strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Tomasz Pacyński
Początek Poprzednia strona 30 Następna Ostatnia

Wspomnienie (5)

 

 

- On ma tylko jedną zasługę, dogadał się ze mną. Nie mam takich skrupułów jak ty, wolę pewniejsze sposoby. To ty nie zgodziłaś się na śmierć prawowitego następcy, kombinowałaś inaczej, w imię zasad. Mariaż wspomagany napojem miłosnym, żałosne doprawdy. Wierz mi, trutka pewniejsza, zwłaszcza, że będzie na ciebie.

Jeśliby koty znały modlitwy, to właśnie przyszedłby na nie czas. Niestety, nie znają. Poprzestaję na przypadnięciu do posadzki, czujnej obserwacji klienta, coraz bardziej zdenerwowanego. To od niego trzeba zacząć.

- Kończ, mości czarodzieju! - obecny następca książęcego tronu wymawia te słowa z trudem, widać wiele go kosztują.

- Spokojnie - uśmiecha się Reinhold. - Mamy czas, zdążymy oddać ją katu. Nie denerwujcie się tak, mości... A w zasadzie, jaki to tytuł ci obecnie przysługuje?

W głosie czarodzieja słychać drwinę.

- Nie ciesz się tak, Reinhold - pani potrząsa głową, uśmiecha się złośliwie, tylko w oczach błyska nieskrywana nienawiść. - Wygrałeś tym razem. Ale będziesz następny. Kto zdradził raz, zdradza zawsze.

Obaj zbrojni śledzą bez zainteresowania niezbyt zrozumiały dla nich spektakl. Strach powoli mija, zaczynają się rozglądać, w ich oczach błyska pożądliwość, gdy dostrzegają otwartą szylkretową szkatułkę. Coraz lepiej, myślę, starając się zapanować nad nerwowymi ruchami końca ogona. Nikt nie zwraca na mnie uwagi.

Reinhold kiwa głową z ubolewaniem.

- Wygrałem, Dominique, i to nie tylko tym razem. Zawsze wygrywam. I nie będzie tak, jak z tobą, ja poradzę sobie na dworze. Jestem magiem, ale prócz tego mężczyzną, wojownikiem. Równie dobrze mogę rzucić urok, ale przecież nie muszę, mogę dać po prostu w pysk. Albo zabić w pojedynku.

Wymownym gestem kładzie dłoń na rękojeści miecza.

- A ty prowokowałaś, kręcąc tyłkiem, rzucając zalotne spojrzenia. Nie zaprzeczaj, znam cię, Dominique. Przyznaj się, temu tutaj nie dałaś, chociaż chciał. Nieładnie, toć to bogaty i możny szlachcic. Nie dziw się więc teraz, że cię nienawidzi. A ja... Cóż, uwierz mi, to nic osobistego, to tylko interes. Teraz ja jestem czarodziejem w tym mieście, a ty zostałaś tylko trucicielką. Co prawda niezbyt długo.

Czarodziej z niego niezły, przyznaję, jeszcze nie czuję się najlepiej po uderzeniu magicznych sił na samym początku. Ale stanowczo jest zbyt gadatliwy. Lepszej chwili nie będzie. Już mam odbić się od ziemi, z gardłowym bojowym zawołaniem skoczyć do twarzy klienta. Może się uda, może dam jej tę jedną, jedyną szansę.

- Nic osobistego, powiadasz? - jej głos powstrzymuje mnie na chwilę. - Tobie też nie dałam, Reinhold, pamiętasz?

Dostrzegam jak twarz czarodzieja ściąga się gniewem, czuję jak słabnie magiczna aura. Teraz!

 

***

 

Za dobry jest, jak dla mnie przynajmniej. Trzeba mu to przyznać.

Znów nie mogę się ruszyć, mogę tylko czekać, aż spadnie ten ostatni cios, który zakończy wszystko. Oby już spadł, nie mogę słuchać już wycia zbrojnego, który klęczy, obejmując dłońmi twarz, spomiędzy palców ścieka krew zmieszana z gęstym śluzem. Drugi miał więcej szczęścia, zostało mu jedno oko, ale też zawodzi, przyciskając do twarzy jakaś szmatę.

Klient, trzeba przyznać, jest twardy. Nawet nie ociera krwi z rozchlastanego policzka. Chybiłem paskudnie, nie sięgnąłem ślepiów. A tak mało brakowało.

- Zabij wreszcie tego pierdolonego kota! Bo jak nie, to ja go zabiję!

Reinhold krzywi się z niesmakiem. Jest nietknięty.

- A odważysz się? - pyta z przekąsem. - Jeśli go puszczę? Przestań odgrywać bohatera, wołaj zbrojnych. Pora na igrzyska minęła, czas na ciebie, Dominique. Loszek już czeka.

Klient nie wytrzymuje. Wznosi miecz, robi krok w moją stronę. On naprawdę nienawidzi kotów.

Czarodziej robi nieznaczny gest, broń wypada klientowi z bezwładnej ręki, spada z brzękiem na posadzkę.

- Wynoś się, śmieciu, ale już! - w głosie Reinholda po raz pierwszy słyszę nutę gniewu. - I pamiętaj, kto tu tak naprawdę rządzi. Już na zawsze.

Podchodzi do mnie, ogląda z uwagą. Chciałbym rzucić mu się do ślepiów, ale nie mogę. Głupio tak wisieć łokieć nad ziemią, jak mucha schwytana w pajęczynę.

- Czas na ciebie, Dominique - powtarza Reinhold, nie odwracając się do niej. - Chyba, że chcesz jeszcze coś powiedzieć.

Wtedy po raz ostatni słyszę jej głos.

- Wrócę, futrzaczku. Obiecuję.

Słyszę kroki żołnierzy, brzęczą sprzączki oporządzenia. Wreszcie skrzypią odrzwia na samym dole schodów.

Czarodziej jeszcze przez chwilę zostaje ze mną.

- Dzielny jesteś, kocurze - mówi wreszcie. - Ale na twoim miejscu nie liczyłbym na nią.

Czar mija, gdy Reinhold jest już daleko. Z wysokości łokcia spadam bezwładnie na posadzkę. Wszystko odchodzi w ciemność.

 

***

 

Wiatr postukuje obluzowaną dachówką, jedną z ostatnich, jakie zostały jeszcze na dachu. Reszta dawno spadła na dół, popękała na drobne kawałki, wdeptywane potem w ziemię, zarastające trawą u stóp muru. Silniejszy podmuch porusza reszką wierzei, spróchniałymi deskami trzymającymi się jeszcze tylko dzięki masywnym okuciom. Przeraźliwie zgrzytają zardzewiałe zawiasy.

Ogień oszczędził niegdyś część budowli. Kiedy tak przechadzam się po kamiennej posadzce, odciskając w grubej warstwie kurzu ślady łap, mogę wciąż przypominać sobie gdzie stały sprzęty, zanim rozbiła je plądrująca tłuszcza. Jeszcze widać wciąż na poszarzałym tynku jaśniejsze ślady po oprawnych rycinach. Gdy przechodzę obok miejsca, w którym niegdyś stała szafa, prawie czuję wywołany z pamięci natarczywy zapach lawendy.

W kominie pojękują podmuchy wiatru, dawno rozwiał się popiół ze spalonych polan, już od lat cegły i kamienie nie promieniują ciepłem. Do sypialnej komnaty nawet nie wchodzę. Nie ma już łoża z baldachimem, nie ma nic, nawet stropu, tylko pojedyncze belki i gruba warstwa gołębiego łajna. Już tam nie wejdę, po co budzić wspomnienia.

Już nie wierzę, że wróci. Nie po tych wszystkich latach, złych, pustych i samotnych. Zostawiła mnie. Kobiety jednak są wredne.

Skąd wiem? Zaraz, mały, co ty tu jeszcze robisz? Nie widzisz, że chcę zostać sam? No już, zjeżdżaj.

Zresztą, zaczekaj jeszcze chwilę. Nie odpowiem ci wprawdzie na pytanie, nie mogę. Nie uwierzyłbyś wcale, tak jak nie powinieneś wierzyć w to wszystko, co ci opowiadałem. Ot, takie bajanie starego kocura. Ale za to dam ci dobrą radę.

Poszukaj sobie człowieka. Nie martw się, poznasz, który powinien być twój. Najlepiej niech to będzie człek stateczny, choćby kupiec zbożowy, właściciel spichrza pełnego tłustych myszy. Albo kramarz, u którego będziesz mógł liczyć nawet na miskę mleka od czasu do czasu. Ale wystrzegaj się czarodziejek, bo pewnego dnia możesz zostać sam. I tylko czekać, jak ja.

Czarodziejów zresztą też, to bardzo niepewny zawód. Zawsze może takiemu spaść na łeb obluzowana cegła z muru, zwłaszcza jeśli się ją popchnie w odpowiednim momencie. Jak przydarzyło się na przykład niejakiemu Reinholdowi.

 

***

 

Młody kocurek odchodzi powoli, ogląda się, jakby chciał coś jeszcze usłyszeć. Ale to już koniec złej bajki. Teraz zostanę sam, w mrocznych, wyziębłych ruinach. Nigdy stąd nie odejdę, tylko tu mam wspomnienia. Czasem w szparze między kamieniami posadzki błyśnie zapomniana perła z zerwanego naszyjnika. A czasem wydaje mi się, że czuję jeszcze jej zapach, zagubiony gdzieś w pokrytych pajęczyną kątach.

Mam nadzieję, że kiciuś zrozumiał. Że poszuka sobie odpowiedniego człowieka, który będzie jego własnością. Nie będzie gonił za mrzonkami, jak ja kiedyś, przed laty. Bo marzenia mają to do siebie, że prowadzą do rozczarowań, albo do rozpaczy. Chciałbym, żeby pojął tę prostą prawdę, bo przecież nie mogę powiedzieć mu wszystkiego.

Czasem uświadamiam sobie, jak dobrze być kotem. Bo też nie na koci łeb to wszystko.

Gdybym był człowiekiem, może rozumiałbym więcej. Wiedziałbym, czym jest zdrada, paskudne, złe słowo, jeszcze dziś zjeżam się machinalnie, gdy tylko wypłynie z głębi wspomnień, z zakamarków świadomości. Zdradzić, czyli nadużyć czyjegoś zaufania. To tylko proste określenie.

Zdradzić, czyli zostawić kogoś, kogo się kochało. Odejść prawie bez słowa, bez pożegnania. Gorzej nawet, bo obiecując, że się wróci.

Nie na koci to łeb i dobrze. Gdybym był człowiekiem, może zrozumiałbym. Wciąż czekam. Kolejne lata, podczas których w promykach słońca padających przez wybite szybki tańczą pyłki kwiatów i kurz wzniesiony moimi łapami. Kolejne słoty, kiedy to trzeba szukać sobie suchego miejsca, gdzie nie sięgają zacieki i kałuże wody spływającej ze zrujnowanego dachu. I zimy, gdy kłęby śniegu niesione podmuchami tańczą na posadzkach i skrzypią potępieńczo zardzewiałe zawiasy rozbitych, zmurszałych drzwi.

Czekam, przecież obiecała. Gdybym był człowiekiem może już zwątpiłbym, że kiedyś wróci. Podszedłbym do wszystkiego... racjonalnie? Racjonalnie, też dziwne, ludzkie słowo. Skądś je znam i czasem zaczynam tak właśnie myśleć. A jeśli ona nie wróci, jeśli nie może wrócić? Jeśli nie żyje?

Nie, to niemożliwe. To byłaby najgorsza ze zdrad. Nie można umierać, tego nie robi się kotu. Nie skazuje się go, by wciąż czekał.

To niemożliwe. Kiedyś się doczekam, pobiegnę do sieni w podniesionym dumnie ogonem, z nastroszonymi zadzierżyście wąsami. Będę wsłuchiwał się w szybki tupot na kamiennych stopniach, szykował na chwilę, kiedy znów otrę się o jej łydki, prężąc i wyginając grzbiet.

Przechodzę przez komnatę, zostawiam za sobą ślady łap odciśnięte w kurzu. Nie zostaną długo, rozwieje je wiatr wpadający przez szpary, tak jak rozwiewał przez te wszystkie lata. Złe i puste. Ale ja wciąż czekam.

I tylko czasem, gdy zwijam się w kłębek, by zatrzymać jak najwięcej ciepła, w chwili gdy zatrzymuję się na pograniczu snu i jawy, przychodzą wspomnienia. Wypełzają z głębi, choć chciałbym za wszelką cenę zagnać je tam z powrotem. Dobrze, że tylko wtedy rozumiem i pamiętam, nie wytrzymałbym tego na co dzień.

Chwile, kiedy po raz pierwszy ją ujrzałem, kiedy szła uliczką, omijając kałuże. Wtedy zapragnąłem jej po raz pierwszy, choć była kimś nieosiągalnym, równie bliskim jak gwiazdka z nieba. Nawet dla mnie, szlachetnie urodzonego, przecież była czarodziejką.

Widywałem ją często, starałem się jak najczęściej, ale wciąż tylko z daleka. Pragnąłem tylko, by zwróciła na mnie uwagę. Uśmiechnęła się do mnie. Choć w marzeniach nie ograniczałem się tak bardzo. Cóż, nie wiedziałem wtedy jeszcze, że marzenia czasem się spełniają. Przewrotnie spełniają.

Chciałem, by kiedyś powiedziała do mnie "mój kocie". I wreszcie powiedziała.

Tak się to wszystko zaczęło.



 


Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkurs
Bookiet
Recenzje
Spam (ientnika)
Komiks
Stopka
Hor-Mono-Skop
Ludzie listy piszą
Martin Králik
Adam Cebula
D'Bill
Idaho
Andrzej Pilipiuk
Ewa Białołęcka
Tomasz Pacyński
Eugeniusz Dębski
Tadeusz Oszubski
Artur Skowroński
Jaroslav Mostecký
KRÓTKIE SPODENKI
nonFelix
Adam Cebula
Necrosis
XXX
Ktokolwiek widział...
 

Poprzednia 30 Następna