KRÓTKIE SPODENKI
Matki się nie wybiera
Za siedmioma ulicami, za siedmioma blokowiskami, wcale nie tak dawno temu, ale najdalej wczoraj żyła sobie kobieta, która nigdy nie miała szczęścia. Urodziła się w złej rodzinie i w złym miejscu, dorastała wśród złych ludzi, patrząc na ich złe czyny, na święta nigdy nie było ryby, a jutro nie przynosiło promyka słońca.
Mimo to jednak, osaczona przez nieszczęścia innych i własne, nie traciła nadziei. Wierzyła we własne siły, bo usłyszała, że tak trzeba, że wiara potrafi czynić cuda. Marzyła o pięknym domu, wyrozumiałym i opiekuńczym mężu, ślicznych dzieciach, słodkim szczeniaczku, bardzo chciała bez strachu zrywać kartki w kalendarzu. Nadzieja znaczyła dla niej tak wiele, że w końcu stała się niemal jej uosobieniem.
Potem słuch o niej zaginął. Nie wiadomo, czy spełniły się jej marzenia, jedno natomiast jest pewne - dzieci urodziła wyjątkowo głupie.
13 V 2003
Nasi Przyjaciele
Dawniej, na samym początku, byli nowością. Czymś nieznanym, nowym i tajemniczym. Mówili cicho i grzecznie. Pokazywali się rzadko i dzięki temu nie denerwowali.
Pozwalałem im wchodzić do mojego domu. Po co mieli stać na deszczu przed drzwiami? Zapraszałem na herbatę.
Byli zdziwieni, niewinni i wystraszeni. Z przyjemnością brałem udział w rytuale wymiany uprzejmości i z rozbawieniem patrzyłem, jak wpadają sobie w słowo i uśmiechają się nieśmiało. Byłem zadowolony. Miałem odtąd nowych Przyjaciół, którzy odwiedzali mnie, przynosili prezenty i zawsze byli punktualni. Nieco później zauważyłem, że aby się nie spóźniać, zamieszkali po drugiej stronie ulicy.
Minęło kilka lat. W kraju zapanowała demokracja. Wszyscy zapomnieli o totalitaryzmie i komunistach, a na przedstawieniach "Procesu" Kafki pękano ze śmiechu. Żyliśmy w dobrobycie, w którym technika nie tylko ratowała i wydłużała życie, ale przede wszystkim sprawiała, że było ono o wiele przyjemniejsze. Oczywiście moi Przyjaciele także zaczęli się zmieniać. Stawali się bardziej natarczywi, a ich wizyty coraz częstsze i niezapowiedziane. Tłumaczyłem sobie, że w końcu każdy się zmienia i miewa lepsze lub gorsze dni.
Teraz mówili dużo i szybko. Nawet gdy nie słuchałem. Przestali pić herbatę. Wchodzili i zaczynali mówić, mówić i mówić..
Starałem się nadal być uprzejmym i zawsze kiedy przychodzili, otwierałem drzwi i słuchałem, choć zwykle nie pamiętałem długo tego, co opowiadali.
Problemy zaczęły się, gdy Przyjaciele coraz częściej pojawiali się w nocy. Byłbym to darował, ale powtarzali te same rzeczy, które słyszałem w dzień! Przestali witać się ze mną i kłaniać na ulicy. Moim zadaniem było tylko słuchać.
W tym samym czasie Przyjaciele stali się znani i popularni. Prowadzili programy w TV, śpiewali piosenki w radiu, grali w filmach, pozowali do zdjęć, a ich podobizny umieszczano na plakatach. Wtedy też przestali dawać prezenty. Teraz trzeba było za nie płacić. Choć nie były drogie, to jednak Przyjaciele przynosili ich coraz więcej. A ja wcale nie byłem bogaty.
Któregoś dnia nie wytrzymałem i nie otworzyłem drzwi. Po prostu siedziałem w fotelu i słuchałem jak pukali i dzwonili. Nagle wszystko ucichło.
"Czyżby zrezygnowali?" - pomyślałem.
Podszedłem do drzwi i powoli otworzyłem. Nie było nikogo. Wróciłem do pokoju, bardzo z siebie zadowolony. Tutaj czekali już Przyjaciele. Musieli wejść przez okno. Było ich więcej niż zwykle i miny mieli wyraźnie niezadowolone, a w ich głosach dało się wyczuć nutkę rozczarowania. Kiedy wreszcie poszli, zaryglowałem drzwi, zabiłem deskami okna i zamknąłem się w piwnicy. Wiedziałem, że niedługo przyjdą następni.
Nie minęło pięć minut, gdy rozległo się pukanie. Najpierw delikatne i ciche, potem coraz mocniejsze i głośniejsze. W końcu stało się naprawdę brutalne - aż drewno trzeszczało.
"Nie ośmielą się..." - pomyślałem.
Wówczas jedno niezwykle silne uderzenie roztrzaskało drzwi na kawałki. Usłyszałem tupot wielu nóg. Po krótkim przeszukaniu znaleźli mnie, wywlekli na górę, przywiązali do krzesła i kazali słuchać. Kiedy zasypiałem lub mdlałem, oblewali mnie wodą, a gdy protestowałem - bili. Kiedy wreszcie poszli, panująca cisza była aż nienaturalna.
Rozejrzałem się po mieszkaniu. Wstawiono nowe drzwi - oklejone plakatami i zdjęciami Przyjaciół. Te same plakaty posłużyły za tapetę. Na biurku, stoliku, szafach i podłodze stały różnej wielkości telewizory. Nie zdążyłem nawet zastanowić się nad tym, gdy nagle wszystkie się włączyły. Na ponad stu kanałach rozpoczęły się filmy i programy z udziałem Przyjaciół. Próbowałem je ściszać lub wyłączać, ale nic to nie dawało. Musiały być zdalnie sterowane. Wściekły pobiegłem do kuchni po siekierę. Wyjąłem ją i chwilę ważyłem w ręku, by następnie roztrzaskać najbliżej stojący telewizorek. Trochę iskier, dymu i nareszcie cisza.
Po godzinie zlikwidowałem wszystkie odbiorniki. Stałem, dysząc, pośród pobojowiska i napawałem się ciszą. Z zadumy wyrwało mnie pukanie. Niespiesznie podszedłem do drzwi i uniosłem do góry siekierę. Czekałem. Po kilku minutach zaczęli wyważać zawiasy. Byłem gotowy. Górny zawias... Ścisnąłem mocniej trzonek. Wyobrażałem sobie, jak uderzam w pierwszego, który wejdzie i zaraz rzucam się na kolejnych. Dolny zawias... Niemal czułem ich strach, kiedy zobaczą mnie z siekierą w ręku. To miała być chwila triumfu. Zwycięstwo jednego człowieka przeciwko przeważającej sile wrogów. Z zimną satysfakcją patrzyłem jak drzwi zaczęły upadać. Czerwona mgła chęci mordu zasłoniła mi oczy. "TERAZ!!" - błysnęło w moim umyśle, gdy do mieszkania, na niewielkim wózeczku wjechał telewizor. Uderzyłem odruchowo, wykorzystując wszystkie siły pochodzące ze złości. Odbiornik pękł i zapalił się, lecz ja nie zdążyłem już podnieść siekiery, która zaczepiła się o rozłamaną obudowę. Za wózkiem wbiegło co najmniej dwudziestu Przyjaciół, którzy szybko mnie rozbroili, skrępowali i zabrali do samochodu. Założono mi opaskę na oczy.
Na miejscu prowadzili mnie wilgotnymi i pełnymi strasznych wrzasków korytarzami , by w końcu przywiązać do krzesła w ciemnej komórce. Przez wiele kolejnych godzin Przyjaciele wchodzili i wychodzili. Każdy z nich mówił i mówił, ja zaś miałem tylko słuchać. Kiedy zasypiałem, oblewali wodą, gdy się kłóciłem - bili... Trwało to na tyle długo, że straciłem rachubę czasu...
- Ale dość już o tym! Minęło wiele lat... Teraz, kiedy nie jestem już taki młody i mam dobrą pracę, nie myślę o tamtych strasznych czasach... Przepraszam, muszę już iść.
Starszy pan wstał z ławki i podszedł do drzwi stojącego nieopodal domu. Cicho zapukał. Ponieważ nikt się nie pokazał, zapukał mocniej. Wówczas otworzył mu młody człowiek. Uśmiechnął się i przyjaznym gestem zaprosił do środka:
- Niech pan wejdzie i napije się herbaty. - powiedział młodzieniec.
- Nie, nie! - Pokręcił głową starszy pan. - Przychodzę tylko, aby powiedzieć panu jak wspaniale działa nasz nowy proszek do prania. Biel staje się jeszcze bielsza!! Niemożliwe?
A jednak to prawda!!
Inwazja
Drzwi otwarły się z przenikliwym jęknięciem i do pomieszczenia wpadł zziajany Frank. Szeryf rzucił na niego niechętnie okiem, po czym z powrotem skierował swą uwagę na jajecznicę. Frank zawsze panikował.
- Są! Są tutaj! - krzyczał i rozglądał się przerażony.
Szeryf westchnął. Nigdy nie dają mu zjeść w spokoju. Przełknął ostatni kęs, kciukiem rozgniótł karalucha, który zupełnie zbytecznie spieszył w kierunku doskonale wyczyszczonego talerza, i dopiero zapytał:
- Kto, Frank?
- Istoty pozazia... poziem... no, ufoludki, znaczy! I strasznie ich dużo!
- Hmm... - mruknął szeryf i podstawił barmanowi dwa palce, aby ten wiedział, ile ma nalać. - I jak wyglądają? Mali, zieloni, z antenkami?
Frank energicznie pokręcił głową. - Nie, nie... Mali, z antenkami, ale fioletowi.
- Aha - kiwnął głową szeryf, po czym wychylił drinka i przeładował winchestera. - To już czwarty raz w tym miesiącu, nie? Dobra, bierzmy się za nich.
Z języka czeskiego przełożył Konrad Bańkowski.
Tekst zaczerpnięto ze strony autora www.miroslavzamboch.cz
|
|