strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Fahrenheit Crew
Początek Poprzednia strona 45 Następna Ostatnia

ZAKUŻONA PLANETA

 

 

Necrosis

Eliza

 

 

Spontaniczność poznania Elizy zaskoczyła nawet mnie. Podążając za szlakiem starożytnych Maurów, dotarłem do Granicy Cienia. Tak nazwano to miejsce setki lat temu, kiedy światem nie władały jeszcze elektrony i precedensy.

Miejsce to jest zamknięte z trzech stron pionowością gór, a z północnej przesmykiem wyrzeźbionym przez potok, który znalazł swoje miejsce spoczynku wewnątrz tej szczeliny. Nigdy nie zaglądało tu słońce ni księżyc, a spowity w ciemnościach lej prowadzący do podziemnych jaskiń, ryczał echem spadającej wody między ścianami granitowego monolitu. Zagłuszał nawet skrzek ptaków nocy - nietoperzy - które tu założyły swój kazirodczy klan. Całymi watahami przelatywały od jednej pół-jaskini do innej, jak skrzydlata chmura z wyszczerzonymi zębiskami. Całość szczeliny miała kształt wydłużonej trumny, pustej od zarania istnienia płaskowyżu.

Tu byłem w stanie odnaleźć spokój i odpoczynek po tułaczce, którą odbywałem, szukając źródeł wojen i ich obfitego żniwa. Ukojenie przynosił jęk spadającego w otchłań strumienia, którego jęki stanowiły niejako substytut ludzkiej agonii. Wzmacniane echem wycie przenikało drganiami mojego ducha, by przynieść dreszcz mojemu wysublimowanemu smakowi.

Tego dnia zbliżała się już pora najgłębszej nocy. Mój nieważki duch rozpościerał się wprost nad lejem, gdzie zawodzenia swoją potęgą dawały uczucie jakby wciągały mnie w bezkresną czeluść ludzkiego strachu. Choć niemożliwością wydaje się, by natura wywoływała takowe uczucie, to to szczególne lokum, w tym szczególnym miejscu z pewnością mogłoby zostać moim żywicielem, natchnieniem i przyprawiającym o dreszcze ekscytującym centrum zaspokajania mej próżnej satysfakcji.

Lewitując tuż nad odbierającą oddech przepaścią koiłem wzrok klimatem mego sanktuarium. Chociaż blask gwiazd nie oświetlał oślizgłych ścian, to po brudno-zielonej, zamszowej powłoce prymitywnej roślinności, która od zawsze przylega do strzelistego granitu, przenikał refleks błądzących iluminacji, powielanych echem świetlnym wśród wyłomu. Pod sobą widziałem bezkresną czerń, a nade mną chłodne gwiazdy. Ma szarpana wiatrem ku środkowi rozpaczy, przy akompaniamencie piekielnych chórów peleryna łopotała jak sztandar zwycięzcy nad pokonanym narodem, który leży teraz u mych stóp, błagając w przerażeniu o gest litości. Wyobraźnia dopełniła mój stan uniesienia i będąc u szczytu ekstazy ujrzałem ją.

Czy to złudzenie?

Jestem tu.

W moim sanktuarium.

Czy ona... jest...?

W moim sanktuarium?

Widok kobiety u skraju przepaści zaniepokoił mnie. Może to przesada, ale zaiste zdziwił. Nie widziała mnie. Nikt mnie nie widzi, póki mu na to nie pozwolę. Przeszedł mi przez myśl iście szatański zamysł, by ukazać się jej w pełni swego majestatu. W półmroku kanionu, w ryku potępienia, ja, jak ptak złej nowiny, spłynąłbym z sobie znanym splendorem, wyciskając z niej ostanie krzty strachu, na które mogłaby się zdobyć.

Zaintrygowała mnie...

A może to tylko cielesna postać mego chwilowego najprzyjemniejszego zaćmienia, w które wprawiło mnie to miejsce...?

Opuściłem me ramiona, które dotąd stanowiły z moim korpusem idealny krzyż i zniżyłem się do dna szczeliny. Omiatając ciało niewiasty swą nierzeczywistą peleryną chciałem, by poczuła to zaniepokojenie, które wszyscy odczuwają, gdy sobie uświadomią, że może jednak nie są sami w pustym, mrocznym pokoju...

Stanąłem za nią. Kruczoczarne włosy smagały mi twarz, lecz wciąż nie spuszczałem wzroku z jej nieruchomej sylwetki, ramion, głowy...

Czy ona...

...jest?

Jeszcze nigdy tego nie czułem. Czy znasz to uczucie, kiedy niepewność łączy się z ekscytacją poznania czegoś nowego, czego nigdy w życiu, czy też w bycie, nie doświadczyłeś? To mi się zdarzyło pierwszy raz.

Nawet jeśli to był moja iluzja spowodowana podniosłą chwilą w mym sanktuarium, to nie chciałem, by jej smukła postać rozmyła się pośród delikatnej mgły spowijającej kanion. Było w tym coś podniecającego, co jeszcze wydawało się potęgować doznania tej chwili.

Stałem za nią przez moment, może kilka...

Czy to prawda...?

Pozostawała nieruchomo. Długie włosy spływały jej po ramionach. Nosiła jasną szatę, którą wiatr leja oklejał wokół jej powabnej sylwetki, rysując dokładnie jej kształty. Palce jej bosych stóp niemal dotykały krawędzi przepaści. Blada cera kontrastowała z ciemną barwą jej włosów.

Nigdy...

Nigdy...

Nie mogę sobie przypomnieć, bym kiedykolwiek doznał takiego uczucia.

Nigdy go nie zaznałem...

Do tej pory strach stanowił dla mnie tylko pożywienie. Sytość... to jedyna przyjemność, którą czerpałem z przerażenia ludzkiego gatunku...

Lecz nadszedł ten dzień.

Dzień, w którym spotkałem Elizę...

Jej imię wykrzyczała czarna otchłań leja. Pośród skał jeszcze długo odbijały się zawodzące jęki krzyczące

Elliiiiiiii...........zaaaaaaaaaaAAAAAaaaaaaaaaaaaaaa

Tego dnia narodziłem się na nowo. Tej nocy poczułem, że znalazłem sens mojej egzystencji, mojego bytu. To już nie było próżne poszukiwanie czyjejś przyziemnej trwogi. Moment, w którym sam doświadczyłem strachu... Tak, mój przyjacielu, to był strach... Nie bałem się kobiety. Nie bałem się tej sytuacji... Bałem się moich planów, w których kawałki sensu mojego życia, pomału dopasowywały się, tworząc jedną iluzoryczną całość, którą chyba tylko zmysłowo objąłem w tym momencie, kiedy to pierwszy raz w życiu się bałem...

Mój zamysł....

Ileż się może jeszcze w życiu zdarzyć? Pokierować własnym życiem tak, by osiągnęło się to, czego tak bardzo pragniemy we własnych planach...

Czy chcesz, mój drogi przyjacielu, przekonać się, czy mi się udało? Jeśli jesteś ciekaw, zostań przy mej opowieści...

Wpatrywałem się w postać Elizy nie doznając uczucia czasu. Cień zalegał w każdej chwili nasze postacie, a niebo nad nami to rozkwitało błękitem, to czerniało, znikomo zlewając blask gwiazd, jakby czarne wieko trumny zostało poprzekłuwane, wlewając zbawienne światło do mrocznej zawartości ostatniego łoża.

Eeeeeeliiiiiiiiii......zaaaaaaaaa........

Stojąc bez ruchu przez kilka świtów i zmierzchów stanowiliśmy jedność. Byłem przekonany, że Eliza jest moim wymysłem, figlem mojej wyobraźni, spłodzonym w tym szczególnym miejscu. Zaznałem już sensu jej istnienia, więc byłem wolny w tym momencie od jej postaci. Wyciągnąłem dłoń. Spłynęły po niej krople deszczu, który rosił kanion od nocy. Lubię odczuwać, przyjacielu, oferty ziemskiej natury, jak zapewne dostrzegłeś podczas opowieści. Niemniej jednak nie zdawałem sobie sprawy z owego dżdżu. Gdy zobaczyłem swą rękę, dopiero wtedy poczułem chłód opadu. Wróciłem do siebie z krainy rozmyślań. Czułem się nieswojo zaistniałą sytuacją. Czułem się jak.... człowiek....

W tejże chwili odwróciła się. Miała smutną, bladą twarz. Przemoczona szata nijak nie osłaniała jej ciała. Miała zamknięte oczy. Usta ściśnięte. Kształtne, cienkie brwi stanowiły o jej wyrazie twarzy. Była skupiona, a zarazem pogodna. Stanowcza, jak i zdezorientowana. Przeszedł mnie dreszcz. Spodziewałem się raczej, że uleci, zniknie pośród kropel, niźli gwałtownym ruchem sprawi, że staniemy twarzą w twarz. Wydawało się, jakby mnie widziała. Jak to możliwe? Nie byłem sobą. Do tej pory nigdy, nigdy, nie straciłem poczucia, że to ja dominuję. Byłem panem sytuacji w każdej chwili. Teraz to utraciłem.

Otwarła oczy. Miast źrenic spoglądały na mnie czarne oczodoły. Twarz zmieniła wyraz, jakby mówiła: WIDZĘ CIĘ, ŚCIERWO!

Odstąpiłem krok. Coś jak dreszcz przeszył mojego ducha. Moja niepewność zaczęła mnie przerażać. Spojrzałem na jej dłonie. Do tej pory nie zauważyłem, że trzyma w nich sztylet. W zgrabiałych od zimna i wilgoci palcach lśniło dwudziestocentymetrowe ostrze.

Ona nie jest moim wymysłem!

A jeśli jest?

I zrozumiałem.

I zapragnąłem.

Choć Eliza była mą iluzją, to jednak żyła w mej wyobraźni swoim życiem. Zrodziła się nagle, w chwili kiedy czułem się najbardziej szczęśliwy. Stała się moim natchnieniem, czułem jak prowadzi mnie, trzymając za dłoń, ku jakiemuś, jeszcze nieznanemu celowi. Ale stawało się to dla mnie coraz jaśniejsze. Zacząłem za nią podążać.

Choć już nigdy jej nie zobaczyłem, rzadko wracałem w to miejsce, to tak naprawdę czułem jej obecność przy sobie. Stała się częścią mnie, a ja już nigdy nie byłem taki sam.

Czerń jej oczodołów wierciła dziurę w mojej świadomości. Zapamiętałem to uczucie na zawsze. Kiedy to zaraz potem dźgnęła mnie sztyletem. Ciepło ostrza przeszła mój płaszcz i utkwiło głęboko w moim duchu.

Czy to ból?

Nie, to było jak ulga. Napięcie uszło. Zamknąłem oczy, wydałem dziki okrzyk. Chmara nietoperzy wzbiła się do lotu i sprawiło, że każdy kąt rozłamu skalnego ożył. Wzniosłem ręce ku niebu, lewitowałem kilka stóp nad ziemią.

Napięcie opadło.

Opadł mój duch.

To nowy ja.

Narodziłem się na nowo.

Opuściłem Granicę Cienia.

Rozpoczynam nowy koszmar.



 

 

 

Komentarz:

 

Oto mamy tekst, w którym w zasadzie nic się nie dzieje, przez całe siedem tysięcy z hakiem znaków. Taki sobie strumień świadomości narratora, z którego, o ile mogłem zrozumieć, wynika, ze napadła go własna iluzja zwana Elizą, po czym rozpoczął się nowy koszmar. Istotnie, w tym momencie skończył się stary.

Sądzę, że autor postawił tu na grę nastrojów. Rzeczywiście, w tle dzieje się bardzo dużo, w założeniu miało to zapewne służyć budowaniu nastroju. Wszystkie elementy scenografii coś robią, opisy są rozbudowane do granic możliwości, nie pozostawiając miejsca na nic innego. To pierwszy grzech autora - przesada. Nie pozostawia wiele miejsca na narrację, skupiając się na klimacie.

W tym miejscu napotykamy drugi problem. Zapewne miało być strasznie, groźnie i mistycznie. Gotycko i klimatycznie, cokolwiek by to nie znaczyło. Wyszło niestety zupełnie inaczej, bo śmiesznie.

Porównania są zawsze ryzykowne. Choćby dlatego, że nie ma uniwersalnych skojarzeń, jeśli autorowi wydaje się, że napisał piękne zdanie, które poruszy czytelnika jak jego samego, to łatwo może się pomylić. Bowiem czytelnik niekoniecznie musi mieć taki sam bagaż doświadczeń, nie wszystkim seks będzie się kojarzył z zapachem infirmerii, jak S.T. Garpowi na przykład. Autor musi zakładać niewiedzę czytelnika, niewrażliwość na pewne bodźce.

Radą na to może być nadmiarowość określeń, przenośni czy porównań, jeśli użyjemy kilku skojarzeń, kilku przymiotników, to czytający będzie mógł wybrać coś dla siebie, co do niego trafi. Ale w tym przypadku nie tędy droga, ten tekst i tak już grzeszy nadmiarem.

Co gorsza, zdanie nie tylko musi być ładne, musi coś znaczyć. Najlepiej, jeśli ma znaczenie choć w pewnym stopniu weryfikowalne, nie tylko epatuje kontrastami czy wymyślnymi konstrukcjami. Zdanie ładne (a w tym wypadku niewątpliwie "ładne" oznacza "podobające się autorowi i może jeszcze jego bliskim") czytelnika może przyprawić o paroksyzmy śmiechu. Zwłaszcza jeśli jego sens urąga logice czy też bezwstydnie nagina rzeczywistość.

Dlaczego, na przykład, stado nietoperzy musi być "kazirodcze"? Czy miejsce musi być zamknięte "pionowością gór", a nie po prostu górami? Jak wyglądają poziome góry?

"W półmroku kanionu, w ryku potępienia, ja, jak ptak złej nowiny, spłynąłbym z sobie znanym splendorem, wyciskając z niej ostanie krzty strachu, na które mogłaby się zdobyć" - a o co chodzi tak naprawdę w tej frazie? Może tak skorzystać ze słownika?

Co gorsza, prócz karkołomnych porównań i przenośni, owe piękne zdania zawierają zwykle błędy, wśród których zatraca się resztka sensu. Nie istnieją takie związki frazeologiczne, których autor uparcie używa.

I najgorsza rzecz, czyli pretensjonalność. Dlaczego peleryna szarpana jest ku środkowi rozpaczy, a nie ma przykład w kierunku epicentrum różowego słonia? Przecież byłoby jeszcze ładniej. Zaczynam mieć wrażenie, że autor w rzeczywistości nie istnieje jako taki, a tekst stworzył Elektrybałt w okresie próbnego rozruchu, zanim Trurl odnalazł przepaloną lampę. Tekst sprawia wrażenie wygenerowanego automatycznie przez bota nakarmionego wprzódy słowami-wytrychami z tak zwanego "typowego nastrojowego horroru". A i tak proces generowania zakończył się komunikatem "critical error - cliche overload".

Na koniec serio - na ogół staram się pokazać drogę do poprawy tekstu. W tym przypadku tak nie będzie, jest nie do uratowania. Po wykreśleniu błędów, kalek językowych, zupełnie niepotrzebnych, niczemu nie służących (a raczej wywierających efekt przeciwny do zamierzonego) opisów nie zostanie z niego nic. Sorry, lepiej narodzić się na nowo i spróbować jeszcze, od początku.

 

Tomasz Pacyński




Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkurs
Bookiet
Recenzje
Spam (ientnika)
Komiks
Stopka
Hor-Mono-Skop
Ludzie listy piszą
Martin Králik
Adam Cebula
D'Bill
Idaho
Andrzej Pilipiuk
Ewa Białołęcka
Tomasz Pacyński
Eugeniusz Dębski
Tadeusz Oszubski
Artur Skowroński
Jaroslav Mostecký
KRÓTKIE SPODENKI
nonFelix
Adam Cebula
Necrosis
XXX
Ktokolwiek widział...
 

Poprzednia 45 Następna