strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Jaroslav Mostecký
Początek Poprzednia strona 41 Następna Ostatnia

Przyjaciel z żyta (2)

 

 

* * *

 

Nagle wyglądał jak mój brat. Jak gdybyśmy byli bliźniakami, takimi zupełnie identycznymi. Miał na sobie to okropne ubranie, w którym muszę chodzić do szkoły. Nawet tę głupią czapkę, którą musiałem całą posypać solą, żeby ją gniadosz taty przeżuł na filcową papkę. Inaczej tego nie dało się zrobić, nikomu innemu tata by nie odpuścił.

- Ja ciebie nie szukam. - wyszeptałem bojaźliwie.

- Szukasz - skinął głową.

- Nie ciebie! - powiedziałem mocno. - Szukam drogi tam... Ale chyba lepiej byłoby jej nie znaleźć, prawda? Można znaleźć ją tylko raz i później już się nie wraca, nie?

- Po tej ścieżce wędruję tylko ja - kontynuował tym samym tonem co poprzednio. - Ja tylko przychodzę i powiadam: "Zgasła". Jestem jedynie posłańcem złej wiadomości...

Rzuciłem okiem w kierunku domu. Tommy z pewnością jeszcze wylizywał miskę ze śmietankowego kremu.

Śmierć sobie to wyjaśnił inaczej.

- Jeśli nie chcesz ze mną rozmawiać, to nie musisz. Myślałem, że możemy się zaprzyjaźnić, skoro mam Ścieżkę tak blisko twojego domu...

Najchętniej uciekłbym, ale nie miałem odwagi.

- Tylko sprawdzałem, czy Tommmy'emu nic się nie stało, bo jeszcze go nie ma... - wzruszyłem ramionami.

- Na razie jeszcze nie - odpowiedział. - Ale jego świeczka jest już bardzo mała...

Serce mi zamarło.

- Jak to? - wyszeptałem przerażony.

Gdyby coś stało się Tommmy'emu... Tego mama by już chyba nie przeżyła. Tommy - jej ulubieniec. Zostałbym jej tylko ja, a ja zawsze byłem dopiero po nim i tacie...

Zrobiło mi się bardzo smutno. Śmierć podniósł rękę i otarł łzę z mojego policzka. Pewnie myślał, że to z powodu Tommy'ego.

- Twój brat przesadza z miłością do matki - kontynuował, jak gdyby nigdzie się nie śpieszył. Jak gdyby akurat teraz na calutkim świecie nikt nie umierał... - Będzie chciał jej zrobić przyjemność i pomścić ojca...

- Ten dziesięcioletni szczyl pójdzie na grzechotnika? W życiu go nie widział, chyba tylko martwego! Nawet nie wie, jak go znaleźć! Zauważy go dopiero, kiedy na niego nadepnie...

- Właśnie - skinął Śmierć. Obszedł mnie i nagle go nie było.

 

* * *

 

Czatowałem na niego dwa dni. Chyba wychodzi także innymi wyjściami, a tędy tylko wtedy, gdy musi do naszego miasteczka. Dziś wyglądał jak Jack, który opiekuje się końmi w gospodzie. Jak tylko mnie zauważył, ruszył ku mnie i przemienił się na moich oczach.

- Miło mi, że mogę znowu z kimś porozmawiać - powiedział do mnie. - Każdy się mnie boi. Ale nie ty.

- Boję się o Tommy'ego...

Wronie oczy jeszcze bardziej pociemniały. Zarzucił sobie kosę przez ramię i chciał przejść obok mnie.

- Poczekaj...

- Tak jest zawsze - huknął na mnie z wyrzutem. Powrócił do poprzedniej postaci. Znowu wyglądał jak ten pijaczyna Jack. - Kiedy się z kimś zaprzyjaźnię, wcześniej czy później każdy chce to wykorzystać... Zawsze...

- Tommy jest mały... - spróbowałem. - A jeśli pozwolisz mi go uratować... - wzruszyłem ramionami. - Nie wiem, ile masz lat, ale moglibyśmy na przykład przejechać się końmi po prerii... Potem...

Zatrzymał się i obrócił ku mnie. Połowę twarzy miał moją, a ta druga wyglądała jak Jack po drugiej kolejce whisky.

- Dobrze - skinął wesoło. - Zrobię sobie przerwę. Ale nic ci nie mogę obiecać, Andrew. Jeśli ochronisz go przed grzechotnikiem, przydarzy się mu coś innego. Światło jego życia już przygasa... Ma tylko tydzień...

- Inną świeczkę?

- Tak się nie da - pokręcił głową. Znowu się odwrócił i zamierzył do miasteczka, gdzie za chwilę w stajni koń miał wierzgnąć tylnymi kopytami i przybić Jacka do ściany...

 

* * *

 

Nie mogłem ryzykować, że następnym martwym w okolicy będzie właśnie Tommy. Wtedy nie dałbym już rady załatwić nic. Musiałem przedsięwziąć coś, zanim Śmierć powróci z miasta...

Nie zastanawiałem się długo. Kopniakiem otworzyłem wrota do stodoły i wbiegłem do wewnątrz. Oparłem o ścianę drabinę, wdrapałem się na nią i sprawdziłem żarówki, jedna po drugiej, szukając tej, która mogłaby wytrzymać najdłużej. Jedną, której obrączka była dziwnie luźna, odłożyłem, pozostałe trzy położyłem na półce. Obok stała bateria. Potrzebowałem, żeby trochę odpoczęła, na nową mnie nie było stać...

Teraz mogłem już tylko czekać. Spojrzałem na dom i zobaczyłem w oknie mamę, jak akurat dokładała do ognia. Kolorowych światełek na Boże Narodzenie już jej nie dam, ale ten podarunek na pewno będzie lepszy. Jeśli Śmierć mi na to pozwoli...

 

* * *

 

Naprawdę wyglądaliśmy jak dwaj bracia. Tylko ja umiałem jeździć, a on w siodle chwiał się jak gruszka na wietrze.

Kopnąłem swojego gniadosza, którego odziedziczyłem po ojcu, i wysforowałem się do przodu.

- I co? - krzyknąłem do swojego nowego przyjaciela. - Co powiesz?

Wcale mu się ten pomysł nie podobał, ale chyba naprawdę chciał mi pójść na rękę. Nie musiał nic mówić, znałem bajki. Każdy znajomość z nim tylko wykorzystywał. Śmierć pomagał swoim przyjaciołom, robił z nich słynnych lekarzy, i nie wiem co jeszcze. Zawsze się to na nim mściło, ale ciągle wierzył, że kiedyś jakiegoś przyjaciela naprawdę odnajdzie. Było przyjemne wiedzieć, że wybrał sobie akurat mnie. Każdy przecież chce, żeby jego przyjaźń trwała zawsze, jak najdłużej, całe życie... To mogłoby znaczyć, że tam u niego na pewno nie będę miał najkrótszej świeczki...

- A jak wygląda ta żarówka? - krzyknął po chwili w odpowiedzi. Trzymał się grzywy oboma rękoma i miał przerażenie w oczach, jak gdyby się czegoś bał. Chyba upadku, bo umrzeć przecież nie mógł.

- Już ci ją pokazywałem przecież! Ta szklana bańka...

Słoneczny krąg dotknął zachodniego krańca horyzontu, a my powoli skierowaliśmy się do domu. Nie byłoby mądre tułać się z nim po prerii po zmroku. Są tam wszędzie dziury po pieskach preriowych, a mój przyjaciel nie był zbyt dobrym jeźdźcem... Szarpnąłem uzdę przed polem, zeskoczyłem na ziemię i ostrożnie, szerokim krokiem, wszedłem w żyto.

- No dobrze - usłyszałem nagle. - Weź ze sobą te rzeczy i...

- Jutro moglibyśmy pójść nad rzekę na ryby, jak myślisz? - rzuciłem do niego.

Wyglądał zupełnie tak samo jak ja, kiedy wujek Matt pierwszy raz zaproponował mi pójście na ryby. Tylko w przeciwieństwie do mnie, on zakręcił głową.

- Jutro mam pracę - odpowiedział. - Ale za parę dni, kiedy upał zelżeje, nie będzie tylu umierać, wtedy czekaj na mnie... Jeszcze nigdy nie byłem na rybach... - zatrzymał się i wyciągnął do mnie rękę. - Pośpiesz się, Andy! Skoro to twój brat...

Biegiem rzuciłem się do stodoły. Zabrałem z półki żarówki, powsadzałem je do kieszeni i wróciłem z baterią w dłoni. Śmierć złapał mnie za rękę i ruszył prosto w środek pola.

 

* * *

 

Zupełnie nic z tego nie pamiętam. Tylko to, jak pole stało się nagle ogromne, jak gdyby nigdy się nie kończyło. Gdzieś daleko trzasnęły drzwi. Mama, błysnęło mi w głowie, ale nawet nie pomyślałem oglądnąć się. Szedłem za nim. Przez żyto...

 

* * *

 

Wszędzie wokół siebie widziałem kłosy. Nie wznosiliśmy się do nieba, ani nie schodziliśmy pod ziemię, jak sobie wyobrażałem, że powinniśmy. Szliśmy stale do przodu. Bardzo długo! Już nie czułem dłoni, w której ściskałem baterię. A przełożyć jej do drugiej nie mogłem, bo trzymał mnie za nią Śmierć.

A potem zakręciło mi się w głowie. Zimny, porywisty wiatr, jaki bywa chyba tylko w lutym, omal nie podcinając mi nóg, zmiótł mnie gdzieś w dół. Już nie byliśmy na polu. Na ziemi także nie. Stałem na wielkim, białym głazie, a wszędzie wokół panowała ciemność. Wujek Matt, który nie chodzi do kościoła, a pastor to według niego najcieplejsza posadka dla gości, którzy boją się zedrzeć skórę porządną pracą, kiedyś mi opowiadał, że żadnego nieba ani piekła nie ma. Że jest tylko czarno-czarna ciemność, w niej miliony srebrnych nici, a każda z nich to czyjeś życie. Między nimi latają ślepi aniołowie z żelaznymi skrzydłami i przecinają czyjąś srebrną nić szybciej, niż się spostrzeże... Zawsze mówiłem, że jest to najcudowniejszy wujek pod słońcem, chociaż dosyć dziwny. Teraz pewnie bym go przeprosił. Bo to wszystko wokół było znacznie dziwniejsze niż opowiadał.

- Chodź, Andy! - powiedział chłopak przede mną, ten, który wyglądał jak ja, nosił kosę i opiekował się jakimiś dwoma miliardami świeczek. - Tam! - wskazał do przodu, odbił się i poleciał strasznie daleko na kolejny biały, półprzeźroczysty głaz. Wziąłem rozbieg i skoczyłem za nim, prawie jak w zwolnionym tempie wzniosłem się i po chwili opadłem na kolejny kamień. Nie dało się w niego nie trafić. Może miał tu to tak urządzone... Znowu wskazał przed siebie.

Ocean płomyków!

Skakaliśmy z jednego kamienia na drugi, stale niżej. Światło świeczek tworzyło z nich oświetlone klejnoty. Może nawet nimi były.

- To jest kryształ? - zapytałem się na jakimś dwunastym kamieniu i zatupałem nogą, żeby od razu zrozumiał, o co pytam.

Pokręcił głową ze smutkiem.

- To jest sól, Andy. Z łez tych, którzy pozostali...

Ostatnim skokiem opadł aż na dół. Płomienie kilku świeczek zatańczyły jak na wietrze.

- Uwaga...

Wymamrotałem do siebie i długo się decydowałem, mierząc swój ostatni skok. Gdybym się pomylił...

- Łap! - krzyknąłem, i rzuciłem mu baterię, a potem, jedna po drugiej, wszystkie trzy żarówki. I skoczyłem. Prosto pomiędzy słupy tłustych wysokich świec noworodków, przy których topniały pokręcone, dogorywające knoty ich pradziadków...

Noga mi się podwinęła i miałem trochę problemów, żeby nie wywrócić się prosto między te świeczki. Jednak ustałem i wściekle splunąłem. Syk mnie poinformował, że niechcący trafiłem...

- Tak nie wolno, Andy. - pouczył mnie Śmierć, niepotrzebnie. Obrócił się i wąską ścieżką ruszył gdzieś dalej. Miałem iść za nim. Jeszcze się tylko obejrzałem, która to świeczka właśnie zgasła, ale w mroku, wzmocnionym jeszcze światłem innych świec, nic nie było widać....

 

* * *

 

- Tutaj - powiedział, kiedy w końcu się zatrzymaliśmy.

Jakieś dwa metry przed nami wznosiła się słona ściana, a przed nią stał płot żółtych świeczek. Jedna obok drugiej, gorejące cudownym i jasnym płomieniem. Niektóre były wyższe, inne niższe, to zrozumiałe. Tylko jedna kurczyła się za pozostałymi, dokładnie przy ścianie. Była cała pokręcona, płomień musiał długo ogrzewać tylko jedną stronę świeczki. Ta topniała i w ten sposób umożliwiała spływanie wosku i szybsze wypalanie się. Teraz to się zmieniło. Płomień się obrócił i zaczął topić wosk z drugiej strony. Topniejący wosk atakował płomień i dusił go krok po kroku. Ognik już świecił nie wyżej niż pół palca nad kamienną podłogą.

- To twój brat, Andy.

Kiwnąłem, że rozumiem.

- Gdzie mam to postawić?

- W tym samym miejscu, jeśli to ma być jego światełko...

Obszedłem świeczki, żeby zobaczyć, którędy dałoby się dostać do światełka Tommy'ego.

Nie dało rady. Otaczały go niczym straż.

- Mógłbyś postawić te świeczki gdzieś obok?

- Wszystkie muszą zostać na swoim miejscu. Gdybyś którąś z nich przesunął...

Jakieś światełko, jedno z tysiąca, które widziałem blisko nas, zgasło. Zniknął na chwilę. Posłaniec złej wiadomości...

Mogłem zaczynać. Szybko postawiłem baterię tak, żeby nie przeszkadzała a jednocześnie stała blisko Tommy'ego. Sięgnąłem do kieszeni i wyciągnąłem kłębek izolowanego, miedzianego drutu, porządny kawałek odmotałem i ukręciłem go. Zębami zerwałem izolację, obnażając dostatecznie długi kawałek, bym mógł go okręcić wokół ogniwa baterii a także przy żarówce.

W międzyczasie wrócił Śmierć i ciekawie spoglądał mi na ręce.

- A gdzie pójdziemy na ryby, Andy?

- Nad rzekę, do takiej zatoczki porosłej trzcinami... - zastanowiłem się, jak mu to lepiej wyjaśnić. - Kiedy byłem jeszcze mały, to ktoś się tam utopił...

- A jakie są tam ryby?

- Pstrągi jak ręka. Zerwą ci żyłkę, jeśli nie będziesz uważał...

Skręciłem końcówki drutu i odetchnąłem. Już za chwilę...

- W to samo miejsce? - upewniłem się.

Kiwnął i wściekły odwrócił się, znowu zgasły jakieś dwie świeczki. Znów będzie musiał na chwilkę zniknąć. Nawet mi to nie przeszkadzało, niezbyt lubiłem, kiedy ktoś gapił się, jak pracuję...

Już miał znikać, ale potem uświadomił sobie, że już prawie skończyłem.

- Zaczekaj, Andy - poradził mi cicho. Twarz znowu mu się rozmazywała i zmieniała... Szykował się na spotkanie z kimś innym, a z drugiej strony ciągle jeszcze rozmawiał ze mną. Nie mógł ustalić swojej postaci.

- Dlaczego?

- Poczekaj, aż będzie gasła.

- A kiedy to będzie?

Ukląkł i zbliżył twarz do płotu świec, za którym skrywała się ta Tommy'ego. Przyjrzał się jej i potrząsnął głową.

- Jeszcze dziś. Ale poczekaj na mnie, dobrze?

Skinąłem, i zostałem sam. Miałem teraz czas, żeby sobie to wszystko porządnie obejrzeć. Udałem się ścieżką kawałek w górę i obróciłem się... Zimny dreszcz przeszedł mi po plecach. Morze nieruchomych ogników. Wystarczyło zdmuchnąć któryś z nich, żeby ściana łez znowu trochę urosła.

Spojrzałem na świeczkę Tommy'ego i wstrząsnęło mną! Gasła. Szybciej niż tego oczekiwał Śmierć, na pewno... Pobiegłem ścieżką z powrotem i ledwie udało mi się wyhamować.

Płomyczek Tommy'ego był już jak iskierka. Jeszcze chwila i zgaśnie! Cholera! Jak kuguar w klatce obiegałem świeczkowy płot, przez który nie mogłem się przedostać. Płomyk słabł coraz bardziej...

- Śmierci! - krzyknąłem.

Nie mógł mnie słyszeć. W gardle poczułem wielką kluchę, kiedy pomyślałem o tym, co muszę zrobić, ale nie miałem żadnego innego pomysłu. Żarówkę, która miała zastąpić świeczkę Tommy'ego, spróbowałem przesunąć między pozostałymi. Ale nie dało się... A mojego przyjaciela ciągle nie było...

Wyobraziłem sobie Tommy'ego, jak na jego ciele pojawia się zimny pot, jak mu puchnie język i zaczyna się dusić... Złapałem najbliższą tłustą, wysoką świeczkę i wyrwałem ją. Zrobiło się trochę miejsca. Włożyłem nowe światełko Tommy'ego w roztopiony wosk i połączyłem druty.

Była to czerwona żarówka, świeciła inaczej niż te dwa miliardy ogników, ale to działało.

Za mną ktoś odkaszlnął. Obróciłem się i wstałem. Spojrzałem na przewróconą, zgaszoną świeczkę i wzruszyłem ramionami, czując się winny.

- Ja...

- Nie przepraszaj - powiedział Śmierć. - Ta była twoja, Andy...

Nigdy bym nie powiedział, jak piękne może być, kiedy w jednym wąskim ostrzu kosy odbiją się dwa miliardy żółtych ogników i jeden czerwony. Był sprawiedliwy. Zamachnął się i siekł. Wcale to nie bolało, wytrzymałem to jak każdy prawdziwy mężczyzna...

Płakał on. Stracił przyjaciela.

 

Tłumoczył z czeskiego: A.Mason



 


Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkurs
Bookiet
Recenzje
Spam (ientnika)
Komiks
Stopka
Hor-Mono-Skop
Ludzie listy piszą
Martin Králik
Adam Cebula
D'Bill
Idaho
Andrzej Pilipiuk
Ewa Białołęcka
Tomasz Pacyński
Eugeniusz Dębski
Tadeusz Oszubski
Artur Skowroński
Jaroslav Mostecký
KRÓTKIE SPODENKI
nonFelix
Adam Cebula
Necrosis
XXX
Ktokolwiek widział...
 

Poprzednia 41 Następna