chyba otrzymali wsparcie. W każdym razie zauważyliśmy kilka desantowych wszędołazów. W dzień ich tam nie było.

- Rozumiem.

No i dobrze, zuch Siemionow: nie pchał ludzi pod deszcz ołowiu, nie ryzykował życia zakładników. Cicha woda... Pewnie pojawiły się oddziały liniowe.

Ciekawe, czy kapitan zdążył zamknąć bramę? Jeśli nie zatrzymało go nic - mógł zdążyć. Wtedy w ogóle cymes.

Na termometrze było 142o. Niemal przymrozek.

 

 

Rok 1961. Zbych

 

2 września. Około 18-ej

Baza "Sajan". Bunkier dowodzenia

 

Słodka woń śmierci...

Mimo że bardzo się staraliśmy uszczelnić drzwi szafy, pełniącej rolę mogilnika, fetor przesączał się i wypełniał sobą wszystko. Z każdym dniem będzie silniejszy, póki... z tego czy innego powodu przestaniemy go czuć.

Filtry, należało domniemywać, mają jakieś granice skutecznego działania.

To samo dotyczyło chemicznych pochłaniaczy dwutlenku. Słyszałem, że na łodziach podwodnych są wykorzystywane przez kilka tygodni, ale albo nasze były jakościowo gorsze, albo skok temperatury wywołał jakąś niepożądaną reakcję - ale oddychanie stało się odczuwalnie trudniejsze i przy gwałtownych ruchach zaczynałem chwytać powietrze ustami jak ryba. Tym niemniej nie uruchamiałem jeszcze zapasowego pakietu; diabli wiedzą, ile jeszcze przyjdzie nam tu siedzieć...

Gwałtowne ruchy były takie: usiłowałem pomóc drzwiom otworzyć się.

Najpierw myślałem, że zadziałała jakaś blokada i że trzeba znaleźć sposób na jej usunięcie. Potem zdecydowałem się na użycie siły fizycznej. W wyniku tych działań drzwi uchyliły się na półtora centymetra, a oznaczać to mogło tyko jedno: coś je przywaliło z zewnątrz.

Gdybym miał podnośnik albo porządną dźwignię... Ale jedyne jako tako przydatne narzędzie, jakie udało mi się znaleźć w bunkrze to mały łomik z wyciągaczem gwoździ. Służy to coś do otwierania skrzynek.

I - koniec.

Robinson na swojej bezludnej wyspie miał znacznie lepsze wyposażenie. Nie rozumiem, na co liczyli ci, co kompletowali urządzenie bunkra. W każdym razie nie na przeżycie po wybuchu jądrowym.

Tygodniowy zapas konserw i nie wymagających gotowania koncentratów. Jakieś tam medykamenty. Sześcioładunkowa śrutówka. Żyłka i haczyk. Butelka czystego spirytusu. Dwa podgumowane płaszcze i dwie pary wysokich, przypominających wędkarskie wodery butów, rozmiar czterdziesty ostatni. Turystyczny toporek i dwa pudełka podwodnych zapałek. Latarka.

Śmieszne? Bo ja się uśmiałem.

Helga cały dzień leżała, odwrócona do ściany. Pewnie uważała za poniżające takie umieranie z powodu braku tlenu w zwierciadlanym labiryncie, przez siebie samego stworzonym, w towarzystwie nie prawdziwego laboratoryjnego człowieczka.

Jakim się coraz wyraźniej czułem.

Być może była to autosugestia. Może brak powietrza też był autosugestią. I trupia woń. Ale działała owa autosugestia znakomicie. Nawet bardzo.

W końcu zaniechałem walki z użyciem wyłącznie siły fizycznej. Jaką nigdy się szczególnie nie wyróżniałem. Może nie tak - jak na swoją wagę i budowę byłem całkiem-całkiem, ale w tej sytuacji ważyły nie względne wskaźniki, a tylko i wyłącznie obiektywne. O, gdyby ktoś kalibru Kriwołapowa rozszerzył szczelinę, to bym się przez nią przesączył. A tak...

Mózgiem, trzeba napierać mózgiem.

Muszę na swoje usprawiedliwienie powiedzieć, że napierałem mózgiem również podczas naciskania i podważania drzwi. Ale ostatnie wydarzenia ten organ pokancerowały znacznie silniej niż otaczający go organizm. Czasem wydawało mi się, że tak sobie leżę, ranny, gdzieś pod murem, dookoła trwa walka, a ja po prostu majaczę.

Ale nawet w malignie może znajdować się jakiś racjonalny ukryty sens...

Usiadłem na łóżku Helgi. Niechętnie odwróciła ku mnie twarz. Opuchlizna zaczęła zanikać, oko już się otwierało. Siniec przybrał klasyczną barwę dojrzałego bakłażana.

- Co było w tym miejscu w twoim świecie?

Mimika potłuczonej twarzy nie wyróżnia się wyrazistością, ale i tak pojąłem, że trafiłem w dziesiątkę. Zresztą, z natury jestem domyślny. Za to właśnie byłem ceniony jako wdrożeniowiec. Z tego powodu ciągnęli mnie do różnych sprytnych instytucji.

I właśnie z powodu tej intuicji wykręcałem się od tych propozycji.

Ale proszę - nawykręcałem się...

- Te wasze "chrono" - to są urządzenia stacjonarne, tak? Zapewne podziemne?

Usiadła. Na obliczu - rozterka.

- Poczekaj. Przecież ani słowa...

- Przeciekło ci gdzieś między słowami. W kontekście. Więc posłuchaj: cała ta operacja ma jakiś związek z tym, co powiedziałem?

Wahała się. Wyraźnie musiała to sobie przemyśleć, przeskalować. Zważyć. Prawdę i kłamstwo w niezbędnych proporcjach.

- Tak. Musieliśmy nie dopuścić do wybuchu jądrowego, bo w przeciwnym wypadku tutejsze "chrono" zostałoby zniszczone...

- Powiedz, proszę, czy wszyscy migranci są zjednoczeni w jedną drużynę?

- Potrafisz zadawać nieprzyjemne pytania.

- Potrafię. Czyli nie wszyscy.

- Tak. Ta drużyna, która stworzyła cywilizację Majów - nie uspokoiła się. A ich możliwości są... wystarczająco wielkie.

- Ale nie nieograniczone?

Pokręciła głową. Bez większego przekonania.

- Mimo wszystko nie rozumiem jeszcze wszystkiego - powiedziałem. - Tworzycie malutką nową realność. Potem - powodujecie, że staje się ona... mniej szczęśliwa i bardziej wojownicza, niż oryginał. To znaczy, że nie udaje się w niej wynaleźć "chrona". Tym niemniej "chrono" tu istnieje...

- Tak, to jeden z wielu paradoksów. Nie da się tego zrozumieć. Możemy zrealizować najgorszy typ ingerencji, a "chrono" i tak istnieje. Nawet jeśli fizycznie nie ma kto go stworzyć.

- Coś takiego się już zdarzyło?

- Tak... o ile wiem dwukrotnie. Ale przy tym wszystkim, każdy z punktów "chrono" jest materialny i bardzo czuły. Można go wysadzić, zasypać, zatopić...

- I Amerykanie prawie tego dokonali?

- Nie Amerykanie, a...

- Nie, właśnie że Amerykanie. Amerykanie. Ha! Podejrzewam, że niemal dogrzebali się do...

- Nie wiem. Być może.

- A dlaczego nikt jeszcze po ciebie nie przyszedł?

- Kto?

- No... twoi.

- Też nie wiem. Pewnie myślą, że nie żyję.

- Wykasowali rekord.

- Nie mów tak.

- A niby dlaczego? Dlaczego mam nie mówić? Uczą nas, że z pola walki należy wynosić wszystkich. Rannych, zabitych - wszystkich. A ciebie, jak z tego wynika, porzucono?

- No to może wyobraź sobie, że wejście zostało zasypane. Ten szyb windy. Zawalony. Najprawdopodobniej tak właśnie jest. No, pomyśl sam: w każdym przypadku bunkier dowodzenia powinien zostać odkopany. Bo jakże inaczej? No to gdzie są twoi, ci herosi, co to mają wynosić z pola walki? Kapitan - gdzie? Dlaczego milczysz?

Pokręciłem głową. Na górze coś się działo, na pewno, ale co - można było się tylko domyślać. Jedno jest pewne: bez wątpienia urobili się tam po łokcie, nie mieli głowy do nas.

Może jednak wojna?

Miło by się z tobą gadało, dziewczyno, pomyślałem, ale zbyt wiele rzeczy przemilczasz. A to tak samo, jakbyś kłamała...

Sam nie wiem, dlaczego tak pomyślałem.

 

 

Rok 1961. Zbych

 

07 września. Noc

Baza "Sajan". Bunkier dowodzenia

 

Męczyły nas halucynacje. Odgłosy prac. Głosy. Uderzenia. Zgrzyt. Przeniosłem się pod drzwi. Helga przynosiła mi wodę. Niemal nie rozmawialiśmy. Bo i o czym? Wszystko, co można było opowiedzieć - już opowiedzieliśmy: ona o nieszczęśliwej miłości do poety z Moskwy poprzedniego dziesięciolecia, siedziała tam na posterunku rezydenta, dość długo... nic nie mogło dobrego wyniknąć z tej miłości... A ja nagle wyłożyłem jej swoje: o takiej samej miłości do Conchity, o tym, że już koniec, dość, i że nawet dwuletni Igorek mnie nie zatrzymałby... o jej dzikiej zazdrości, w którą zmieniła się równie dzika namiętność, o trzech próbach samobójstwa - histerycznych, ze świadkami...

Nawet nie usiłowaliśmy się pocieszać. Dziwne, ale tak było, to fakt. Mówi się, że bliskość śmierci wyostrza uczuciowość. Ale pewnie chodzi o jakiś inny rodzaj śmierci, bardziej romantycznej.

W końcu zrozumiałem, że ratunku z zewnątrz nie ma co oczekiwać.

Powiadają, że pochowani żywcem, paznokciami przedzierają się przez wieka trumien.

Skądś nagle wzięła się jasność w głowie.

Przyniosłem świeże pochłaniacze dwutlenku - ostatni komplet. Paskami leukoplastra przykleiłem te puszki, przypominające pudełka od starych pegazów, do stalowych drzwi - na dole, tam, gdzie (miałem nadzieję) nie było przeszkód z drugiej strony. Kiedy szczelnie zamykałem drzwi, a potem gwałtownie otwierałem, to odgłos zderzenia rodził się chyba gdzieś na górze. Dobrze by było, żebym się nie mylił...

Potem zebrałem wszystkie ciężkie przedmioty z pomieszczeń. Prycze łatwo się demontowały, poszwy i poszewki nafaszerowaliśmy teczkami z dokumentami, nawet przelotnie pomyślałem, że możemy wykorzystać ciała z szafy... ale to była myśl z gatunku tych, które nigdy nie są realizowane. Najcięższymi przedmiotami były transformatory, gwarantujące zasilanie arytmometru, i sam arytmometr - naprawdę umieszczony pod pulpitem. Ale o ile transformatory dały się wyjąć bez większego trudu, to z maszyną musieliśmy naprawdę się pomęczyć.

Potem przystąpiłem do przygotowania inicjatorów. Zrobiłem je z żarówek, których na pulpicie było wielkie mnóstwo i nabojów pistoletowych, których miałem nawet jeszcze więcej. W cokołach żarówek przecierałem o szorstki beton dziurę, potem, jeśli włosek był nienaruszony, wsypywałem do środka proch z pocisków. Zaklejałem otworek plastrem. I tak dwanaście razy...

Oprawki do żarówek wyjąłem również z pulpitu, a odpowiedniej ilości przewód odwinąłem ze zwoju transformatora. Długo i starannie czyściłem końcówki przewodów, którymi łączyłem "spłonki" w bukiety. Zrobiłem to. Poumieszczałem spłonki w puszkach pochłaniaczy: porozcinałem nylonową siatkę i ostrożnie włożyłem je w warstwę granulek. Ręce mi się trzęsły, chociaż dobrze rozumiałem, że reagent "K" jako taki nie jest bardziej niebezpieczny od chloranu potasowego.

No i już. Przeciągnąłem przewód do kajutki, gdzie mieszkaliśmy, przymocowałem do końca zwyczajną wtyczkę z maszynki do golenia. Ktoś z pracujących tu utrzymywał swój wygląd w należytym porządku... Ładunek w akumulatorach jeszcze był i lampki płonęły jasno, a wentylatory mełły powietrze...

Teraz zostało najważniejsze. Spirytus obwąchałem na wszystkie możliwe sposoby, na lusterku, wyparowując, niemal nie zostawiał żadnego śladu. Ale jeśli było inaczej... Jeśli są w nim choćby ślady acetonu...

Nie. Nie ma już co dywagować. Koniec, dość. Wyłączamy się.

Cieniutkim strumykiem zacząłem nalewać spirytus do puszek pochłaniaczy, starając się, by granule nasączały się równomiernie. Po osiemdziesiąt gramów na puszkę. Jedna... druga... trzecia...

Wydawało mi się, że zalane puszki zaczynały się podgrzewać. Ale to mogło być złudzenie.

Przyjmijmy, że to jest złudzenie.

Szósta.

Teraz - trzeba je dokładnie przypasować do drzwi. Bez szczelin. Wyłamane z szafki-mogilnika półki... Dobrze... Teraz prycza, płasko, podkładam metalowy taboret, żeby utworzyć pochylnię skierowaną ku drzwiom i na pryczę - oba transformatory, a każdy po jakieś dziewięćdziesiąt kilo i arytmometr - jakieś siedemdziesiąt...

Helga obserwowała mnie w milczeniu, nie próbując nawet pomóc. Jakby nie było jej tu. Nie to nie, niech ją...

Przestań.

Na wierzch powrzucałem wszystko, co dało się przenieść z miejsca na miejsce. Dobrze by było położyć dwa-trzy worki z piaskiem...

Nie wiem, dlaczego zachciało mi się śmiać. Ogarnęła mnie osłabiająca wesołość, taka jak po długim łaskotaniu...

Na uginających się nogach dotarłem do kajutki, usiadłem na podłodze - tam, gdzie wcześniej była moja prycza. Boże, co za poczucie własności terytorialnej, co? - i pozwoliłem sobie na salwę śmiechu. No, co z tobą, co jest? - dopytywała się Helga, a ja tylko kręciłem głową i jak pomylony chichrałem się. Potem wytarłem pysk i zacząłem masować zesztywniałe mięśnie żuchwy. W porządku, w porządku, w porządku... to tylko taka reakcja obronna.

Potem wstałem, przyczepiłem do pasa latarkę, przymknąłem drzwi (otwierały się na zewnątrz), wsunąłem w szczelinę mały łom (mniej szans, że się zaklinują), i zacząłem zatykać prawe ucho papierowym korkiem. Lewe zatkam palcem...

- No i już - uśmiechnąłem się do Helgi. Siedziała w kącie, skoncentrowana i posępna. - Na wszelki wypadek... gdybyśmy się nie zobaczyli... - pochyliłem się i pocałowałem ją w policzek.

Spazmatycznie westchnęła.

- Mocno zatkaj uszy i otwórz szeroko usta.

Skinęła głową. Zatkała uszy kciukami, otworzyła usta i zamknęła oczy.

Zrobiłem to samo i wetknąłem wtyczkę w kontakt.

 

Ocknąłem się z poczuciem, że ktoś przeciąga mnie przez wąski otwór. Przez ucho igielne. Odbywało się to we wnętrzu dudniącego bębna. Ktoś ciągnął za ręce, a ktoś inny popychał, napierając na mój tyłek. Przez jakiś czas odbierałem to jak sen, jak zwid. Potem coś ostrego zaczęło mnie uwierać pod żebra, z każdym szarpnięciem coraz mocniej...

- Hej! - odezwał się nieznany mi głos nad głową. - Nie szarp się.

- Puśćcie mnie, ja sam.

Szarpiące mnie ręce puściły, ostrożnie przekręciłem się, dostosowując ciało do otworu, cofnąłem się, wygiąłem i przelazłem, rozdzierając, co prawda, piżamę i bok. Ktoś skierował na mnie promień latarki i klepnął w ramię:

- Zuch.

- Staram się jak mogę. A Helga?

- Tu jest. Wszystko w porządku, żołnierzu.

- Jestem tu, Zbychu - odezwała się Helga. Głos docierał poprzez dudnienie, ale poznałem go. W głosie rozbrzmiewał niepokój. - Chodź tu.

Odwróciłem się. Promień latarki okręcił się wraz ze mną. Plamy światła jakoś cholernie wolno układały się w normalny widok. Ale w końcu ułożyły się...

Helga stała w towarzystwie dwóch oficerów wojsk łączności. Miała na sobie również piżamę, ale na ramiona narzuconą bluzę mundurową.

- Charitonie - powiedziała, patrząc na mnie - wiem dokładnie, co powiesz. Sama bym to powiedziała, gdybym nie widziała... On jest nam potrzebny, Charitonie. Jest lepszy od Malkinena. Dwa razy lepszy. Rozumiesz? Jeśli chcemy naprawdę coś osiągnąć... Wszystko mu opowiedziałam.

- Co? Wszystko? - zapytał jeden z oficerów, patrząc na mnie, drugi odwrócił się do Helgi z dziwnym wyrazem twarzy. Gdyby można było jednocześnie zmrużyć oczy i wytrzeszczyć je - wyszłoby dokładnie coś takiego.

- Wszystko, co mogłam.

- I?

- Bardzo chcę, by był z nami. Pomóż mi, Charitonie.

- O Boże, Helgo. Rozmawialiśmy o tym tysiące razy... To jest człowiek z tej realności. Wyobrażasz sobie, jak odbierze wszystko, co robimy?

- Wyobrażam sobie. Ale warto zaryzykować. Zbychu, przecież... będziesz z nami?

Przyglądałem im się długo. Ludzie, jak ludzie...

- Co się teraz dzieje na górze? - zapytałem.

- Krwawa kasza. Bunt. Starły się interesy trzech jednocześnie... jakby to lepiej określić... grup spiskowców. Każda grupa była przekonana, że prowadzi własną operację. Tak więc... różne efekty wtórne...

- Znacie spiskowców?

- Większość z nich. Nawiasem mówiąc, pan też ich zna.

- To jasne. Ale - jak rozumiem - przerwanie tej krwawej kaszy... nie jest wam na rękę?

- Jest. Będzie przerwana. Już niedługo.

- Aha...

Zrozumiałem, że nie mam nic do powiedzenia. Głupie uczucie.

- Charitonie, no powiedzże mu... - niemal błagalny szept Helgi.

W odpowiedzi długie milczenie.

- Dobrze. Szanowny panie, składam na pana ręce oficjalną propozycję wstąpienia do naszych szeregów pododdziału korektorów historii. Od razu chcę powiedzieć to, co najważniejsze. To okrutny zawód. Wymaga takiego przeciążenia sumienia, że wiele razy pożałuje pan wyrażonej zgody. My się tym zajmujemy z musu... Helga wyjaśniła panu dlaczego.

- Tak - powiedziałem. - Wyjaśniła. Ale... nie jest łatwo w to uwierzyć.

- W zasadzie to już pan wierzy. Szczegóły zaś... czy szczegóły są ważne?

- Szczegóły są najważniejsze - powiedziałem. - Na przykład: co będzie, jeśli odmówię?

- Rany boskie - powiedział Chariton. - Droga na górę jest wolna. A my tu za sobą zasypiemy przejście...

To nie był argument, rozumiałem to dobrze i on też. W ogóle - rozmawialiśmy nie o tym, o czym powinniśmy...

- ... Ale jeśli jest pan zaniepokojony losem swoich dzieci... ma pan dzieci?

W dwa tysiące dwunastym Igorek będzie miał pięćdziesiąt cztery lata. I, pewnie, będzie miał dzieci. A może już nawet wnuków. Kupa dzieci i wnuków...

Ale i to nie jest to. To znaczy - oczywiście, też. Obok innych...

No to jak? Dlaczego wiem na pewno, że się zgodzę? Dlaczego on też to wie? Wie, przecież widzę... Czyżby była to po prostu ciekawość? Czy chęć wyrwania się z kolein historii, odmiany losu...

Nie, to coś jeszcze. Będę miał czas o tym pomyśleć.

- Tak jest - powiedziałem. - Znaczy, słucham rozkazów.



 


Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkurs
Bookiet
Recenzje
Komiks
Stopka
Ludzie listy piszą
Paweł Laudański
Andrzej Pilipiuk
Satan
Adam Cebula
Tomasz Pacyński
EuGeniusz Dębski
Adam Cebula
Dawid Brykalski
Radosław Samlik
Arkadiusz Bocheński
Sławomir Mrugowski
Miroslav Žamboch
Andriej Łazarczuk
KRÓTKIE SPODENKI
Ryszard Krauze
Edward Bzdyczek
Czarny
 

Poprzednia 35 Następna