strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Ewa Białołęcka
Początek Poprzednia strona 24 Następna Ostatnia

Piołun i miód

(fragment)

 

 

O AUTORCE
Ewa Białołęcka - Jedna z najgłośniejszych polskich autorek ostatnich lat. Urodzona w Elblągu, mieszka w Gdańsku. Zodiakalny Strzelec. Jest pisarką i witreatorem czyli witrażystą, jak sama twierdzi, niekoniecznie w tej kolejności. Dwukrotna laureatka Nagrody Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla, najbardziej prestiżowego wyróżnienia dla polskich twórców fantastyki (za opowiadania "Tkacz Iluzji" i "Błękit maga") i zdobywczyni tytułu Twórca Roku przyznanego jej przez Śląski Klub Fantastyki Nie przepada za smutnymi zakończeniami, woli się pośmiać. Nawet do tekstu o ogólnie dramatycznej wymowie potrafi wetknąć szczyptę humoru, gdyż - jak sama mówi - życie nie składa się z samych tragedii. Lubi dobre książki. Kolekcjonuje stare wydania klasycznej literatury dla dzieci i całkiem sporo ma do powiedzenia na jej temat (skończyła Studium Nauczycielskie na kierunku wychowania przedszkolnego). Lubi koty, lody o smaku miętowym, dżinsy, konwalie i kolorowe szkiełka. Nie lubi chamstwa, ślepego fanatyzmu każdego gatunku oraz brazylijskich seriali.

Prezentujemy Wam fragment najnowszej powieści Ewy Białołęckiej "Piołun i miód", która ukaże się niebawem nakładem Agencji Wydawniczej "Runa", i który otrzymaliśmy dzięki uprzejmości tegoż Wydawnictwa.

 

Ludzie z Miasta Na Drzewach oglądali się za Promieniem i to sprawiało, że czuł się dość nieswojo. Zdążył przywyknąć, że w swoim sfatygowanym stroju myśliwego wtapia się w tło, a tu każda twarz obracała się ku niemu, jak korona kwiatu do słońca. Był nowym zjawiskiem, więc wzbudzał ciekawość - to dotyczyło zresztą każdego z Lengorijenów. Iskra pomyślał, że tubylcy mają niepokojącą manierę wymawiania tego słowa. W ich ustach gwarowe określenie narodowości Promienia brzmiało jak nazwa jakiegoś gatunku małpy. "Lengorijen" było zresztą i tak lepszym słowem niż na przykład: "Podpalacz". Ten obelżywy epitet był tu lekko podawany z ust do ust, jakby stanowił całkiem normalne miano. Promieniowi włosy podnosiły się na karku z irytacji, kiedy słyszał mimochodem to określenie. Na szczęście Wiewiórki rzadko rozmawiały między sobą o magii i magach. Pierwszym poleceniem, które wydał el Koret natychmiast po decyzji zaproszenia Lengorchian do Bukowiny, było zatajenie ich profesji. Wszyscy ludzie towarzyszący elowi w jeździe do starej strażnicy mieli trzymać bezwzględnie język za zębami. Wprowadzenie do Miasta Na Drzewach grupy obcych było wystarczającym wstrząsem dla małej społeczności. Rozgłoszenie, że przybysze dysponują nadprzyrodzonymi mocami, mogłoby doprowadzić nawet do zamieszek. Tak więc tylko kilka osób, łącznie z żoną ela, znało prawdziwą tożsamość Lengorijenów, a sami przybysze nie mieli zamiaru afiszować się ze swymi talentami.

Promień doszedł na skraj osiedla, aż pod palisadę. Jego uwagę zwrócił charakterystyczny świst zwalnianej cięciwy i puknięcie grotu strzały wbijającej się w drewno. Za przesłoną z pni i plecionego chruścianego płotka migały zielone i brązowe kubraki, słychać było co chwila przekomarzanki oraz odgłosy, które świadczyły nieomylnie, że strzelano tam z łuku. Na drewnianej ścianie palisady zawieszono tarczę z jasnej kory, na której wymalowano kontury rozmaitych zwierząt - dużego niedźwiedzia, wilka, lisa, małego zająca i wielu całkiem już malutkich postaci ptaków, jeży oraz myszy. Tarcza poznaczona była ospą drobnych skaleczeń od celnych trafień. Nie więcej jak dziesięć kroków przed nią stała gromadka dzieciarni obu płci, na oko w wieku od lat ośmiu do dziesięciu. Każdego malca wyposażono w mały łuk dziecięcy, który był niczym więcej niż giętką listwą ze sznurkiem. Mimo to każdy małoletni łucznik z pietyzmem naciągał ów instrument, z większym lub mniejszym powodzeniem wysyłając pociski w stronę niedalekiego celu. Opiekę nad dziećmi sprawował młody chłopak, który wciąż jeszcze nie pozbył się miękkiego, dziecinnego obrysu twarzy i szczupłości ramion, choć wzrostem wybujał wysoko. Właśnie układał cierpliwie ramię dziewczynki o krągłej buzi obsypanej żółtymi cętkami piegów.

- Wyżej łokieć, Laisa. Wyżej. Do nosa naciągaj, nie do ucha.

- Boli mnie ręka! - pisnęła dziewczynka.

- Nie mazgaj się. No... teraz.

Dziecko zwolniło cięciwę, ale strzała całkowicie minęła się z celem. Ktoś z tyłu zagwizdał w opadającej tonacji, wyrażając lekceważenie. Zawstydzona Laisa polizała otarte palce i wycofała się.

- Vink, pokazałeś, że umiesz gwizdać, to pokaż, że umiesz też strzelać - odezwał się starszy łucznik, bezbłędnie wyławiając z gromadki niesfornego chłopca.

Vinkowi jednak powiodło się niewiele lepiej. Jego strzała trafiła w sam skraj tarczy, odłupując kawałek kory, a i ten połowiczny sukces należało złożyć raczej na karb przypadku. Następne próby były równie nieudane. Promień zasyczał pogardliwie, obserwując te zmagania, czym wreszcie zwrócił na siebie uwagę.

- To tylko dzieciaki - odezwał się chłopak z irytacją. - Nie zawadzaj. Idź stąd.

- Jak zechcę - odparł Promień przekornie. - Może nauczyciel jest niedobry?

- Lepszego nie ma - odgryzł się tamten. - Mogę i ciebie pouczyć, hakonosy.

- Chyba na odwrót.

- Pokaż mu, Rijen, pokaż! - wyrwał się zuchowaty chłopczyk, ciągnąc swego nauczyciela za skraj tuniki.

- Właśnie. Dlaczego nie? Katujesz dzieciaki, a sam nie używasz tej zabawki. Pochwal się, jeśli masz czym - poparł dziecko Promień, wskazując na duży łuk myśliwski, oparty o drzewo.

- A ty masz czym?

- A mam, żebyś wiedział - rzekł Promień zaczepnie. Tubylczy strzelec był mu obojętny, ale Iskra nudził się i w spodziewanym pojedynku łuczniczym upatrywał niejakiej rozrywki.

Kiedy wrócił z własnym łukiem, jego przeciwnik przymierzał się na sucho do swojego. Stanęli obok siebie, Promień za przykładem sąsiada wbił pięć strzał w ziemię przed sobą. Dostrzegł, że chłopak zezuje na jego eleganckie strzały o stalowych grotach i lotkach farbowanych na czerwono. Pociski tamtego były znacznie skromniejsze - miały szpice z oszlifowanych kości. Podniecone dzieci tłoczyły się za plecami i po bokach rywali.

- Będziemy strzelać do tych zwierzątek? - spytał Promień. - To niepoważne. I to z tak bliska?

W odpowiedzi chłopak zwany Rijenem naciągnął cięciwę i strzelił, prawie nie celując. Jednocześnie rzekł:

- Dolna mysz.

Rzeczywiście, strzała utkwiła w samym środku tułowia myszy, narysowanej u dołu tarczy. Promień nie mógł być gorszy.

- A ja myślałem... o czymś mniejszym.

Pocisk Iskry wbił się w kontur sąsiedniego zwierzątka.

- Oko - powiedział tylko Rijen i posłał swoją strzałę tuż obok, w głowę malowanej myszki.

Promień zagryzł wargę. Trudno było pokazać coś lepszego w takich warunkach. Wycelował starannie. Wolno napinana cięciwa dotknęła czubka nosa. Ta chwila była niesformułowaną modlitwą. Wstrzymał oddech, zaczekał, aż opadnie nitka na łęczysku wskazująca kierunek podmuchów wiatru. Wtedy rozprostował palce. Grot strzały o czerwonych lotkach uderzył w tył swej poprzedniczki, odłupał od niej długą drzazgę i utkwił w celu.

- Wygrałem - stwierdził mag z zadowoleniem.

Rijen odwrócił do niego rozwścieczoną twarz.

- Zniszczyłeś mi strzałę! Myślisz, że one na drzewach rosną?!

- A nie? - zakpił Promień. - Zwłaszcza twoje na to wyglądają.

Natychmiast jednak dodał pojednawczo:

- Możesz wziąć moją w zamian. I tak na tym zyskasz.

Rijen przez moment wyglądał tak, jakby chciał powiedzieć, że Promień ma sobie wsadzić swoją łaskę w tradycyjne miejsce, ale najwidoczniej przełknął zniewagę i rozmyślił się. Zamiast tego zaproponował:

- Jak jesteś taki hojny, hakonosie, to może założymy się o coś?

- O co?

- Może o twój śliczny łuk?

- Po moim trupie - odparł Promień lodowato. Piękny, leciutki łuk kompozytowy -klejony z wielu warstw drewna cienkich jak pergamin i równie cienkich, lecz niewiarygodnie wytrzymałych i elastycznych wstęg wytworzonych ze zwierzęcych ścięgien - był prawdopodobnie wart więcej niż cała eliga Koreta. Ten łuk był ostatnią rzeczą, jaka łączyła Promienia z luksusowym życiem w posiadłości Brin-ta-ena oraz jedynym przedmiotem, do którego był naprawdę przywiązany.

- Zresztą ty raczej nie masz niczego równej wartości - dodał Iskra oschle, tanio wyceniając zarówno ubiór, jak i broń rywala.

- Zatem "w ciemno" - zaproponował tamten. - Z zaznaczeniem, że nie wolno upokarzać pokonanego.

- Może być - zgodził się Promień. - Już się boisz?

Trudno było wymyślić na poczekaniu zadanie godne dwóch wytrawnych łuczników. Tarcza do ćwiczeń nie była dla nich wyzwaniem w najmniejszym stopniu. W obrębie Miasta Na Drzewach nie wolno było strzelać na dalsze dystanse ze względu na brak miejsca i niebezpieczeństwo wypadku. Przenieśli się więc poza palisadę, gdzie pas wykarczowanej przestrzeni oddzielał osadę od ściany lasu, zabezpieczając ją przynajmniej częściowo przed groźbą pożaru. Płat białej kory jako zaimprowizowany cel zawisł na rudym pniu sosnowym. Promień i Rijen strzelali z trzydziestu kroków, potem z czterdziestu i pięćdziesięciu. Podniecone Wiewióreczki obserwowały ich, siedząc na szczycie ostrokołu. Jednak po kilku zmianach, kiedy groty stukały z nużącą regularnością wprost w środek tarczy, gromadka widzów przerzedziła się.

- To już nudne - stwierdził nagle Rijen, opuszczając łuk. - Możemy tak szyć, aż zejdzie nam skóra z ręki.

Zanim Promień zdążył się odezwać, Ogorantczyk zawołał pierwsze z brzegu dziecko. Pouczony odpowiednio malec wdrapał się z łatwością na sosnę i zaczepił o gałąź długi sznurek, na końcu którego Rijen przywiązał zdjętą z własnego palca obrączkę. Ozdoba kołysała się w pewnej odległości przed tarczą.

- Po jednym strzale z trzydziestu, hakonosy - rzekł Rijen. - Kto przyszpili to do tarczy, ten wygra.

Promień zmrużył oczy. Cienką obrączkę było ledwo widać z tej odległości. Rozluźnił ramiona, po czym stanął w pozycji. Celował długą chwilę, oddychając spokojnie i obserwując wahnięcia pierścienia na sznurku. Wiatr wychylił cel. Promień wybrał chwilę, w której według niego wracająca obrączka i grot strzały powinny się spotkać. Brzęknęła zwolniona cięciwa. Pierścionek zawirował, tańcząc na końcu sznureczka, ale został na swoim miejscu. Strzała musiała jedynie go musnąć.

- E tam, tobie też się nie uda - powiedział Promień, ustępując miejsca rywalowi. Ten nie odpowiedział. Czekał, aż ozdoba przestanie szaleńczo tańczyć w powietrzu, po czym starannie wymierzył i wypatrywał, podobnie jak Promień, dogodnego momentu. Mag obserwował go spod oka, zastanawiając się nad wyglądem swojego przeciwnika. Nie był w stanie określić, ile tamten właściwie ma lat. Rijen był wyższy od Promienia, ale na jego twarzy nie widać było śladu zarostu. Głos chłopca nadal miał nijakie brzmienie okresu między chłopięctwem a dorosłością. Lekko zadarty nos nadawał mu zawadiacki wygląd, podobnie jak brązowe nastroszone włosy, byle jak obcięte na wysokości ucha i przewiązane rzemienną plecionką. Szare oczy wpatrywały się w dal bez mrugnięcia, nieruchome w tej chwili jak ślepia ryby.

Cięciwa świsnęła nagle, Promień błyskawicznie spojrzał w stronę tarczy... skrzywił się kwaśno. Strzała Rijena przeszła przez środek obrączki i wbiła się w górną część tarczy.

- Jesteś mi winien przysługę - powiedział zwycięzca z zadowoleniem.

- Jaką?

- Zastanowię się - odparł Rijen. - Takich zobowiązań nie marnuje się na głupstwa, hakonosy.

- Mam na imię Promień - warknął Iskra.

- Promyczek? Z takim czymś pośrodku twarzy? - zakpił tamten. - Zupełnie nie pasuje.

Promień, zły, odwrócił się na pięcie i ruszył w drogę powrotną. Ukradkiem pomacał nos. Co złego jest w jego nosie, do czarnej zarazy? Wszyscy z linii Brin-ta-ena takie mają: wąskie, o grzbiecie schodzącym w dół łagodnym łukiem. Przyrównywano tę rodową spuściznę do sokolego dzioba, ale nigdy do haka. Jakie to prostackie! Promień spróbował określić stopień własnego niezadowolenia i stwierdził, nieco tym nawet zdziwiony, że właściwie niewiele obchodzi go przegrana. Rijen był tak dobry, że nie było wstyd z nim przegrać. Niech się cieszy ten mizerak, co sam sobie musi rzeźbić kościane grociki. Przynajmniej tyle będzie miał z życia - satysfakcję.

W osadzie panował zwykły pracowity ruch. Głównie zajmowano się przenoszeniem wyposażenia z nadrzewnych siedzib do wnętrza ziemianek, gdyż robiło się coraz zimniej i czas był po temu najwyższy. Nawet teraz, choć dzień oceniano jako pogodny, jak na tę porę roku oczywiście, lekki wiatr rwał siwe chmury nad lasem, a słońce jakby z wysiłkiem słało przez dziury swe złote promienie. Jakaś kobieta skończyła doić pstrokatą kozę. Napełniwszy dzbanek, resztę mleka ze skopka przelała do miseczki, którą postawiła pod drzewem i zaczęła nawoływać monotonnie:

- Jokjokjokjokjok... jokjokjokjokjok...

Promień zatrzymał się jak wryty, prawie zapominając o niedawnych zawodach. Nie wiadomo skąd, nagle, zaczęły zbiegać się do mleka małe, puchate zwierzaki. Wyłaniały się spomiędzy zarośli, ześlizgiwały z pni, wyskakiwały z rozmaitych zakamarków. Było ich chyba ze dwadzieścia. Tłoczyły się wokół miski, przepychały, chłepcąc głośno. Jakiś awanturnik wspiął się na tylne łapy, by wydać się większy, nastroszył ogon i groził rywalowi zębami, pokrzykując "jo-k... jo-k"! Zupełnie, jakby przedrzeźniał gospodynię. Promień przyglądał się jak urzeczony. Różnokolorowe futerka - czarne jak węgiel, rdzawe, żółtawe niczym siarka, w łatki i prążki - tworzyły ruchliwy dywanik. Dopiero gdy miska pokazała dno, biesiadnicy zaczęli się rozchodzić, oblizując z zadowoleniem wąsy.



Czytaj dalej...



 


Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkurs
Bookiet
Recenzje
Spam (ientnika)
Komiks
Stopka
Hor-Mono-Skop
Ludzie listy piszą
Martin Králik
Adam Cebula
D'Bill
Idaho
Andrzej Pilipiuk
Ewa Białołęcka
Tomasz Pacyński
Eugeniusz Dębski
Tadeusz Oszubski
Artur Skowroński
Jaroslav Mostecký
KRÓTKIE SPODENKI
nonFelix
Adam Cebula
Necrosis
XXX
Ktokolwiek widział...
 

Poprzednia 24 Następna