strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Jaroslav Mostecký
Początek Poprzednia strona 40 Następna Ostatnia

Przyjaciel z żyta

 

 

O AUTORZE
Jaroslav Mostecký o sobie:
Nazywam się Jaroslav (Jarek) Mostecký, mam 39 lat. Może zainteresuje Was, że moja rodzina po mieczu o trzy generacje wstecz pochodzi skądś z Polski. Dziś już nikt nie pamięta skąd... Trzykrotnie zdobyłem najwyższą nagrodę dla czeskiej fantastyki - Nagrodę Akademii SF, Fantasy i Horroru, tak samo, trzykrotnie nagrodę Karela Čapka, dwukrotnie nagrodę Fantasy itd. Wydałem osiem książek i mnóstwo opowiadań, współpracuję z czasopismem "Pevnost", tworząc cykl o zapomnianych bitwach w historii. Jestem żonaty, mam piękną córkę, Eliškę, piękną żonę Alžbietę, a poza tym uwielbiam podróżować.

 

To urocze opowiadanie pojawiło się w zeszłym roku w szóstym numerze czeskiego czasopisma "Ramax".

 

Tata ciągle krzyczał. Spaliśmy z Tommym w stodole, by nie musieć go słuchać. Mama tak kazała. Powiedziała, że kto się zbliży do domu, dostanie w tyłek ze śrutówki parę grudek soli. Patrząc na jej minę, widać było, że mówiła to co najmniej na pół poważnie. Oczy miała załzawione, aż mi jej było żal. Tommy wpił się w nią jak kleszcz. Krzyczał, że jej nie da i mężnie spoglądał w kierunku okna, za którym powinien być tato.

Nie wiedział jednak, że tym razem tato nie był pijany, że ledwie daje radę na mamę spojrzeć, że tym razem nawet nie mógłby jej skrzywdzić. Ten grzechotnik, który go ukąsił, musiał być zaraz po linieniu, powiedział wczoraj pan doktor, którego mamusia wezwała, i który przyjechał w starym fordzie. Kiedyś próbował nam wmówić, że te dwa przestrzały w drzwiach ma na sumieniu Jesse James, a ja i tak dobrze wiem, że Jesse napadał pociągi, a auta wtedy jeszcze w ogóle nie jeździły... Albo być może ten gad, mówił doktor, tuż przed tym nim ukąsił tatę, ukąsił jeszcze coś innego. Nie miał już za dużo jadu, i dlatego to tak długo teraz trwa...

Jeszcze się nawet porządnie nie ściemniło. Tommy głośno westchnął, odgarnął koc i usiadł.

- A co jeśli węże są też tutaj, Andy?

- Daj spokój - odegnałem go ręką. - Całe życie się tutaj bawimy... Widziałeś tu kiedyś jakiegoś?

Dwie żółte i dwie czerwone żaróweczki, które przed dwoma tygodniami kupiłem w magazynie u pana Poznicka, połączyłem z baterią z tej wielkiej latarki taty i zawiesiłem nad wrotami, zamrugały jakby chciały potwierdzić moje słowa. Przysiadłem i wyjrzałem przez półotwarte wrota na podwórze. Był to strasznie dziwny wieczór. Na zewnątrz latały nietoperze, a wokół rozżarzonych żarówek roiło się więcej komarów niż kiedykolwiek indziej. I krowy ryczały inaczej...

Tommy był jeszcze małym chłopcem, ale dla mnie było jasne bardziej niż słońce, że jeśli tato naprawdę umrze, to zostanę najstarszym mężczyzną w gospodarstwie. Wszystko będzie na mojej głowie, psiakrew. Całe to latanie wokół krów, naprawianie płotu i reszta... Będzie jeszcze gorzej, bo oprócz tego mama każe mi chodzić do szkoły, myć ręce przed jedzeniem i w ogóle... Mama myśli, że jestem mały i ciągle tylko zajmuję się głupstwami. Ale tych moich dwunastu lat nie może nie zauważyć, co to, to nie. Jeśli tata umrze, to od jutra zajmuję jego miejsce przy stole.

Na tego człowieka, który wynurzył się z mroku i sunął przez nasze żyto, nie zwróciłbym uwagi. Ale w tym momencie dla odmiany krzyknęła w domu mama. Spojrzałem w tamtym kierunku i zauważyłem go, kiedy był już jakieś pięćdziesiąt jardów przed stodołą. Rozgarniał żyto i miał naprawdę dużo szczęścia, że po nim nie deptał, ponieważ nie wolno tego robić. Ale i tak zdecydowałem się, że na niego krzyknę, bo na naszej ziemi nie ma czego szukać. Takich natrętów, co ciągle coś sprzedają, jest tu cała masa. Żadne nowe, cudowne garnki nas nie interesują.

Jednak nim się zdecydowałem, już się rozmyśliłem. Ten tutaj nie był żadnym obcym...

- Widzisz go? - szturchnąłem Tommy'ego. W gardle coś mi stanęło, jakbym miał anginę.

- Nie. - Tommy już leżał i powieki mu opadały jak meksykańskie rolety.

- Tam - powiedziałem i przytrzymałem mu głowę tak, żeby nie mógł patrzeć nigdzie indziej niż na tego faceta.

Odegnał mnie i nawet nie pomyślał, żeby otworzyć oczy.

- Nic nie widzę, nie zawracaj głowy.

Czyli tego faceta widziałem tylko ja. Może to dobrze, bo Tommy na pewno zacząłby wrzeszczeć. Ten gość był bowiem naszym tatą. Właśnie tym, który powinien teraz leżeć w kuchni na tapczanie i wymiotować krwią do blaszanego kubła. To był tata! Miał na sobie świąteczny, czarny garnitur, który wkładał, kiedy z mamą w niedzielę szli do miasta na mszę. Miał takie same włosy i w ustach żuł źdźbło, tak samo jak on.

Tylko że ten tata trzymał w ręce kosę.

 

* * *

 

Prawie mnie udusiła. Mama już taka jest. Mrużyłem oczy od lampy i w ogóle nie rozumiałem, o czym mówi. Ziewnąłem i spojrzałem na brata. Spał jak zabity.

- Tommy'emu powiemy to dopiero rano. - Mama zaszlochała, po czym dała mi całusa w czoło. Robiła tak zawsze, kiedy mi było smutno. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że to się już naprawdę stało. - Tatuś umarł, Andy. - Przełykała ślinę jakby miała buzię pełną prymki i była właśnie w kościele, gdzie nie wolno pluć. - Już nie... Już nie zdąży obejrzeć twojego wynalazku... - obejrzała się na wrota, gdzie wisiały dwie czerwone i dwie żółte żarówki, i rozpłakała się tak, że zaczęły jej się trząść ramiona.

Pomyślałem, że to jest jedyna korzyść, bo gdyby tata zorientował się, że zabrałem mu z latarki baterie, z pewnością przeciągnąłby spinningiem po moich plecach.

 

* * *

 

To była strasznie głupia noc. Opierałem się o słup, a w oczy świeciły te cztery żarówki, za które jeszcze przedwczoraj dałbym się pokroić, a teraz byłoby mi naprawdę obojętne, gdyby wszystkie naraz pękły. Mama położyła głowę na moich kolanach i płakała prawie aż do rana. W domu bała się zostać. Tata był martwy, a ten drugi...

Wcale nie chciałem o nim myśleć. Prędzej o tym swoim wynalazku. Zamknąłem oczy, najmocniej jak to było możliwe, i wyobraziłem sobie, jak to będzie, kiedy w Boże Narodzenie obwieszę choinkę różnobarwnymi żarówkami i potem je zapalę... Zobaczyłem ją przed sobą, żółte, pomarańczowe i niebieskie światełka, jak w bajce...

- Andy - wyszeptała niespodziewanie mama i pogłaskała mnie po ręce. Nawet nie zauważyłem, że znowu się obudziła. - Jutro tam musimy iść. Pójdziesz ze mną, dobrze? Musimy tatę ubrać zanim przyjdzie pastor. I... i...

Zasypiała. Gładziłem ją po włosach, które już dawno zrobiły się siwe, i rozglądałem się wokół siebie. Patrzyłem na popękane ściany z niewypalanej cegły, które lada chwila się rozsypią, i na słup, i zastanawiałem się, czy ta stodoła w ogóle wytrzyma do czasu, kiedy urosnę na tyle, żebym sam potrafił cokolwiek tu naprawić. Na zewnątrz było słychać wróbla, a gdzieś daleko za domem, nasze psy szczekały jak oszalałe. Psy tak robią, kiedy ktoś w domu umrze...

Może przysnąłem na chwilę. Tego snu, który miałem, nie kupiłbym nawet za centa rozjechanego przez pociąg. W oczy świeciły mi te dwie czerwone i dwie żółte żarówki. To jeszcze było prawdziwe. Chyba prawdziwe. Potem te żółte niemal zgasły. Powolutku, jakby ktoś bawił się potencjometrem. Tylko że to było niemożliwe, ponieważ ja żadnego potencjometru nie montowałem. Potem już świeciły tylko te dwie czerwone. W tym śnie dziwiłem się temu. Naprawdę! I nagle otworzyłem oczy...

Okazało się, że czerwone żarówki zgasły. To świeciły dziwne oczy kogoś zaglądającego przez dziurę we wrotach stodoły...

 

* * *

 

- Nie mam czasu - burknął Tommy.

- A myślisz, że kto to za nas zrobi? - zawarczałem wściekle i rękawem starłem z czoła mieszankę potu i prochu.

- W piątek przecież przyjedzie wujek Matt, nie? - odciął się. - Tych parę cieląt oznaczy sam...

- A ja powiedziałem ci, że oddzielimy cielęta od krów już dzisiaj, żeby nie tracił na to czasu, jasne?

Doskoczyłem do niego i zdzieliłem go po głowie. Zaczął wrzeszczeć, jakby go przypiekano na ogniu... Pewnie liczył na to, że mama wyjrzy z kuchni i znowu będzie go bronić, biedaka. Ale tym razem ma pecha, maminsynek jeden. Mama dobrze wie, na czyjej głowie stoi to wszystko... Musiałaby być po mojej stronie, nawet gdyby się jej to akurat nie podobało. Więc woli zostać w kuchni, piec tortillę, mieszać fasolę i udawać, że nic nie słyszy...

- Już, wypłakałeś się? - zawarczałem, niemal tak, jak to robił tata. - Jeśli tak, to idziemy...

Natychmiast zapomniał o kasztanowym kucyku, na którym pewnie chciał się przejechać. Naburmuszył się, ale uciec się nie odważył. Dobrze wiedział, że gdzieś poza maminym zasięgiem wygarbowałbym mu plecy.

Wyciągnąłem do niego rękę i przybiliśmy sobie piątkę, jak poganiacze, kiedy po tygodniu wyjdą ze stadem na drogę. Nie dziwiłem się mu. Mnie także nie bawiło wszystko to, co trzeba robić, wiadomo... Znacznie chętniej bym oglądał u pana Poznicka w magazynie nowe żarówki i druty, i przełączniki. Tysiąc razy chętniej... Nigdy wcześniej nie przyszłoby mi do głowy, że będzie mi taty brakować. Ale teraz, jego prawie codzienne pokrzykiwanie, jakim jestem nieudacznikiem, bo nie umiem tego i tamtego, zniósłbym spokojnie...

- A nie mogę jutro...? - spróbował Tommy.

Pokręciłem przecząco głową.

- Jutro przyjedzie wujek Matt. Co najmniej do poniedziałku nie skończy, chyba żeby wziął sobie jakiegoś pomocnika. Też uważa, że jestem na to za mały...

Na horyzoncie powiew wzniósł do nieba chmurę kurzu.

- Kto to? - usłyszałem Tommy'ego i obejrzałem się.

Był tu. Stał w życie niczym strach na wróble. Tylko podskakujące odbicie słońca na błyszczącej kosie mówiło, że się porusza...

Tym razem nie wyglądał jak tato. Ani trochę. Miał na sobie stary płaszcz, jaki się nosiło jeszcze za dawnych czasów. Długie włosy wiatr zawiewał mu na twarz, a pod rozpiętym płaszczem błyszczała srebrna sprzączka paska. Taką nosił jedynie pan Gampard. Nigdy go nie widziałem z bliska, zawsze pokazywał mi go z daleka tato. Podobno to był najlepszy strzelec w Teksasie, ale to już dawno minęło. Dziś chodzi w swoim starym stroju, żeby o tym nie zapomniano, poza tym jego kolty są mu na nic.

- Dzień dobry! - krzyknąłem. - To jest nasze żyto!

Poruszył się. Właściwie nie kroczył. Tylko tak jakby sunął między kłosami. Patrzyliśmy na niego a po plecach przechodziły nam ciarki. Przynajmniej mi na pewno.

- Dziwnie wygląda - wyszeptał Tommy i naraz trzymaliśmy się za ręce jak małe dzieci.

Wystąpił z żyta zanim zdążyłem zdecydować, co zrobić.

- Dzień dobry - powtórzyłem. To, co tu szło, nie był żadnym człowiekiem. I, rzecz jasna, nie było ciężko zgadnąć, co zdarzy się dziś w mieście. Kiedy to przyszło do nas, miało twarz taty, i ten zaraz potem umarł... Teraz wygląda jak pan Gampard... To spojrzało na mnie pustymi oczyma i kiwnęło głową. Tak, jakby czytało mi w myślach. - Nasze żyto... - zacząłem znowu. To zamierzyło w naszym kierunku. Wąskie oczy pana Gamparda się wyostrzyły, jakby były częścią obrazu telewizyjnego. Oblicze mu się zmieniło i przez króciutką chwilę patrzyłem na swoją własną twarz.

- To jest moja droga. - powiedział nieznajomy cicho i tak jasnym głosem, jaki mają panowie, którzy śpiewają w kościele. - Zawsze była...

Przeszedł pomiędzy nami i zamierzył prosto do miasta.

- Kto to był? - zaszeptał znowu Tommy.

- Idź, zapytaj się mamy, kiedy będzie obiad...

Poczekałem, aż za Tommym zamkną się drzwi domu i pobiegłem do stodoły. Z półki zabrałem chlebak, w którym mam przygotowane wszystkie potrzebne przedmioty na wypadek powodzi, pożaru, itepe... Wybiegłem na zewnątrz i zamierzyłem w kierunku żyta, by zdążyć, zanim Tommy znowu wylezie z domu...

Musiałem wykorzystać nieobecność nieznajomego. Podszedłem na skraj pola i przyjrzałem się tej falującej powierzchni. Zboże sięgało mi ledwie do pasa a naprzeciw było widać jego zębaty kraniec.

- Co teraz? - zapytałem sam siebie i zrobiłem krok w żyto.

Nic. Tylko jakieś źdźbło wlazło mi pod koszulę i połaskotało mnie po brzuchu. Ostrożnie rozgarniałem kłosy. Tędy chodzi. Tutaj się pojawia w czyjejś podobiźnie i ten człowiek potem umrze.

Śmierć.

Pastor by mnie zdzielił miotłą przez goły tyłek, przed wszystkimi, wystarczyłoby o tym tylko wspomnieć. O tym, jak naszym polem przechadza się śmierć...

Obróciłem się na pięcie. Nigdzie nic. Żyto po jednej stronie zaczynało się, a po drugiej kończyło. Wszędzie wokół pastwiska. Żadnego gaju, ani bagna, skąd by mógł przychodzić...

Cholera! Że też nie wpadłem na to wcześniej. Podziemny tunel! Gdzieś tutaj musi być schowana pokrywa, a pod nią Hades. Tam zanosi ich w worku... Tatę, pana Gamparda, w zeszłym roku ciocię Norwell...

Nie wiem, co mnie ostrzegło. Nagle poczułem, że muszę się odwrócić.

Nadchodził. Słoneczne promienie tańczyły na jego kosie, która z daleka puszczała mi zajączki po oczach. Kroczył z głową pochyloną, jakby mu ciążyły wyrzuty sumienia za to, co zrobił. Wraca, przeleciało mi przez głowę. Teraz nie będzie wyglądać jak pan Gampard, ani jak tata...

Wyobraziłem sobie puste oczodoły i spojrzałem w kierunku domu. Ten głupi Tommy na pewno podjada. A ja tu sam...

W tym momencie to podniosło głowę. Jeszcze było zbyt daleko, ale i tak widziałem, że nie ma nic wspólnego z ludzką twarzą. Nogi mi zesztywniały z przerażenia i nie mogłem nawet się ruszyć.

Nadchodził i nic nie mogło go zatrzymać. Nawet mama, gdyby teraz wybiegła z domu... Kłosy rozstępowały się przed nim i pokazywały mu drogę prosto do mnie. Nawet gdyby był ślepy, musiałby mnie w tym polu znaleźć. Biała, przerażająca twarz rozmazała się jak w gorącym powietrzu i zaczęła zmieniać. Nie tylko twarz, kurczył się. Cały się zmieniał...

Zaczekałem, aż mu na ciele objawią się takie same piegi, jakie mam ja i zamknąłem oczy.

Śmierć przyjął moją podobiznę. Przyszedł po mnie...

- Do ciebie... - poprawił mnie z ciemności za zaciśniętymi powiekami Jego głos. - Świeczka twojego przeznaczenia jeszcze nie zgasła. Dlaczego więc mnie szukasz?



Czytaj dalej...



 


Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkurs
Bookiet
Recenzje
Spam (ientnika)
Komiks
Stopka
Hor-Mono-Skop
Ludzie listy piszą
Martin Králik
Adam Cebula
D'Bill
Idaho
Andrzej Pilipiuk
Ewa Białołęcka
Tomasz Pacyński
Eugeniusz Dębski
Tadeusz Oszubski
Artur Skowroński
Jaroslav Mostecký
KRÓTKIE SPODENKI
nonFelix
Adam Cebula
Necrosis
XXX
Ktokolwiek widział...
 

Poprzednia 40 Następna