strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Tadeusz Oszubski
Początek Poprzednia strona 36 Następna Ostatnia

Pakt (2)

 

 

Wojownik był straszliwszy od całej jazdy morawskiej: dosiadał ogromnego, czarno umaszczonego wilka; w prawej dłoni dzierżył miecz błyszczący, jak żywe srebro. Przerażający rycerz za nic miał zbroje z żelaza. Nagi był, a jego młodzieńcze ciało o białej, alabastrowej skórze, emanowało zimne, sine światło. Z ramion wyrastały mu ogromne, jakby łabędzie, skrzydła śnieżnej barwy. Głowy nie chronił szyszak żelazny, głowy... iście nieludzkiej. Merfyn zadrżał. Jeździec na czarnym wilku głowę miał sowią, porośniętą piórami barwy popiołu.

Budzącego lęk rycerza otaczał tłum czarnych sylwetek, jakby ludzkich, lecz w narastających ciemnościach sprawiających wrażenie bardziej cieni, niż istot żywych.

- Wezwałeś mnie, więc jestem - powiedział przybysz niskim głosem. Z wielkiego, mocnego, niby ptasiego dzioba, płynęły dźwięki mowy ludzkiej.

Merfyn wzdrygnął się, cofnął o krok w stronę wejścia groty. Był przerażony do cna tym, co ujrzał i słyszał. Poczuł też wstyd - co zaskoczyło go równie mocno, jak pojawienie się nadnaturalnego rycerza - że oto, gdy przychodzi mu umierać, to on jest w stroju niegodnym chwili, podartym i brudnym, ze zmierzwionymi włosami i brodą sięgającymi pasa. "Cuchnę, jak kozioł" - pomyślał Iryjczyk, a głośno spytał:

- Przyszedłeś po mnie? Wysłał cię Bóg po mą duszę?

Odpowiedzią był gromki śmiech istoty o sowiej głowie. Rycerz, nadal rozbawiony, zsiadł z wilczego wierzchowca. Łagodnie poruszając skrzydłami, jakby wahał się wciąż, czy używać ma nóg, czy też wzbić w powietrze, zbliżył się do mężczyzny.

- Wezwałeś mnie, więc jestem - powtórzył słowa sprzed chwili.

- Umarłem? Dusza ma do Boga pójdzie? - dopytywał się Merfyn z obawą czytelną w głosie. Zadrżał i odsunął się o kolejny krok od uskrzydlonej istoty.

- Wzywałeś imienia mojego w bliskiej mi intencji. A nie jest w zwyczaju moim, by działo się tak nadaremnie - wyjaśnił przybysz.

Merfynowi pojaśniało w głowie.

- Jesteś Andras - bardziej stwierdził, niż spytał.

- To jedno z imion moich - odparła istota, po czym dodała z lekkim zniecierpliwieniem:

- Imienia mojego każdej nocy po wielokroć wzywałeś. Usłyszałem cię z oddali otchłannej i stamtąd przybyłem do cię. Utrudzony jestem, więc do sedna przejdźmy. Łakniesz czegoś, a ja dać ci to mogę. Pakt więc ci proponuję między nami.

Merfyn, choć sądził, że to niemożliwe, przeraził się jeszcze mocniej. Nabrał bowiem pewności, iż ma przed sobą nie wysłannika Boga, którego wszak przeklął wraz z całym dziełem jego, lecz że oto stoi przed nim sam Szatan.

- Szatan jesteś?! Chcesz duszy mojej? - spytał Iryjczyk.

- Nim powiem, czego chcę od ciebie, wyjaśnię ci, co za to dać mogę - rzekła budząca grozę istota. - Nadstawże więc uszu człeku. Ja wiedzę ci dam. Wszak nienawidzisz, a mnie znane są wszelkie sposoby unicestwienia twoich wrogów. Wiem, jak śmierć zadać ręką nieuzbrojoną, i orężem, i mocą zawartą w roślinach i solach, i jak unicestwić człeka magicznym sposobem. Dam ci tę wiedzę. Chcesz poznać ją wszystką?

- Moja dusza po śmierci pójdzie do piekła? Taka jest cena? - spytał Merfyn, czując chłód w sercu mroźniejszy od zimowej nocy.

- A na co komu w piekle dusza twoja, człecze wart niewiele? - odparła pytaniem na pytanie tajemnicza istota.

- Upadłym aniołem jesteś? - dopytywał się dalej Iryjczyk

- Aniołem? Nie przeczę - zaśmiał się Andras. - A czym upadły? Czyż na nogach krzepko się nie trzymam? Ach, zanudzasz mnie człecze! Przejdźmy do spraw naszych. Tak więc ja obliguję się nauczyć ciebie, Merfyna Iryjczyka, zabijania ludzkich istot. Tylko ludzkich, podkreślam. Ty zaś Merfynie, w ramach paktu, utrwalisz w piśmie i na wieki wiedzę, jaką ci przekażę. A gdy nauk mych spisywanie zakończysz, to po chrześcijańsku się odwdzięczysz: napoisz mnie, nakarmisz i przyodziejesz. Takie są warunki i odstępstwa od nich nie ma.

- Nauczysz mnie zabijać pogańskich Morawian? Nie są to sługi twoje szatańskie? - zbierając skromne resztki odwagi, Merfyn zadał podchwytliwe pytanie.

Andras zaniósł się głośnym, beztroskim śmiechem:

- A czym ja Szatan, czy jak wy tam, ludkowie, władcę Otchłani zwiecie? - powiedział po chwili. - Ja tobie, Merfynie, pokażę jak zabić każdego człeka. Jak pozabijać ich wszystkich!

Merfyn milczał. W myślach jego nienawiść do morawskich wojów toczyła bój z lękiem o życie doczesne i wieczne.

Zniecierpliwiony anioł spytał:

- Chcesz tego, Merfynie? Powiedz na głos, nie w myślach, że przyjmujesz warunki moje, a pakt będzie na wiek wieków zawarty.

Mężczyzna przestał się wahać.

- Chcę tego wszystkiego - oświadczył zdecydowanym tonem.

Od tej chwili Merfyn stał się uczniem Andrasa.

Nauka trwała od zmroku do świtu przez rok cały. Każdej nocy Andras przybywał do jaskini pośród gór krainy Słowian. Zawsze na grzbiecie czarnego, kły szczerzącego wilka nadnaturalnej wielkości. Zawsze w otoczeniu świty milczących, człekopodobnych cieni.

Każdej nocy, przy świetle pochodni, anioł, o pochodzeniu i intencjach niejasnych, wymawiał magiczne formuły. Palcem szkicował w piasku tajemne znaki: imiona nieludzkich bytów i kwadraty Abramelina, co bramą są do innych światów. Wszystko to Merfyn wiernie utrwalał. Symbole i litery łacińskiego alfabetu rzeźbił, niczym czcionki, w cedrowych deskach, które pojawiały się w jaskini cudownym, albo przeklętym sposobem.

Pierwsze z drewnianych stron - rytych przez Merfyna wyuczoną jeszcze w Irlandii techniką lustrzaną, pozwalającą odciskać na pergaminie wiele duplikatów - mówiły o powstaniu świata oraz jego formie i treści.

- Noc otaczała Chaos, ten zaś formował się w materię przesyconą duchem - dyktował człowiekowi anioł. - Powstało jajo kosmiczne w skorupie Nocy. We wnętrzu swym podzieliło się na sklepienie z eteru i na ziemię. Zrodziło się Światło. Następnie Noc, która powiła Momosa niosącego zły los, Kera od gwałtownej śmierci, Tanatosa, co wszelkiej zagłady jest panem, Hypnosa - władcę snów bez barw. Noc zrodziła też istoty zwane Ludem Snu, co zamieszkują pogranicze jawy. Ni żywe są one, ni martwe, na wieki w pół drogi między mrokiem, a światłością. Potem z eteru i ziemi, nocą, anioły stworzyły ludzi...

- Pismo Święte kwestię genezis opisuje zgoła inaczej. To, co rzeczesz, to już nie herezja, to pogaństwo! - przerwał Andrasowi Merfyn czujący zgrozę.

- Masz ponoć wolną wolę, człecze - odparła istota. - Tak mówią Ojcowie Kościoła, czyż nie, mnichu bez wiary? Ale nie moja rzecz, czy i w co wierzysz. Przypomnę: pakt nasz zakłada, że utrwalisz słowa moje, a nie, że oddasz się im.

Wywód ten uspokoił Iryjczyka i mężczyzna powrócił do snycerskiej pracy.

Anioł - światła czy ciemności wysłannik, tego Merfyn nadal pewny nie był - przez trzysta sześćdziesiąt pięć kolejnych nocy dyktował tajemną wiedzę człowiekowi. Nauka szeroki miała zakres: od początków świata, po jego kres, od imion ziemskich królów, po miana władców innych światów. Wedle słów anielskich, czyny ludzi i istot tajemnych splatały się, ukazując dotąd Merfynowi nieznaną osnowę historii światów.

Andras, zgodnie z treścią paktu, mówił też wiele o sposobach zadawania śmierci. Dyktował, jak zabić silnego mężczyznę jednym palcem - przebijając oko i niszcząc mózg. Jak zadać przemyślny sztych ostrzem miecza, odpowiednio wyprofilowanym i odkutym z meteorytowego żelaza. Podawał magiczne formuły pozwalające ukrywać wojowników pod korą drzew i przyzywać na zgubę wrogom mordercze istoty spoza człowieczego świata. Tłumaczył, jak czerpać moc ze słabości i paktować z Ludem Snu.

Wreszcie nadeszła noc trzysta sześćdziesiąta piąta i anioł uznał, że zakończył nauki. Że traktat o zagładzie stanowi dzieło pełne, doskonałe. Rzeźbione przez Merfyna stronice gotowe były i pozostawało tylko odbić nimi egzemplarze andrasowej Księgi Mordu.

- Poznałeś, Merfynie, wszelkie wynalezione dotąd sposoby uśmiercania ludzkiej istoty. Wiesz, jak niechybnie zabić dowolnego człeka w dowolnym miejscu i chwili. Spisałeś tę wiedzę, jak mówił nasz pakt - oświadczył uroczystym tonem Andras. - Czas więc, byś wywiązał się z reszty umowy. Byś, zgodnie z treścią paktu, po chrześcijańsku mnie podjął: napoił, nakarmił i przyodział.

Mężczyzna wstał od ogniska. Otarł strudzone dłonie o sukno znoszonego habitu i powiedział:

- Słowo, rzecz święta, a uczynki, o których wspomniałeś, najświętsze są, bo Bogu miłe. Ruszam więc po strawę, napoje i szaty. Nie wiem kiedy powrócę, bo to ziemie pogańskie i odludne, jednak czekaj mnie. Przyjdę tu niechybnie, by wyprawić godną ciebie ucztę.

- Och, nie kłopocz się, człecze - odparł wesoło Andras. - Wszystko, czego mi trzeba, na miejscu jest. Tylko twe przyzwolenie konieczne. Tak więc, czy przyzwalasz?

Merfyn spojrzał niepewnie na anioła.

- Nie rozumiem twych słów - szepnął.

- Nic tu do rozumienia - odparła istota łagodnie, głosem pełnym słodyczy. - Powiedz tylko, jak na chrześcijanina przystało, że zezwalasz mi, bym napoił się, nakarmił i przyodział.

- Tak, przyzwalam - powiedział Merfyn.

Andras roześmiał się radośnie i niewinnie, jak dziecko cieszące się nową zabawką. Uniósł dłoń smukłą, białą, jakby rzeźbioną w alabastrze, i położył na ramieniu człowieka. Merfyn krzyknął z bólu i strachu - dotyk ręki anioła palił skórę, niczym kwas. Andras, wciąż śmiejąc się, ścisnął w dłoniach wiotczejące ciało człowieka. A potem, jednym ruchem, przywarł twardym dziobem sowiej głowy do ludzkich ust i wypił z Merfyna jego duszę - duszę smakowitą, przyprawioną strachem i goryczą porażki. Potem sięgnął do piersi człowieka i wydarł z niej serce. Serce gorące, smakowite, którym się pożywił.

Anioł cisnął ciałem człowieka o skalne dno groty. Pochylił się nad zwłokami i niczym pęk kwiatów zerwał z głowy ofiary jej długie, jasne włosy wraz ze strzępami skóry. Anioł uczynił z nich przepaskę na swe biodra - trofeum, o którym od dawna marzył. Potem z uwagą odsączył krew z ciała Merfyna. Wtedy nadszedł czas, by rzucić resztki świcie.

Milczące kształty rzuciły się na mięso, ścięgna i kości. Cienie - dusze zniewolone - pożywiły się okruchami ze stołu pana. Syte, na rozkaz Andrasa, zebrały i wygładziły kawałki skóry Merfyna. Wyssały z niej ostatki życiodajnych płynów, wyługowały swym jadem. Wyprawiły skórę człowieczą na pergamin i przycięły w prostokątne karty.

Andras - napojony, nakarmiony, przyodziany - sięgnął po wydrążony kamień gdzie, jak w misie, zebrała się ludzka krew. Wziął cedrowe deski i pergamin. Własnoręcznie smarował krwią cedrowe matryce, odciskał je na kawałkach człowieczej skóry. Potem zszył karty nicią z ludzkich włosów. Tak powstała andrasowa Księga Mordu, pierwszy jej egzemplarz.

Anioł uśmiechnął się do swych myśli. Wyrwał pióro ze swego skrzydła, zaostrzył je i na pierwszej, czystej jeszcze stronie księgi, krwią uczynił frontyspis ozdobiony autoportretem. Dał już traktatowi formę, treść i tytuł. Teraz chciał jeszcze dać swemu dziełu życie wieczne. Odbił więc wiele egzemplarzy, co zajęło mu czas do świtu. Potem usunął się w głąb groty i przysiadł, niczym ptak, na stosie ksiąg. Cienie, akolici jego, zbili się ciasno wokół anioła. Szeptem zawodzili magiczne inkantacje.

Spędzili tak sześć dni i nocy w jaskini. To było wyrzeczenie, cierpienie, ból - pobyt w materialnym świecie pod anielską postacią stanowił dla duszy i tajemnego ciała Andrasa torturę.

Wreszcie nadeszła noc właściwa. Anioł wyszedł z groty, spojrzał w czarne jak kir niebo. Księżyca widać nie było, jednak z firmamentu płynął jakiś blask. Światło odmienne, mroczne: blask Słońca Umarłych. Oto na horyzoncie wschodziła gwiazda czarnego światła, siewca wszelkich lęków, miejsce zesłania dusz naznaczonych Złem.

Nawet sługi anioła, cienie, przerażone były aktem, który miał się dokonać. Bez szemrania jednak wyniosły z jaskini księgi drukowane ludzką krwią.

Andras z twarzą uniesioną ku Słońcu Umarłych stanął w mrocznym świetle, chłonąc czarny blask. Potem brał w ręce tom za tomem i wymawiając magiczne formuły wznosił księgi w górę, nasycając każdą grozą i umiłowaniem zła. Tak upadły anioł umocnił swe dzieło. Wreszcie nakreślił palcem w piasku kwadraty Abramelina, a gdy te otwarły bramy między światami, wrzucił tam stos ksiąg. Tomy pognały poprzez przestrzeń i czas. Rozpierzchły się w przeszłości i przyszłości, w miejscach pobliskich i na antypodach. Wielu je przeczytało.

Jedni dzieło Andrasa z obrzydzeniem rzucali na stos, inni ukrywali przed maluczkimi. Byli też tacy, którzy by je zdobyć, gotowali się zadać śmierć i każde Zło. Andrasowa Księga Mordu utkwiła w historii rodzaju ludzkiego, niczym cierń w stopie wędrowca.

Gdy brzask ziemskiego słońca zaróżowił firmament, Andras i jego świta odeszli tam, skąd przyszli. W parowie cisza była słodka i miodnie pachniały zioła. Pośrodku jaskini, obok barłogu z gałęzi, pod wykutym w skale imieniem upadłego anioła, leżała pożółkła czaszka i stos kości suchych, jak próchno. Znak to był, milczący choć wymowny, by człek paktował tylko z równym sobie.



 


Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkurs
Bookiet
Recenzje
Spam (ientnika)
Komiks
Stopka
Hor-Mono-Skop
Ludzie listy piszą
Martin Králik
Adam Cebula
D'Bill
Idaho
Andrzej Pilipiuk
Ewa Białołęcka
Tomasz Pacyński
Eugeniusz Dębski
Tadeusz Oszubski
Artur Skowroński
Jaroslav Mostecký
KRÓTKIE SPODENKI
nonFelix
Adam Cebula
Necrosis
XXX
Ktokolwiek widział...
 

Poprzednia 36 Następna