strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Fahrenheit Crew
Początek Poprzednia strona 36 Następna Ostatnia

KRÓTKIE SPODENKI

 

 

Fuku


Opowieść o Arturze Barbarzyńcy
zwanym Wielkim Wilhelmem Telem

 

 

- Moje oczy, moje oczy- powiedział Artur z bólem w głosie i upadł na ziemię, rozbijając sobie głowę o kamień. Był pijany, więc nic nie poczuł, ale nawet gdyby nie był, również nie doświadczyłby konsekwencji swej głupoty, gdyż rana na jego zakutym łbie była śmiertelna. Tak oto umarł człowiek, któremu było pisane zostać dzielnym mężem mającego się dopiero narodzić kraju. Dzierżącym w swych rękach władzę i losy tysięcy poddanych. Człowiek, który miał zostać przywódcą największej rewolucji, jaką miały ujrzeć oczy ludzkie, gdzie dałby świadectwo swej męskości jako rycerz walczący ramię w ramię z prostym ludem, swej mądrości jako przywódca i genialny strateg, oraz swej szlachetności i pobożności, budując wielką kaplicę - pomnik na cześć i chwałę poległych.

Niestety nic z tego, co było mu pisane, nie doczeka się spełnienia w rzeczywistości, a jedynie na kartach marnych ksiąg pisanych przez ludzi nie znających kamiennej prawdy o ludzkiej naturze.

 

To napisałem ja - Butsukari Fuku alias Zajdel de Sade





A.Mason


Gabriel zaspał

Przyjaciółce ku przestrodze

 

 

Gabriel zaspał. Słońce już dawno minęło zenit, ale przez tę gęstwinę promienie nie miały szansy się przedrzeć. Ogarnęła go panika. Janusza już nie było, musiał wstać wcześnie rano i ruszyć dalej. Po ognisku nie został nawet ślad. Właściwie po niczym nie było śladu, Janusz sprzątnął wszystko tak dokładnie, aby nikt nie poznał, że tutaj obozował. I by nikt nie poznał, w jakim kierunku się udał. Na szczęście Gabriel dobrze wiedział, więc odnalezienie Janusza nie stanowiło problemu. Gorzej z czasem, kto wie jak dawno temu wyruszył? Nie namyślając się długo, poleciał za Januszem na złamanie karku.

 

***

 

Janusz przedzierał się przez gęstwinę. Uciekał już czwarty dzień, od kiedy jego oddział został rozgromiony przez tubylców. Tubylcy! Trudno powiedzieć, kto pierwszy ich tak nazwał. W rzeczywistości to byli obcy, którzy przylecieli tutaj z planety Chi Ejort. Kolonizatorzy. Najeźdźcy. Podobnie jak Ziemianie, z tym, że oni byli tu pierwsi. Byli tu dużo, dużo wcześniej, mieli czas poznać planetę i przystosować się. Na szczęście tubylcy atakowali pojedynczo, bez taktyki, czy raczej z bardzo prostą - zagonić ofiarę i zabić. Byli silni i posiadali niezwykłe umiejętności, ale w przeciwieństwie do Ziemian nie byli zorganizowani i to wyrównywało szanse.

A teraz Janusz uciekał. Sam.

 

***

 

Gabriel pędził jak wiatr, nie zważając na nic, przemykał przez dżunglę. Gnał w określonym kierunku, nie szukał ścieżek, podążał prosto do celu. Coś podpowiadało mu, gdzie jest Janusz. Ludzie nazwaliby to instynktem?

 

***

 

Przepaść. Dziura na jakieś pięćdziesiąt metrów głęboka. Nie było widać jej końca ani po lewej, ani prawej stronie. Nie była szeroka, mógł przerzucić plecak i karabin na drugi brzeg i próbować ją przeskoczyć, ale to byłoby niepotrzebne, śmiertelne ryzyko. No nic, trzeba nadłożyć drogi.

 

***

 

Gabriel pędził jak wiatr, i był coraz bliżej i bliżej...

 

***

 

Drzewa skończyły się nagle. Po prostu wyszedł z krzaków i znalazł się na otwartej przestrzeni. To było tak zaskakujące, że nie miał nawet czasu pomyśleć o jakichkolwiek środkach bezpieczeństwa. Zaskakujące tym bardziej, że jakieś sto, sto pięćdziesiąt metrów przed sobą zobaczył tubylca.

Stali tak przez chwilę nieruchomo naprzeciw siebie. Jeden z nadzieją, że nie został zauważony, drugi zastanawiając się, czy to nie jakaś zasadzka - samotny człowiek wychodzący mu na przeciw?

Janusz począł ostrożnie wycofywać się w bezpieczny gąszcz. Tubylec przyglądał mu się, ciągle niezdecydowany co robić, ale kiedy człowiek zniknął w krzakach, ruszył w pogoń. W tym czasie Janusz, porzuciwszy plecak i bezużyteczny karabin, uciekał jak najszybciej mógł. Nie liczył na to, że uda mu się gdzieś schować, nie miał na to szans, trzymetrowe monstrum gnające za nim, raz złapawszy trop, nigdy go nie straci. Swoją nadzieję widział w tym, że naturalna przeszkoda - busz, spowolni chociaż trochę pogoń stwora, który na prostej potrafiłby pewnie prześcignąć geparda. Uciekał łukiem, przed nim znajdowała się przepaść, zamierzał biec chwilę wzdłuż niej, by w końcu odbić znowu w stronę bazy.

 

***

 

Gabriel był już bardzo, bardzo blisko...

 

***

 

Drugi tubylec! Przed nim i za nim tubylcy, obok niemal dziewięciometrowa przepaść. Jedyna droga ucieczki - przeskoczyć na drugą stronę. Nie namyślając się długo, Janusz wziął rozbieg i skoczył. Skok na granicy ryzyka, życie albo śmierć, może uda się dolecieć...

 

***

 

Gabriel był już niemal przy nim, w umyśle widział obraz - Janusz skaczący przez przepaść, właśnie teraz... Trzeba mu pomóc, ten skok jest zbyt ryzykowny! Należy go asekurować, w końcu Gabriel jest Aniołem Stróżem. Nie widząc jeszcze Janusza, Gabriel wyciągnął w biegu dłonie i zmaterializował się...

 

***

 

Udało się! Janusz doskoczył na sam skraj przepaści. Przez chwilę łapał równowagę i nagle coś walnęło go w klatkę piersiową. Uderzenie było tak silne, że bezpowrotnie straciwszy równowagę, stoczył się w przepaść...

 

***

 

Gabriel spóźnił się o ułamek sekundy, Janusz doskoczył bezpiecznie na drugi brzeg przepaści, ale pędzący anioł, nie zdążywszy wyhamować, ani się zdematerializować, zepchnął go do niej.

No cóż, nawet aniołom zdarza się popełniać błędy w dobrej wierze.





Michael Lohr


Głęboko w morzu
o barwie ciemnego wina

 

 

Pojedynczy snop światła, ta nieskończenie mała iskierka życia - to było celem ich badań.

Impuls, który dał początek wszechświatu.

Niektórzy pytali po co, inni mówili o przeznaczeniu, jeszcze inni o potępieniu. Wielu zarzucało im, że próbują odgrywać rolę Boga, ale jeszcze więcej ludzi nazywało ich pionierami, którzy kładą fundamenty dla nowej gałęzi nauki.

Coś mniejszego niż kwant, duch, który ożywił machinę.

Jak dotąd nie udało im się wyłuskać tej osobliwości. Ale zespół fizyków Instytutu Brookhaven pracował nieustannie od kilku dni. Spodziewali się, że to będzie właśnie ten dzień, w którym uda się przekroczyć ostateczną barierę i odtworzyć wielki wybuch.

- Hawkings, sprawdziłeś wyzwalacz Cerenkowa? - upewnił się Donavon.

- Tak, ma ustawione odpowiednie parametry - odpowiedział Hawkings

- A przewodnik berylowy ma właściwy kąt?

- Wibracje poprzednich prób mogły to zmienić. To może wpłynąć na osiągnięcie właściwej temperatury koniecznej do uzyskania interakcji endoplazmowej. Bez impulsu nuklearnego plazma kwarkowo-gluonowa nie uzyska oczekiwanej formy.
Kiedy Hawkings wszedł do pomieszczenia, które nazywali gwiezdną komnatą, Donavon upił solidny łyk ze swojej ostatniej Cherry Coke. Wokół jego biurka walało się już wiele pustych puszek.

- Za dużo tego pijesz - stwierdził McNabb

- Wiem, ale potrzebuję kofeiny -Donavon opuścił strefę prób i skierował się w stronę automatów na końcu korytarza.

- Jak wam idzie? - spytał McNabb.

- Żeby wyrównać efekt wibracji, przekalibrowaliśmy kąt przewodnika berylowego.

- Dobra robota, ale bądźcie ostrożni.

Hawkings wyszedł z "komnaty", a Donavon, niosąc trzy puszki coli, wydał plecenie uruchomienia cyklotronu. Po mniej więcej dwudziestu sekundach, po tym, jak pierwsze dwa strumienie jonów złota zostały wysłane naprzeciw siebie, osiągając niemal prędkość światła, wszystko zbladło zyskując mętną białą barwę.

 

I koło czasu obróciło się po raz kolejny...

 

Zespół naukowców nie ustawał w wysiłkach, by przekroczyć ostateczną barierę. Zbyt daleko dotarli, żeby teraz się poddać. Minęło trzy tysiące lat od chwili, gdy ich naukowcy wysunęli hipotezę o istnieniu unikalnego źródła, jedynej pozostałości wielkiego wybuchu, która nie zmieniła się w parę. Niemalże dwieście lat temu ich sondy dalekiego zasięgu zlokalizowały "bańkę przedczasu", jak to nazywano. Dwa tygodnie temu zostali pierwszymi wśród Zjednoczonych Galaktyk, którzy dotarli do serca wszechświata.

- Kapsuła wydaje się być zrobiona z adhrium. Ten pierwiastek istnieje tylko w jądrze zapadniętej czarnej dziury - stwierdziła Hirix.

- Czego według ciebie powinniśmy użyć, by się przebić? - zapytał Nefir

- Harmoniczny destabilizator materii rozmyje odpowiedni obszar na tyle, żebyśmy mogli dostać się do środka - odpowiedziała Shehur.

- Pomyśl tylko, znaleźliśmy coś, co istniało przed czasem, okruch minionego wszechświata - odezwał się Sleybac.

- Jeszcze niczego nie znaleźliśmy. Dopóki nie przedostaniemy się przez barierę i nie udowodnimy teorii Martocha o zachowaniu jądra, nie możemy być pewni czegokolwiek odnośnie pochodzenia tego ciała niebieskiego - stwierdziła Shehur.

 

Kiedy bombardowanie harmoniczne naruszyło ściany kuli, trzech z naukowców wślizgnęło się poprzez topniejącą materię. Trafili do pomieszczenia pełnego urządzeń obcego pochodzenia, pozostałości po tych pierwszych, których iskra dała początek nowemu wszechświatowi, ich wszechświatowi.

Trójpalca, pokryta łuską dłoń podniosła mały, czerwony metaliczny pojemnik, pokryty obco wyglądającymi napisami. Shehur przyglądała mu się przez chwilę. Takich pojemniczków było tu wiele, ułożonych na czymś, co uznała za ołtarz.

- Hirix, spójrz, musieli ich używać w rytuale stworzenia, który dał początek naszemu istnieniu - stwierdziła.

- Na Suuka, odłóż to natychmiast! - krzyknęła Hirix.

Shehur pospiesznie odstawiła metaliczną urnę z powrotem na ołtarz.

- Wybacz, że na ciebie krzyknęłam - powiedziała Hirix już spokojniejszym tonem - ale nie wiemy, co starożytni robili, by dać początek stworzenia i z pewnością nie chcemy tego zrobić sobie. Ani też nie chcemy obudzić bogów przedczasu.

- Może powinniśmy opuścić to miejsce, zanim coś pójdzie nie tak - zaproponował Nefir

- Zgadzam się. Osiągnęliśmy nasz cel. Odkryliśmy bańkę przedczasu i zbadaliśmy jej wnętrze, co z kolei potwierdza teorię Martocha. Teraz powinniśmy odejść - zdecydowała Hirix.

Kiedy, już na zewnątrz, zespół przystąpił do utwardzania strumienia materii otaczającego bańkę przedczasu, coś zaiskrzyło. Trzy sekundy po tym, jak błysnął pierwszy biały płomień, wszystko znikło. Fala białego światła poruszała się szybciej niż cokolwiek innego, co widziały dotychczas oczy inteligentnych istot. Ich obawy stały się rzeczywistością. Obudzili starożytnych bogów i po raz kolejny rozpalili płomień stworzenia.

 

I koło obróciło się po raz kolejny.

 

Głęboko w nieogarnionej przestrzeni morza o barwie ciemnego wina, wąż, smok niemalże, sunął poprzez kosmiczną zupę. Była ostatnią z ostatniego gatunku, jedyną już iskrą świadomości w bezmiernej ciszy wszechświata. Przez sto lat szukała sfery stworzenia. Od stu lat nie ustawała w poszukiwaniach, daremnych, aż do dzisiaj. Kiedy zbliżyła się do sfery, usłyszała subtelnie cichy pomruk dochodzący z jej wnętrza. Ta była pierwszą z odnalezionych, w której drzemało jeszcze życie. Dźwięk miał prawdziwie wysoką częstotliwość, pewny znak, że ognie stworzenia wciąż płoną w sercu sfery, ale czy była to częstotliwość właściwa?

Dobyła odrobinę złotego pyłu z antycznego woreczka i cisnęła go w stronę sfery. Harmoniczna sekwencja sprawiła, że pył zmienił barwę na liliową. Test tonalny wypadł pomyślnie, znalazła dokładny odpowiednik.
- Moje imię brzmi Lagnasz. Wy, którzy byliście, i wy, którzy nadejdziecie, cześć wam.

Z tego samego mieszka wyciągnęła dwie niewielkie szklane kulki i rozbiła je o sferę stworzenia. Reakcja chemiczna zapaliła niezwykle rzadki metaliczny składnik i blask płynnego światła pochłoną wszystko, co ogarnął.

 

I koło czasu poczęło obracać się po raz kolejny.

 

 

 

Przekład z angielskiego: Dominika Repeczko




S.F.


Wizyta

 

 

Kiedy nie wiadomo, o co chodzi, to zwykle chodzi o pieniądze. Tak też było tym razem. Niestety, mój wspólnik miał inne zdanie. W zasadzie każdy ma do tego prawo i wszystko byłoby w porządku, gdyby nie zwłoki leżące na mojej kanapie. Nawet zbytnio by mi nie przeszkadzały, gdyby nie fakt, że w holowizji akurat dawali mój ulubiony serial. W końcu nikt nie lubi, gdy ktoś zajmuje mu najlepsze miejsce. Tak, sytuacja wymagała przemyślenia i hmm... owszem, wzmocnienia. Nalałem sobie odrobinę koniaku i wtedy - jak pech, to pech - zabrzęczał dzwonek. Rozejrzałem się. Nie wyglądało to najlepiej: nieboszczyk na kanapie, a ja z kieliszkiem koniaku. No, ale co robić? Powodowany chłodną logiką wlałem koniak do doniczki z jakimś zielskiem, przykryłem nieboszczyka płaszczem i w miarę uprzejmie krzyknąłem:

- Czego?

Odpowiedź nieco zbiła mnie z tropu.

- Nie interesuje nas nieboszczyk na twojej kanapie. Jesteśmy z Urzędu Podatkowego.

Zmartwiałem. O ile pamięć mnie nie zawodziła, wszystkie moje kontakty z tą instytucją kończyły się niezbyt przyjemnie. A poza tym skąd wiedzieli o wspólniku?

- Chwila, pali się czy co? - znów wysiliłem się na uprzejmość. - Muszę go schować.

- Nie przeszkadza nam. - Ton odpowiedzi sugerował, że nie będą zbyt długo się wahać przed wyłamaniem drzwi.

- Dobra, dobra, już idę.

Kiedy otworzyłem drzwi, za progiem ujrzałem dwóch smutasów. Czarne garnitury, białe koszule i obowiązkowe krawaty. Brakowało tylko słuchawek w uszach.

- Sezon na Matrixa chyba już minął. - Po ich minach poznałem, że dowcip spalił na panewce.

- Aleksander Remington? - zapytał młodszy.

- Nie, Samuel Colt.

Krótkie, szybkie uderzenie w brzuch utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie mają poczucia humoru.

- Tak przy okazji, nie musisz od razu padać przed nami na klęczki. - A jednak mieli je, tylko że innego rodzaju.

Przyjęcie pozycji pionowej zajęło mi mniej więcej tyle samo czasu, ile musiało zabrać pierwszemu człowiekowi w paleolicie.

- O co chodzi? - zapytałem. Nie sądziłem, że potrafię tak pięknie kwilić.

Starszy zapuścił żurawia do pokoju.

- Może szklaneczkę koniaku? - Nie czekając na odpowiedź, zgrabnie wyminął to, co wydostało się z mojego żołądka, podszedł do barku i nalał solidną porcję do kieliszka. - A propos, od kiedy stać nas na dwudziestopięcioletni koniak? - zapytał, kiedy wrócił do przedpokoju.

Mając na uwadze ich brak poczucia humoru, mruknąłem niezobowiązująco:

- Prezent od dziewczyny. - I przezornie zasłoniłem rękoma brzuch.

To był błąd. Po odzyskaniu przytomności stwierdziłem, że rozkwaszony nos nie ułatwia rozmowy. Z drugiej strony, zimny okład faktycznie zmniejsza ból. Gdy nie jest nasączony koniakiem.

- Oj, nieładnie - skarcił mnie starszy Matrix, choć w jego głosie zabrzmiało współczucie. - Może jednak zacząłbyś od "czym mogę służyć"?

Nauczony doświadczeniem, przezornie zachowałem milczenie. Kurczę, nigdy nie byłem dobry w rozwiązywaniu zagadek. Po chwili miałem okazję się przekonać, że sufit w przedpokoju prosi się o malowanie.

- Będziemy tak stali na korytarzu? - Pytanie wydawało się retoryczne.

Co miałem zrobić? Jak tylko pozbierałem się z podłogi, zaprosiłem ich do pokoju.

Nerwowym ruchem ręki zrzuciłem nieboszczyka z kanapy i poprosiłem, by usiedli.

- Może herbaty albo kawy - zapytałem z nadzieją. - Nie proponuje koniaku, bo panowie pewnie na służbie.

- Dziękujemy, nie trzeba.

Najlepszy chór mógłby pozazdrościć im zgrania. Dałbym sobie głowę uciąć, że ćwiczyli tę kwestię.

- No to mamy kłopoty. - Starszy Matrix przystąpił do rzeczy. - I co z tym zrobimy?

- Wy? A co przeskrobaliście? - Byłem odważny, bo obaj siedzieli na kanapie, a ja stałem w drzwiach. Znów popełniłem błąd.

- Oj, niegrzeczny chłopiec - rzekł starszy Matrix, odczepiając elektrody od mojej piesi.

Ponieważ poza opróżnieniem pęcherza nie mogłem zrobić nic konstruktywnego, przyglądałem się, jak wraca na swoje miejsce. Jedynym miłym akcentem było to, że potknął się o zwłoki.

- Bałaganiarz z ciebie. Mógłbyś zadbać o porządek w mieszkaniu - przygadał mi, żeby zamaskować zakłopotanie.

Niezobowiązująco pokiwałem głową i pozostałem na swoim miejscu. Uznałem, że podłoga jest dość wygodna.

Młodszy z Matrixów otworzył teczkę i wyciągnął plik papierów.

- Masz może komputer?

Ukrywaniem prawdy mogłem tylko sobie zaszkodzić. Niechętnie wstałem i wyciągnąłem spod stołu notebooka.

- O! - Matrix ucieszył się z jakiegoś powodu. - A zapłaciliśmy od niego podatek?

Tym razem ja byłem górą. Przekręciłem notebooka do góry nogami i z dumą zaprezentowałem stosowną nalepkę. Patrzyłem na ich zwiedzione miny, czując przypływ radości. Zbyt krótki.

Młodszy z wprawą zawodowego informatyka wyciągnął młotek i jednym płynnym ruchem strzaskał obudowę. Przez chwile gmerał we wnętrznościach, by wyciągnąć z nich twardy dysk. Niestety, bez naklejki.

- Ładnie to tak oszukiwać skarb państwa? - zapytał słodziutkim głosem.

- A tak w ogóle o co chodzi? - zebrałem się na odwagę i przezornie sam klapnąłem na podłogę.

I znów instynkt mnie zawiódł. Ani nie poczułem wstrząsu elektrycznego, ani nikt mnie nie uderzył.

Chłopcy ze skarbówki wymienili zdumione spojrzenia, po czym z niejakim podziwem pokiwali głowami.

- Odważny, nie ma co - mruknęli unisono i wściubili nosy w papiery.

- A tak przy okazji - zaryzykowałem, korzystając z przychylnego nastroju - skąd wiedzieliście o nieboszczyku?

Popatrzyli na mnie jak na idiotę.

- Zna ustawę 324/4343/nz, paragraf 34 ustęp pierwszy z 2005 roku, kodeksu skarbowego?

- On zna. - Wskazałem młodszego. - Ale ja nie - zażartowałem, rozluźniony ich życzliwym zachowaniem.

- Mówi o inwigilacji osób podejrzanych o nadużycia podatkowe - uprzejmie wyjaśnił młodszy, gdy tylko krew przestała kapać mi z nosa.

- Aha - wymamrotałem.

Przez chwilę gmerali w papierach, zakreślając jakieś kratki, po czym wyjęli dyktafon i postawili go na stole.

- Zanim przejdziemy do oficjalnego przesłuchania, czy obywatel Aleksander Remington chce skorzystać z prawa do obecności adwokata?

Nie wiem, czy próbowaliście coś mówić z dwiema elektrodami w gardle. Ja próbowałem. Nie da się i boli jak cholera.

- Ponieważ podejrzany zrezygnował z obecności prawnika, bezzwłocznie przystępujemy do przesłuchania. Czy w zeznaniu podatkowym za rok 2015 w pozycji 12 punkt 4 strona 137 podejrzany umieścił po stronie wydatków kwotę 50 groszy?

Chociaż uprzejmie wyciągnęli mi elektrody z gardła, miałem niejakie kłopoty z udzieleniem odpowiedzi. Na szczęście dwa szybkie ciosy w twarz przywróciły mi głos.

- Nie.

Zdumienie na twarzach Matrixów było niczym wizja raju. Nawet tych klika kopniaków nie zepsuło mi humoru. Kiedy ponownie włączyli dyktafon, z dumą powtórzyłem to magiczne słowo.

Naprawdę, mówię wam, ich konsternacja i gorączkowe grzebanie w papierach złożyły się na najwspanialszy widok w moim życiu. Niestety, euforia nie trwała długo. Po chwili dezorientacji jeden z Matrixów skierował spojrzenie na nieszczęsny twardy dysk. Tym razem zdążyłem wykazać się refleksem. Rzuciłem się do drugiego pokoju, zabarykadowałem drzwi i złapałem za telefon. Miałem wyjątkowe szczęście, pogotowie policyjne zgłosiło się od razu.

Kiedy aresztowano mnie pod zarzutem zabójstwa wspólnika, czułem się tak, jak gdybym wygrał los na loterii.





Anton Stiffel


Marznące łzy

 

 

Jaskółeczka siedziała na najniższym drucie linii telefonicznej i próbowała zatrzymać ostatnie resztki ciepła pod zmokniętymi piórami. Gdyby woda dostała się jej pod pióra, długo by tego nie wytrzymała. Padał rzadki, ale równomierny, zimny deszcz. Już od wielu dni.

Najpierw czekała, może chmury się rozsuną się choć trochę, a ona będzie mogła osuszyć się w skąpych promieniach jesiennego słonka. Obłoki się nie rozsunęły. Ani na chwilę. Była już porządnie wygłodniała, ponieważ większość nie przetrawionych jeszcze zapasów zużyła na utrzymanie ciepła. Kolejnego owada upolować nie mogła. Żaden już nie latał.

Był to jeden z ostatnich, ciepłych dni babiego lata. Łapała wielkie muchy, aby mieć siłę dolecieć na południe, gdzie stale było ciepło. Krążyła szerokimi spiralami i goniła rój komarów, kiedy poczuła ostry ból w prawym skrzydle. Ostatnimi siłami doleciała do pustego gniazda, z którego niedawno wyleciały jej własne młode. Nie zwróciła uwagi na małego człowieczka, tam w dole, który wcześniej mierzył do niej z jakby grubej gałęzi. Śrut z wiatrówki tylko ją drasnął, ale ona tego nie wiedziała. Czuła jedynie, że ból niemal ustąpił i po jakimś czasie mogła swobodnie poruszać skrzydłem. Jeszcze trochę i mogła już wzlecieć ku niebu. Kiedy znowu zakręciła się pod siwymi chmurami, zauważyła, że wszyscy odlecieli. Już dawno temu.

Trzęsła się z zimna i osłabienia, ale głęboko zakorzeniony instynkt nie pozwolił się zadusić. Rozłożyła skrzydła, ostatni raz zakrążyła nad ulicą, gdzie spędziła lato, i zaczęła nabierać wysokości. Chmury zgęstniały tak, że musiała często przymykać oczy. Kiedy była już dostatecznie wysoko, przestało to być istotne. Nawet do jej małego móżdżku dotarło, że nie doleci do celu.

 

* * *

 

Cała szesnastka znajdowała się w jednej kropli wody. Oderwali się od większej grupy, która dbała o domową biostrukturę. Było to przed siedmioma wschodami tej wielkiej gwiazdy, wokół której krążył ten różnorodny świat. Najpierw było ich dziewiętnastu. Jeden zgubił się zaraz na początku, mieli wtedy problemy z przeniesieniem się do owadziej biostruktury, która miała im pomóc dostać się choćby do stratosfery. Przynajmniej taką mieli nadzieję. Tam wystarczyłoby im tylko złapać jakieś małe ziarenko prochu, które przekształciliby w kapsułkę z prostym napędem, potrafiącą unieść ich aż do domu.

Kolejni dwaj zgubili się, kiedy dla odmiany próbowali wydostać się z tej biostruktury. Zorientowali się, że do stratosfery nie dolecą, a ci dwaj trochę się tam zatrzymali. Tak więc zostało ich tylko szesnastu i teraz znajdowali się w kropli wody, która na przekór spadała przez zimne obłoki z powrotem na ziemię. A oni potrzebowali czegoś, co poleci przeciwnym kierunku. W kosmos.

Kropla przy przejściu przez mroźne powietrze zaczęła tężeć i krystalizować się. Zmieniła się w płatek śniegu. Dziesięciu z nich przedłużyło kryształkowe ramiona a sześciu umocniło środek płatka, aby się nie rozpadł. Wytworzyli płat nośny w kształcie dysku ze statecznikami wysokości i statecznikami kierunkowymi. Starali się dożeglować jak najdalej, próbując znaleźć biostrukturę, która uniosłaby ich do stratosfery.

 

* * *

 

- Mamo, chodź tutaj! Szybko! Znalazłem ptaszka! - krzyczał wzruszonym głosem chłopiec.

- Nie dotykaj go! Dominik! Słyszałeś? Kto wie, jak długo już jest martwy - zastanawiała się matka.

- Jaki to ptak? - zapytał Dominik.

- Jaskółka. Miała już dawno odlecieć do ciepłych krajów. Chyba nie mogła sobie poradzić.

Chłopiec butem ostrożnie odwrócił jaskółkę. Ptak otworzył oczy i poruszył nóżką.

- Ona się rusza! Mamo, widziałaś? - oznajmił z zachwytem.

- Tak, tylko nie dotykaj jej rękami - ostrzegła matka.

- Mamo, może jej jest zimno?

- Z pewnością musi być jej zimno. Zobacz, jak się cała trzęsie - w głosie matki słychać było współczucie.

Na dominikowym policzku wylądowało coś lekkiego, delikatnego i zimnego.

- Śnieg. Mamo, mogę ją na chwilę wepchnąć do mojej rękawicy, żeby się ogrzała?

- Ani mi się waż! - zagroziła matka.

- Ale przecież ona całkiem zamarznie. - w kącikach oczu Dominika pojawiły się łzy.

Trzęsącą się jaskółkę zaczęły pokrywać pierwsze płatki śniegu. Krajobraz wkoło też się szykował do otulenia białą pierzyną. Matka miała litościwą duszę i bardzo kochała swojego synka. Wyciągnęła kilka chusteczek higienicznych i podała mu je.

- Masz, zamiast rękawicy. Ostrożnie ją przykryj i staraj się jej nie dotykać. Potem w domu porządnie wymyjesz ręce.

Dominik otarł łzy, rozłożył chusteczki i przykrył drżącą jaskółkę. Dokładnie chwilę przed tym zdążył na nią spaść ostatni, duży płatek śniegu o dziwnym kształcie.

 

* * *

 

Biostruktura, na którą trafili, była uszkodzona. Podzielili się na cztery grupy i ruszyli do napraw. Pierwsza grupa zwiększyła temperaturę biostruktury i ustabilizowała termoregulację. Druga, wykorzystując własną energię, przemieniła wodę i tlenek węgla w glukozę. Wytworzyła w ten sposób paliwo dla mięśni

Kolejna grupa dostała się do zniszczonych kości i chrząstek a nadłamane części utrwaliła wapiennymi łatami. Ostatnia grupa naprawiała mniejsze lokalne uszkodzenia - pierze, oczy, śluzówkę.

Kiedy skończyli wszystkie prace, spotkali się w małym ptasim móżdżku, aby przez niego nawigować lot wysoko do stratosfery.

 

* * *

 

Jaskółka przestała drżeć. Dominik spojrzał szklanym wzrokiem najpierw na nią, potem na mamę. Nie chciał dopuścić do siebie okrutnej prawdy.

- Wygląda na to, że zdechła - skonstatowała matka.

Dominikowi po policzkach stoczyły się łzy. Spojrzał w górę na niebo, z którego lekkimi, kołyszącymi się ruchami, padały płatki. Świat był niesprawiedliwy i okrutny.

- Ona już nie będzie czuć chłodu - matka próbowała pocieszyć chłopca. - Chodź, musimy do domu. Mnie także zaczyna być zimno - dodała.

Dominik wepchnął swoją rękę do maminej i bezmyślnie kroczył u jej boku. Ostatni raz obejrzał się za jaskółką i - omal z radości nie krzyknął.

Jaskółka pomału się podniosła, strzęsła z siebie chusteczki i topniejący śnieg i rozłożyła skrzydła. Potem odbiła się i wzniosła ku ciężkim, ołowianym chmurom.

Mamie nic o tym nie powiedział. Wiedział, że i tak by mu nie uwierzyła, a wracać na miejsce, gdzie pierwotnie leżał ptak, już by jej się nie chciało. Dołożył to do pozostałych tajemnic, których miał już w swojej duszy miriady.

 

* * *

 

Mózg jaskółki był prosty, dlatego nie było dla nich trudnym zadaniem delikatnie zmodyfikować podstawowy instynkt przesunięcia się w cieplejsze tereny klimatyczne. Zmienili go tak, że biedny ptak starał się teraz dolecieć jak najwyżej, jakby tam mogło być cieplej.

Jaskółka wznosiła się po stromych spiralach, przez gęste chmury, bliżej do oszukańczego słońca, które nie mogło jej ogrzać. Była już zupełnie wyczerpana i ledwie utrzymywała się w powietrzu.

Z bólu i wysiłku uroniła kilka łez.

 

* * *

 

Cała piętnastka była w jednej kropelce łzy i spadała na przekór zimnym chmurom z powrotem na ziemię. Jednego stracili. Został w ostatniej biostrukturze, aby przywrócić zmodyfikowany instynkt i naprawiać ją na bieżąco. Skoro już okazała się niezdolna wzlecieć aż do stratosfery, niech chociaż doleci do swojego pierwotnego celu.

Łza spadała głębiej i głębiej w grawitacyjną studnię, i pod wpływem chłodnego powietrza zaczęła zamarzać.

Musieli dostać się w górę, między gwiazdy, ale każda próba kończyła się niepowodzeniem.

Ogarnęła ich rozpacz.

 

 

 

Tłumoczył ze słowackiego: A.Mason



 


Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkurs
Bookiet
Recenzje
Komiks
Stopka
Ludzie listy piszą
Paweł Laudański
Andrzej Pilipiuk
Satan
Adam Cebula
Tomasz Pacyński
EuGeniusz Dębski
Adam Cebula
Dawid Brykalski
Radosław Samlik
Arkadiusz Bocheński
Sławomir Mrugowski
Miroslav Žamboch
Andriej Łazarczuk
KRÓTKIE SPODENKI
Ryszard Krauze
Edward Bzdyczek
Czarny
 

Poprzednia 36 Następna