strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Adam Cebula
Początek Poprzednia strona 19 Następna Ostatnia

Krajobraz po apokalipsie

 

 

Muszę zacząć od wyjaśnienia: to nie jest recenzja. Recenzje trzeba umieć pisać, ja nie umiem. Nie jest to żadna kokieteria, inni też nie potrafią. Złośliwie powiem, że najczęściej mamy do czynienia z wyrobem recenzjopodobnym, autor takiego uważa, że powinien za wszelką cenę wykazać, że jest mądrzejszy od nieszczęśnika, któremu zdarzyło się popełnić jakiś tekst. Nie wiem, czy to maniera typowa dla obszaru od Łaby na wschód, jak twierdzi jeden znajomy pan docent, ale zjawisko obserwuje się nagminnie. Zapewne także naczelni redaktorzy oczekują takich tekstów z wielką radością, bo domorosły (kawiarnianohodowlany) oceniacz, często przy okazji jak najbardziej profesjonalista z uniwersyteckim dyplomem, ku uciesze publiczności robi z siebie nadętego durnia. Ta zaś, średnio rzecz biorąc, książek nie czyta, za to oczekuje wyrazistych postaw, bycia za lub przeciw, a wszelkie próby zachowania dystansu do tematu, o którym się pisze, traktuje w najlepszym razie jako skończone nudziarstwo, jeśli nie zdradę stanu. Tak w ogóle to z recenzji najczęściej dowiaduję się tytułu książki, nazwiska jej autora. Bardzo często wyczytuję, kogo recenzent aktualnie nie lubi, mogę się domyślić zmian w układach towarzyskich. Nie jestem taki głupi, żeby cokolwiek więcej brać na serio, jak choćby to, z jakim nurtem mam do czynienia, zwłaszcza gdy dotyczy to rozróżnienia pomiędzy sf a fantasy.

Profitem z osobistej znajomości z autorem bywa darmowy egzemplarz książki, na dodatek jeszcze z autografem. Ze zdumieniem kiedyś stwierdziłem, że posiadam już kilka sztuk takich rarytasów. Pewnie, gdy ja już spokojnie będę się w proch obracał, będą przedmiotem pożądania bibliotek albo kolekcjonerów. Jak widać, nie ominie mnie obowiązek rozsądnego rozdzielenia owego majątku. A ze zdziwieniem stwierdziłem, że autorami są "tylko koledzy". No, gdyby sam Stanisław Lem, a tu Gin zwany Ziemskim, albo Robert Szmidt, czy Wojtkiewicz z Drzewińskim, jeden i drugi kumple z roku. (W zadumę popadłem?)

Recenzowanie książek kolegów zawsze trąci niesprawiedliwością, personalnymi układami, albo się z kimś fajnie piło, albo chce się dowalić za zaszłości z okresu zdobywania życiowych partnerek, czy zwyczajnie za to, że zupa była za słona. Dlatego jeszcze raz: nie recenzja. Garść refleksji, jakie mi się nasunęły na skutek lektury. Co gorzej, zakładam, że Czytelnik ma ją za sobą i będzie wiedział, o czym mówię.

To moje prywatne zdanie, że "Apokalipsa według Pana Jana" ma nie najlepiej rozwiązane kluczowe momenty akcji. Bodaj od czegoś takiego się zaczyna, pierwsza scena powołania rezerwistów do wojska. Gdy dochodzi do dyskusji z majorem wywiadu, który ma dokonać rutynowego zapoznania żołnierzy z sytuacją, na myśl mi przyszły od razu publicystyczne wtręty Pacyńskiego. Co by tu nie opowiadać, lepiej takie kawałki uznać za błąd, bo nie tylko zaburzają kompozycję, ale jeszcze autor zaczyna się wdawać w dyskusję z wiedzą czytelnika, zwłaszcza czytelnika, który żyje, powiedzmy, drobne 10 lat później od chwili napisania tekstu i wie, że pewne sprawy się rozstrzygnęły, konflikty zdezaktualizowały, albo wygasły, czytelnik już wie, kto wygrał, natomiast biedny autor tylko się domyślał. No więc, niedobrze. Sęk w tym, że ten kawałek zburzył mi pewien schemat myślenia o polskim wydawcy. Tu akurat, w jednej osobie z autorem, który powinien jak najbardziej dbać przede wszystkim o swoją kasę, jako autor o swoją popularność w jak najszerszych kręgach. Stereotyp jest chyba taki, że nasz czytelnik to znacznie o nas głupszy małolat, który nie interesuje się niczym, nie ma swoich doświadczeń ani trosk. Typowy przeżuwacz, który dba o to tylko, aby możliwie najwięcej przeżuć. Taki, jak się to nazywa, "target" lansuje się w wydawnictwach, w redakcjach czasopism. Wynika on z jak najbardziej naukowych badań rynkowych. Sam mam takie doświadczenia. "Proszę pana, nasz target..." - co oznacza: "na litość boską, nie za mądrze!". Pisz pan głupio, stereotypy, że kury znoszą jajka a jaskółki wróżą deszcz. I coś jest w różdżkarstwie. Target jest świętą krową. Ma być kolorowo, mało tekstu, dużo zdjęć, najchętniej rozebranych panienek. Bo target jest seksy i lubi jak jest seksy. Przemoc i krew są seksy. Tak wynika z teorii marketingu. Ponadto ma być scyzorykopodobnie: bohater najlepiej znakomicie machający wielkim mieczem, rozmiarem odpowiednim (Pacek zauważył) do zwalczania pancerników, będący młodym, dobrze zapowiadającym się wojownikiem, aczkolwiek także i jak najbardziej jednocześnie panienką, z odpowiednimi wdziękami do pokazania. Stereotyp ten upowszechnił się tak bardzo, że kto nie dopełni choćby jednego z warunków, żegna się z rynkiem kultury rozrywkowej natychmiast, z wilczym biletem w garści. A przynajmniej taka wiedza tchnie z kolorowych stron czasopism, które samym tytułem sugerują człowiekowi, że najlepiej zająć się konsumpcją czegoś białego, kukurydzianego i bez smaku.

Jestem przeciwnikiem publicystycznych wtrętów w literackich tekstach, ale uświadomiłem sobie taką rzecz: oto kolejna osoba, która chce się dobić do rozumu czytelnika, kolejny autor pukający do czyjejś łepetyny i mający marketingowe wzorce w serdecznym poważaniu. Jeszcze jeden człowiek, który chce się kontaktować z innymi ludźmi, a nie z mamlącymi miarowo, z błogim wyrazem na gębie pryszczatymi, odmóżdżonymi, tak zwanymi nastolatkami, którzy nie zdążyli mieć innych trosk życiowych poza konfliktami z panią od polskiego.

Kolejna rzecz, jaka z tych pierwszych rozważań wynika, to swego rodzaju amerykanosceptycyzm. Nie mówię tu o stosunku do USA, ale do bezkrytycznego kopiowania wartości. Co to są owe wartości, to sprawa może nieco inna. I nie chodzi o to, że to są wartości naprawdę amerykańskie, ale postrzegane jako amerykańskie. Być może chodzi o to, że jako społeczeństwo zaczynamy dojrzewać, może nam już sny o bogactwie zaczynają bokiem wychodzić. Nie wiem, co się dzieje naprawdę, ale skoro coś odrzucamy (robi to tak naprawdę autor), to musimy szukać czegoś nowego. Byłoby łatwo, gdyby chodziło o cele życiowe, wystarczy posłuchać kościelnych kazań, o wartościach pozamaterialnych wiemy wszystko, ale gdy chodzi o nową kulturę (rozrywkową?) to już zaczyna być trudno. Trzeba dopiero wymyślać, jak pisać w tych czasach, po prawie 50 latach niewoli, po 10 latach forsownej transformacji, po odzyskaniu niepodległości i utracie złudzeń, także co do jakości owych legendarnych w swoim czasie dzieł, które to, jako wielkie skarby, strzegła wówczas przed społeczeństwem cezura, o której istnieniu dziś już zwyczajnie się zapomina.

Mam na swej półce Karla Poppera, dwa tomy, które wypożyczyłem z konspiracyjnej biblioteki z oświadczeniem, że oddam, gdy tylko się ktoś zgłosi. Nie pamiętam nawet komu miałem to oddać, nikt nigdy się nie zgłosił. Popper leży dziś bykiem w książkach przecenionych, podobnie ścigany przez komunistów jak zaraza Orwell. "Folwarków zwierzęcych " ci u nas taki dostatek, że już żadnego nie chcemy, nawet na znak zwycięstwa. Kostler za jedną trzecią ceny... Nie mówię tu o przegadanej już sprawie odpadowych, czy rozruchowych książek uznanych pisarzy, które nasi wydawcy rzucili na wygłodniały rynek, i które zgodnie z rzeczywistością musieliśmy uznać za niewypały; o tym, że w dziedzinie science fiction okazało się, że poza małymi wyjątkami wydano w czasach komuny wszystko, co było wartościowe, ale o autentycznych dziełach, nawet nie o hitach, czy jak tam nazwać coś, co odniosło rynkowy sukces. Nie, nikogo nie obchodzą książki tak zwane kulturotwórcze, takie, które dają człowiekowi potężnego kopa do przodu. Diabli więc wzięli stereotyp tak starannie chowany przez lata socjalizmu, że oto dostępność literatury wszelakiej da nam szczęście. Tak naprawdę nie byliśmy tacy durni i wówczas mało kto się spodziewał, że na filozoficzne dzieła rzucą się tłumy, ale myśmy się tylko spodziewali tego, że się nie rzucą, a tu przyszło doznanie tego. Różnica taka, jak w znanym przedwojennym kawale o ukraińskiej biedzie "dobra bułka z masłem , brat widział, jak Żyd jadł".

Mamy nie tylko bułkę z masłem, żyjemy w świecie szynki szpikowanej solanką. No i autorzy jeden po drugim zaczynają wołać: z wędlin cieknie woda! Te publicystyczne kawałki są swego rodzaju manifestem. Nie chce nam się pisać, ani dla pieniędzy, ani dlatego, by Szanownego Czytelnika zabawiać: musimy pisać, bo chcemy opowiedzieć, co nas bardzo boli! Bohater przestaje być jednocześnie i machającym mieczem młodzieńcem, i panienką. Staje się albo facetem albo kobietą, przez co już tracimy klienta w połowie ludności. (Może tak, może nie?) W każdym razie, to, co w okresie schyłkowego socjalizmu i utopijnego kapitalizmu początku lat dziewięćdziesiątych zaczęto powszechnie uważać za wyznacznik sukcesu, czyli kasę, cichem spuszczono z piedestału do bajorka. Kasę dobrze mieć, ale zdecydowanie autorowi nie chodzi o nią przede wszystkim.

Jak zauważył jeszcze u zarania fantastycznej działalności Andrzej Drzewiński, autorzy najchętniej umieszczają akcję gdzieś w mitycznej Ameryce. Tak było w początku lat osiemdziesiątych. Gdzieś w połowie lat sześćdziesiątych rozpleniła się kapitalistyczna zaraza w nader komercyjnym medium jakim jest telewizja, w postaci kryminalnego teatru "Kobra". Obok hasał sobie "Kabaret Starszych Panów". Kobra działa się zazwyczaj na Zachodzie. Kabarecik... na wewnętrznej emigracji. To nie był Zachód, to była mityczna II Rzeczpospolita. Nie tu. Rzeczywistość PRL była obozowa. Barakowa. Było koszmarnie nijako. Nic tu nie nadawało się do niczego. Gwoździe się gięły przy próbie wbicia w deskę, dachy przeciekały, samochody nie jeździły, drogi były tak dziurawe, że trzeba było je objeżdżać polem, nie nadawały się żadne historie, żadne postaci z socjalistycznej rzeczywistości do opowiadania. Milicjanci, żeby aresztować mordercę, udawali się po niego autobusem E. Potem trzeba było się starannie rozliczyć z biletów. Konspira działała z założenia bez przemocy, bezpieka ścigała konspirę, formalnie rzecz biorąc. Co to wszystko oznaczało, można zrozumieć, gdy się było tu urodzonym. Nasz świat był groteskowy, pasował jak ulał do nowoczesnych form teatralnych Grotowskiego, do poetyckiego absurdu Przybory. To był nieustający kabaret, ale nie klasyczny, tylko form eksperymentalnych. Czasami kogoś zabito na scenie, ale nawet śmierć była kabaretowa i surrealistyczna.

Za cholerę w takiej rzeczywistości nie mogły się dziać historie, nazwijmy to komercyjne. Była to cholernie uciążliwa wysokoartystyczna rzeczywistość, kompletnie nie nadająca się do stwarzania z niej filmów sensacyjnych, czy romansów, nie było tam niczego łakomego, co by oczy przyciągało, nie można było ani na chwilę zapomnieć o socjalistycznym absurdalnym kontekście. Nie było miejsca i dla samotnych prywatnych detektywów, i dla gangsterów. Wszystkich przyduszał Urząd Skarbowy. Długonogie blond sekretarki musiały mieć tysiączne urzędowe umocowania, modelki oficjalne zatrudnienie, a urawniłowka pieniężna spowodowała, że diabli wzięli wszelkie społeczne napięcia, że w rezultacie o jakże ekscytującym wyzysku seksualnym nie było mowy. Było koszmarnie szaro. Natomiast literatura rozrywkowa domaga się akcji, seksu, krwi, przemocy, luksusowych aut, bogatych do rozpuku lubieżników, ekscentryków, kolorowych świateł, muzyki do tańca.

Dlatego pewnie zaczęła się ucieczka wyobraźni w zupełnie inne światy. Pojawiły się komputerowo wykiepszczane, do bólu zębów kolorowe okładki KAW-u. W szaroburej rzeczywistości przyciągały wzrok tęczą kolorów. To co dziś jest kiepskim standardem, wówczas było mieniącym się barwami kolorowym szkiełkiem, każda sroka musiała je porwać. Pojawiła się "Fantastyka". Pismo rozchodzące się pod ladą w koszmarnych ilościach, sprzedawane na bazarach, kserowane, a nawet przerysowywane.

To był czas, w którym szczytem marzeń był wyjazd na Zachód. Tu nie było niczego interesującego, tu wszystko było koszmarne. Dlatego kto chciał zdobyć jakieś zainteresowanie czytelnika, musiał umieszczać akcję swej fantazji gdzieś w mitycznym kapitalizmie, gdzieś, gdzie się coś dzieje, a nie jak tu, pokrywa się szarym kurzem i zarasta chwastami.

Pojawił się inny pomysł: świat baśni, z klejnotami migoczącymi w głębi zamkowych komnat, wielkimi smokami, rycerzami i magią.

Fantastyka ludzi wciągała. Chodu! Gdziekolwiek, byle dalej od śmierdzącej szarym mydłem rzeczywistości. Na obce planety, do obcych, nieznanych miast, do egzotycznych krajów, a tak naprawdę do atelier bogatej telewizji.

Oba nurty scenograficzne: i ten kapitalistyczny, i ten baśniowy znalazły wspólną ojczyznę w komputerowej grafice 3D. To była kolejna fascynacja, która jeszcze trwa. No i raptem od obowiązującego wystroju, od miejsca i czasu akcji w kolorowych światach alternatywnych zaczął się odwrót. Jestem tu stronniczy, ale dla mnie to było najmocniej widoczne u Andrzeja Ziemiańskiego. Andrzej pisał o tych innych światach, umieszczał akcję gdzie indziej, i naraz przeczytałem o miejscach, które bardzo dobrze znam, o Wrocławiu.

"Apokalipsa..." do pewnego stopnia jest nawet krajoznawcza, jest regionalna, tutejsza. Ze wszystkimi konsekwencjami. Najważniejszą górą w okolicach Wrocławia jest Ślęża. Zawsze tak było. Za pierwszych Słowian, ale prawdopodobnie znacznie wcześniej, gdy tereny te zamieszkiwali Celtowie. Kiedy przyjeżdżamy na Dolny Śląsk, to najpierw zobaczymy właśnie tę górę. Nie pasma Sudetów przesłonięte niewielkimi pagórkami (wzgórza Niemaczańsko-Bielawskie). Rzuca się w oczy z wielu kilometrów. Działa na wyobraźnię, wydaje się tutejszym Dachem Świata.

Powiedzmy tu sobie, że historia naszych ziem przed rokiem 1000 jest bardzo chciejska, to zbiór legend i niejasnych domysłów. To, co jest pewne, to znaleziska kupek śmiecia, potłuczonych skorupek, którym stara się przypisać datę powstania, przynależność kulturową, lecz margines błędu jest tak duży, że trzeba sobie powiedzieć szczerze: nie wiadomo kto i kiedy układał na szczycie kamienne kręgi, kto wyciosał niedźwiedzia w skale, który niedźwiedziem jest zapewne. Możemy się tylko domyślać, że to był ośrodek jakiegoś kultu. Bo co innego możemy sobie wyobrazić?

Ślęża jest o dobre parę setek metrów niższa od Gór Sowich. Te zaś w legendę zaczęły obrastać znacznie później. Dziś dzięki nauce wiemy, że to jedna z najstarszych na świecie formacji geologicznych. Jest to fakt raczej mało znany, Ślęża mimo swego średniego wzrostu nadal dominuje nad okolicą, tu ciągną ludziska, powszechnie jest znane we Wrocławiu źródełko, z którego nabiera się nadzwyczajnie czystej wody (powiedzmy szczerze, takiej sobie, ale wiara czyni cuda). Tu mamy wspaniałe punkty widokowe, bowiem górę otacza płaski teren, możemy rozejrzeć się w promieniu wielu dziesiątek kilometrów. Nie dziwota, że okolica ta ściąga już to poszukiwaczy skarbów, już to wszelkiego rodzaju nawiedzeńców, szukających tu źródeł tajemnej energii, wrót do innych światów.

Ot, taka psychologiczna obserwacja: z mojej wiochy Ślęży nie było widać. Nie zagnieździła się w wyobraźni. Ja na co dzień patrzyłem sobie na masyw właśnie Gór Sowich, z majaczącą na horyzoncie Wielką Sową, która stamtąd zdawała nieco niższa od Słonecznej. Pewnie to spowodowało, że gdy przeczytałem w "Apokalipsie..." o kompleksach podziemnych w masywie Ślęży, to się natychmiast zjeżyłem. Nie! Przecież ,,wszyscy'' wiedzą, że Niemcy kuli sztolnie dla swej podziemnej fabryki pocisków V2 pod Małą Sową i masywem Włodarza! Tam właśnie znajdują się zupełnie nieprawdopodobne podziemia w kwadracie mające chyba do 18 metrów, nigdy chyba do końca nie spenetrowane, tam się szuka kości 20 000 jeńców, którzy zniknęli tajemniczo.

Tymczasem Robert umieścił kompleks pod Ślężą. Bo jest rodowitym wrocławianinem. Gdzie może znajdować się tajemnicze miejsce z uśpionym wojskiem? Wiadomo... pod Giewontem. A w okolicach Wrocławia, pod Ślężą.

Takich magicznych miejsc jest więcej: oczywiście katedra, oczywiście ratusz. Tak czy owak: akcja książki dzieje się w świecie, który nie jest bynajmniej wyczytany, ale jest autentycznym światem autora. Wreszcie dostajemy coś prawdziwego.

Nie mam zamiaru "Apokalipsie..." wystawiać pomniczka. Widać, że była pisana szybko. Diabli wiedzą, dlaczego Polska napada na Ukrainę. O ile wystartujemy, zgodnie z konwencją z realiów, to wszelkie tłumaczenia, jakie padają podczas otwierającej akcję odprawy, są mocno naciągane. Nie bardzo także wiadomo, dlaczego zmotoryzowana jednostka bez porządnej obrony przeciwlotniczej pcha się do miasta, w którym stanowić będzie idealny cel, dlaczego regularne wojsko popada w zależność od cywilbandy. Dowcip wszelako w tym, że patrząc na historię, tak to wygląda w naturze. Po co Niemcom był atak na ZSRR? Po co Japonii wojna z USA, której nie można było wygrać? Niestety, Robert nie umiał wybić tego jako osobnego zagadnienia, opozycji wobec konwencji książek sensacyjnych, w których wszystko jest logiczne, regulaminowe i uzasadnione. Nasuwa mi się tu taka refleksja, że gdyby chcieć tworzyć konsekwentnie "prawdziwą" opowieść o wojnie, to musiałoby powstać coś na kształt "Paragrafu 22".

Tak czy owak, jeśli to nawet wada, to jest kolejnym elementem uwalniania się od konwencji, którą sobie narzuciliśmy pod wpływem fascynacji Zachodem. Także akcję chcemy kształtować po swojemu. Nie taką, w której wszystko toczy się zgodnie ze starannie obmyślonymi planami, nie taką, gdzie te plany są idealnie przypasowane do konwencji, ale taką, która jest zgodna choćby z doświadczeniem autora.

Ponieważ zaczynam się obsuwać w recenzję, pozwolę sobie na podsumowanie: coś bulgocze w polskiej fantastyce. Coś się z odmętów zaczyna nowego wyłaniać. Jest to coś osobistego, tutejszego, coś, co stoi w opozycji do handlowych tendencji. O ile Matrix, na przykład, jest do bólu politycznie poprawny (jak się zdaje, wojnę prowadzi ludzkość z maszynami) to "Apokalipsa..." może niejednemu na odcisk nastąpić, i to już mniej interesujące, czy słusznie. Matrix zostawia człowieka całkowicie obojętnym, Robert wystawia się na obrazę regionalnych sentymentów. Nic to, że to są jaja, ale ostatecznie w Poznaniu mogą mu nałożyć.



 

Ślęża

 

Wielka Sowa




Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkursy
Bookiet
Recenzje
Spam (ientnika)
Komiks
Wywiad numeru
Stopka
Hor-Mono-Skop
Ludzie listy piszą
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Tomasz Pacyński
W. Świdziniewski
Konrad Bańkowski
Idaho
Piotr Schmidtke
Taka Naka
Ostuda, Bańkowski
Paweł Laudański
Krzysztof Kochański
Kot
Andrzej Świech
Cezary Frąc
Grzegorz Buchwald
Ondřej Neff
Mariusz Czylok
Adam Cebula
RBD
W. Podrzucki
Jacek Piekara
Artur Baniewicz
Roger Zelazny
Instrukcja obsługi
Dawid Brykalski
 

Poprzednia 19 Następna