strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Artur Rafał Skowroński
Początek Poprzednia strona 37 Następna Ostatnia

Zima w Kettchemet

 

 

O AUTORZE
Artur Rafał Skowroński ma trzydzieści lat. Mieszka pod Warszawą, razem z żoną i dwiema córeczkami. Z zawodu jest ekonomistą. Wielki wielbiciel fantastyki, zarówno w filmie, jak i literaturze, którego pasją jest wymyślanie mrocznych historii. W przeszłości fascynował się kinematografią i chciał zostać reżyserem. Z czasem kamerę zaczął zastępować piórem. Do innych jego pasji należą sztuki walki. Od kilku lat trenuje styl Wing Tsun. Jak zaznacza, podpisywanie się dwojgiem imion, nie jest fanaberią i wcale nie ułatwia życia. Dlaczego? To już zupełnie inna historia...

Skulony z zimna woźnica strzelił z bata. Konie z trudem szarpnęły wóz, ich kopyta zapadały się w puszystym śniegu. Wóz trzeszczał niemiłosiernie, jakby miał się lada moment rozpaść na drobne kawałki. Z końskich pysków buchała para. Woźnica zaklął siarczyście i znów strzelił z bata. W odpowiedzi wiatr dmuchnął mu w rozdziawioną gębę. Jeden z podróżnych zeskoczył miękko na ziemię i pchnął zakopane w zaspie koła. Za chwilę pomogli mu inni. Zaskrzypiało, ludzie sapali z wysiłku. Śnieg sypał im prosto w oczy.

Karawana, składająca się z siedmiu objuczonych towarem wozów, brnęła mozolnie pod górę. Na jej czele jechał samotny mężczyzna. Ubrany był w długi, skórzany płaszcz, jaki o tej porze roku zwykli nosić wojownicy z Hodanu. Był to Horacy - dowódca eskorty kupieckiej - grupy dwunastu zbrojnych najemników. Jego oddział prowadził karawanę z Keszan do Kettchemet, miasta południowej Torii. Teraz znajdowali się dwa dni drogi od celu swej wędrówki.

Horacy skulił się z zimna i schronił twarz w futrzanym kołnierzu. Dreszcze, które nim wstrząsały, były skutkiem zmęczenia. Już od kilku dni przemierzali bezdroża Torii. Zima zaskoczyła ich na szlaku, zaścielając opustoszały gościniec białym całunem. Czasy były niespokojne. Nad krajem wisiało widmo wojny. Cios mógł spaść w każdej chwili, lecz nikt nie wiedział z której strony. Czy będzie to nawałnica barbarzyńskich plemion ze starych lasów Północy, czy też agresja wrogiego księstwa zza Gór Sowich? Horacy rozważał to przez całą podróż. Myśl o wojnie nie opuszczała go ani na chwilę. Stary wojak wiedział, jakie brzemię niesie ona ze sobą. Nic więc dziwnego, że bacznie rozglądał się po gościńcu i uważnie wybierał miejsca postoju. Na szczęście miał w swym oddziale Strażnika Zieleni, najlepszego przewodnika, jakiego mógł sobie teraz życzyć.

Podróż do tej pory przebiegała w miarę spokojnie. Udało im się ominąć watahę rozbójników nieopodal Nagiej Skały. Poza tym nie napotkali nikogo, prócz dwóch podróżnych: starca i młodziana - dwa dni temu, gdy gościniec usłany był jeszcze kolorowym kobiercem jesiennych liści. Obaj jechali z Torrinionu - dumnej i pięknej stolicy Torii. Przedstawili się kupcom jako Daron i Getar.

Starzec był mistrzem. Wyczuwało się to w jego spojrzeniu, zachowaniu i w sposobie, z jakim odnosił się do innych. Wpływ jego osobowości był tak silny, że nawet wyniośli kupcy z Keszan zwracali się do niego z szacunkiem, choć przedstawił im się jako zwykły podróżny,

gdy obaj wędrowcy, napotkawszy karawanę, poprosili uprzejmie o ochronę. Starzec płacił złotem, więc Horacy nie zadawał pytań. Coś jednak nie dawało mu spokoju. Może było to przenikliwe spojrzenie szarych oczu lub ton głosu, który wydał mu się dziwnie znajomy? Nawet teraz, gdy jechał samotnie na czele pochodu, wciąż o tym myślał. Zaciekawiła go również broń przypasana do boku starca. Był to miecz o zdobionej rękojeści z wytłoczonym znakiem, jaki zwykł cechować tajemne bractwa Zachodu.

Zmierzchało, gdy rozbili obozowisko u podnóża wyżłobionej przez zimne wiatry skały. Wozy ustawiono od strony drogi. Rozpalono kilka ognisk, wokół których usiedli zmęczeni ludzie. Kupcy tłoczyli się przy własnym ogniu. Nie lubili ucztować ze zbrojnymi. Rozgadali się zaraz o swoich sprawach, przekrzykując jeden drugiego. W powietrzu czuć było zapach pieczonej dziczyzny i słodką woń keszańskich przypraw.

Horacy rozstawił straże i wydawał ostatnie tego dnia polecenia. Gdy zasiadł wreszcie przy ogniu, poczuł, jak bardzo jest utrudzony. Przez chwilę patrzył bezmyślnie na uwiązane przy wozach konie. Stały spokojnie w szeregu, jeden obok drugiego. Młody parobek podawał im wodę i owies. Dowódca czuł, jak jego powieki stają się coraz cięższe. Zasypiał. Zaraz jednak ocknął się, gdy usłyszał gromki głos swego syna, Iranda:

- Ojcze, czemu zgodziłeś się, aby ci dwaj się do nas przyłączyli?

Horacy spojrzał w młode oczy swego potomka i ujrzał w nich siebie, sprzed wielu lat.

- Co mówisz, synu?

- Pytałem o tych obcych. Nie wiemy nawet kim są. Może to jacyś rabusie lub zbóje?

- Nie wyglądają na takich - uśmiechnął się stary wojak i odkroił kęs dziczyzny, która piekła się nad ogniem. - Wierz mi, znam się na ludziach. Co cię trapi?

- Mówię tylko, że nie powinniśmy tak bezkrytycznie zabierać ze sobą obcych.

- Czemuż to mielibyśmy się obawiać dwóch wędrowców?

Irand przysunął się do ognia, jakby chciał skryć się w jego cieple, i rzekł niskim głosem:

- Będzie ze dwie niedziele temu, gdy chłopi z Podzamcza w stawie utopca znaleźli. Wielu pochwycił, nim go w końcu utłukli.

- Słyszałem - odpowiedział obojętnie ojciec.

- Ludzie się boją. Na noc drzwi ryglują i do lasów nawet za dnia lękają się chodzić.

- Taak.

- Nie rozumiesz? Coś złego dzieje się w tym kraju. Ludzie gadają...

- Ludzie zawsze dużo gadali! - przerwał mu ojciec i rzucił kilka gałęzi do ognia. -Wiem, że drogi Torii nie są teraz bezpieczne.

- Ten kraj skrywa w sobie jakąś mroczną tajemnicę. Nie powinniśmy wędrować przez jego rozstaje.

- Co gadasz! Od kilku ładnych lat już to robimy, czemu cię teraz tak strach obleciał?

- Nie słuchasz tego, co ludzie mówią?! To już nie jest ta sama Toria, co rok czy dwa lata temu!

- Nic już nie jest takie same, jak niegdyś - rzucił wściekle Horacy i spojrzał na syna groźnym wzrokiem.

- Czemu jesteś taki uparty, ojcze?

- Dość! Nie chcę już o tym gadać. Sprawdź lepiej, czy wartownicy nie drzemią na swych posterunkach, zamiast bajdurzyć o gusłach.

Słysząc te słowa młodzian spochmurniał. Nic już jednak nie powiedział. Wstał i zniknął w ciemności.

Tymczasem przy drugim ognisku ktoś zaczął śpiewać starą pieśń. Była to ballada o walecznym Ethonie - legenda wyrosła z pól i lasów Torii, krzepiąca serca i dodająca sił do dalszej wędrówki. Słowa unosiły się z wiatrem i smagane językami ognia szybowały w górę, wysoko ponad obozowisko, by znikać wśród gwiazd. Daron zamyślił się nad tą opowieścią i zapatrzył w ogień. Oczyma duszy ujrzał mężnego Ethona, który z miłości do pięknej księżniczki rzucił wyzwanie złemu i potężnemu czarownikowi. Podstępny mag uprowadził jego ukochaną do swej mrocznej wieży.

- Piękna ballada, zaiste piękna - odezwał się urzeczony Getar.

- Jakże jednak smutna - dodał jeden z wojów i zakręcił czarnego wąsa.

- Dużo z tej opowieści wywodzi się z ducha Torii - powiedział Daron i spojrzał w oczy młodego Toryjczyka, który dalej w zamyśleniu gładził swoje pokaźne wąsy. - Lubicie takie historie. Są niczym wasze wrzosowiska i sosnowe lasy.

-Tak, panie - odrzekł tamten. - Wiele jest smutku w naszych sercach. Nosimy go od dawien dawna. Nasze lasy i wzgórza są odbiciem naszych serc. Posłuchajcie, co mówi wiatr.

Wiatr zaś niósł starą opowieść o tragicznej miłości, która doprowadziła Ethona do zguby. Młody rycerz pokonał czarownika, lecz gdy spojrzał w oczy niewiasty, ujrzał tam pustkę toryjskich wrzosowisk. Bowiem księżniczka go nie kochała. Oczarowana bogactwem czarodzieja gardziła zwykłym rycerzem. Ethon stał nad swym rywalem z mieczem wzniesionym do ciosu. Nie uderzył jednak. Patrząc w oczy dziewczyny, zrozumiał więcej, niż gdyby usłyszał tysiąc słów. Odwrócił się, by już nigdy nie wrócić.

- Pomnij na czyn Ethona - zwrócił się starzec do swego młodego towarzysza. - Zdusił złego ducha czarodzieja siłą swego oręża, lecz nie był w stanie skruszyć słabego serca niewiasty. Wiele z tej opowieści można zrozumieć lub też usłyszeć tylko głos wiatru.

Pieśń przycichła. Starzec spojrzał uważnie w oczy Getara i zamknął powieki, owijając się szczelnie kożuchem. Noc zamknęła się na obozowiskiem. Ludzie szykowali się do snu.

Nagle ciemność przeszył przeraźliwy krzyk. Strażnicy rzucili się w stronę, z której dobiegał hałas. Horacy również zerwał się z miejsca i już po chwili stał z obnażonym mieczem obok swych ludzi. Wszyscy patrzyli w osłupieniu na leżącego w śniegu mężczyznę. Był to Irand. Oczy miał szeroko rozwarte i wpatrywał się w ciemność. Z rany na nodze ciekła mu krew. Drżał na całym ciele.

- Irandzie! - krzyknął Horacy. - Co się stało?!

Młodzieniec spojrzał na ostrze swego miecza.

- Trafiłem go, gdzie jest więc ślad?

- Ktoś cię napadł?

- Gdzie jest ślad krwi? - zapytał znów Irand, a jego spojrzenie pełne było strachu.

- To musiał być wilk - odezwał się nagle Strażnik Zieleni, który przykucnął i badał uważnie tropy na śniegu. Był wysokim mężczyzną o pociągłej twarzy. Miał kręcone, czarne włosy i bystre spojrzenie. - Wystraszył się i uciekł. Dziwne.

- O co chodzi Evanie? - zwrócił się do Strażnika dowódca. - Co tam widzisz?

- Ślady mówią, że... to musiał być duży drapieżnik - zawahał się Evan i spojrzał na Iranda.

- Demon - jęknął tamten i wypuścił z dłoni miecz. Chwycił się oburącz za broczącą krwią ranę. Twarz wykrzywiła mu się z bólu. Dopiero teraz pomogli mu wstać i zaprowadzili do ogniska, gdzie został starannie opatrzony. Zaraz też zasnął osłabiony. Sen jednak miał niespokojny. Całą noc jęczał coś niezrozumiale, pocił się i drżał w malignie.

Horacy siedział na zwalonym pniaku i obserwował, jak Daron dogląda jego syna. Starzec okazał się bardzo pomocny, bo znał się trochę na leczeniu. Teraz uważnie przyglądał się ranie na nodze i wsłuchiwał w bełkot nieprzytomnego młodzieńca. Twarz miał skupioną.

- Wilki często podkradają się pod ludzkie siedziska - zagadał Horacy.

Starzeć spojrzał na niego smutno, lecz nic nie odpowiedział.

- Dziwne, że dał się tak zaskoczyć.

Daron dalej milczał wycierając pot z czoła chorego.

- Do diaska! - krzyknął w końcu dowódca. - Czyż dorosły mężczyzna może stracić zmysły od zwykłego ugryzienia?! Co mu jest, Daronie?

- Uspokój się, Horacy - rzekł starzec. - Może ten wilk był wściekły? Nie to mnie jednak zastanawia.

- Cóż zatem?

- Czemu Irand tak lekkomyślnie oddalił się od obozowiska?

- Nie wiem, kazałem mu tylko sprawdzić straże.

- W nocy na bezdrożach ciemność bywa zdradliwa.

- Wiem! On też to wiedział. Przecież jest moim synem!

- Tym bardziej mnie to dziwi.

- Widzę, starcze, że nie dasz mi spokoju. Wiedz, że pokłóciłem się z Irandem. Nic poważnego, ot wymiana zdań. Ale zdenerwował się. Młoda krew. Może chciał być przez chwilę sam?

Daron pokiwał głową.

- Dalej jednak nie rozumiem...! - krzyknął znów dowódca, ale starzec przerwał mu ruchem dłoni i powiedział:

- Uspokój się. Za dużo pytań. Przeczekamy noc i rano do niego zajrzę. Czuwaj przy synu.

Noc słuchała cichych gwarów i przyglądała się ludziom, którzy starali się znów zapaść w sen. Strażnicy wpatrywali się niepewnie w okalające ich ciemności, ściskając mocniej rękojeści swych mieczy. Liczyli godziny do świtu.

 

 

Poranek przywitał ich chłodno i pochmurnie. Jechali więc w milczeniu, wymieniając tylko zdawkowe uwagi. Irand jechał wierzchem. Był nienaturalnie blady, ale gorączka już ustąpiła. Nic nie pamiętał z wydarzeń ostatniej nocy. Pytał nawet, skąd pojawiła się rana na jego nodze. Ojciec wyjaśnił mu w kilku słowach całe zajście. Irand słuchał w skupieniu i był szczerze zdziwiony. Nic jednak nie mógł sobie przypomnieć, co przepełniło wszystkich jeszcze większą zgrozą.

Minęli drewniany mostek, by wjechać na potargane wiatrem wrzosowiska. Gdzieniegdzie sterczały nagie sylwetki zgarbionych drzew. Droga robiła się coraz bardziej wyboista. Pięła się na niewielkie wzniesienia i opadała w małe dolinki. Konie z trudem wspinały się na przyprószone śniegiem pagórki. Daron jechał w milczeniu. Getar postępował tuż za nim. Zarzucił sobie na głowę kaptur, aby schronić się przed zimnem. Nagle konie zaczęły parskać nerwowo. Wozy zatrzeszczały. Horacy siedział wyprostowany w siodle z ręką wzniesioną do góry. Był to sygnał do postoju. Około piętnastu metrów przed czołem pochodu klęczał na śniegu Evan. Strażnik Zieleni badał uważnie pobocze traktu. Obok stało jeszcze dwóch zbrojnych z eskorty.

- Co tam?! - krzyknął Horacy.

- Panie! - jęknął jeden ze zbrojnych - Nie może być!

- Co znowu?! - spytał groźnie dowódca i, nie czekając na wyjaśnienia, podjechał do przodu.

Gdy zeskoczył z konia i spojrzał na niewyraźnie ślady, poczuł, jak włosy jeżą mu się na głowie. Nic jednak nie dał po sobie poznać.

- Cóż to?!

- Wilk - odpowiedział Evan, który wciąż badał ślady.

- Za duży na wilka - odezwał się nagle Daron, który dołączył do nich niespodziewanie.

- Wracajcie do karawany - fuknął Horacy. - Nie mamy czasu na postoje. Wszędzie widzicie wilki, a jak dotąd żadnego nie napotkaliśmy.

Zapanowało milczenie. Mężczyźni popatrzyli jeszcze przez chwilę na niewyraźnie ślady. W śniegu odcisnęły się łapy jakiegoś dużego, sądząc z rozmiarów, zwierzęcia. Kształt wskazywał na wilka. Bardzo dużego wilka.

Złe wieści szybko się rozchodzą. Tak też stało się i tym razem. Wiadomość o dziwnych śladach natychmiast rozniosła się wśród członków karawanie. Droga była nużąca, więc uwaga wszystkich skupiła się na tajemniczym tropie oraz na Irandzie. Młodzieniec jechał samotnie z dala od reszty karawany. Twarz miał bladą. Nie odezwał się od chwili wymarszu ani słowem. Podróżni zerkali na niego ukradkiem, lecz żaden nie odważył się skrzyżować z nim spojrzenia. Bali się.

Horacy wyczuwał ten strach, który w każdej chwili mógł zamienić się w agresję. Sam też spoglądał co chwila na syna i czuł, jak ogarnia go przerażenie. Irand wyglądał niczym żywy trup. Jechał sztywno wyprostowany w siodle. A najbardziej przerażające były jego oczy. Nie było w nich życia.



Czytaj dalej...



 


Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkurs
Bookiet
Recenzje
Spam (ientnika)
Komiks
Stopka
Hor-Mono-Skop
Ludzie listy piszą
Martin Králik
Adam Cebula
D'Bill
Idaho
Andrzej Pilipiuk
Ewa Białołęcka
Tomasz Pacyński
Eugeniusz Dębski
Tadeusz Oszubski
Artur Skowroński
Jaroslav Mostecký
KRÓTKIE SPODENKI
nonFelix
Adam Cebula
Necrosis
XXX
Ktokolwiek widział...
 

Poprzednia 37 Następna