strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Adam Cebula
Początek Poprzednia strona 20 Następna Ostatnia

Wirtualność skrzeczy

 

 

Mój kolega przekonał mnie w zasadzie, że jesteśmy młodzi, przynajmniej wirtualnie. Kiedy ludziska zaczynają się przekonywać, że są młodzi, to znaczy nie bardzo są. Pewnie już wcale. Kiedy facet patrzy na młodą, zadającą szyku panienkę i ze złośliwą radością myśli o tym, że znajdzie się taki (inny) co mu ona bobu zada, to znaczy, że ten facet nie powinien być didżejem na dyskotece.

Tak zdaje mi się często, żem młody, bo się spotykam z młodym człowiekiem od komputerów, pewnie to taki cyberpunkowiec, i mamy sobie do pogadania, oj mamy! Siedzi sobie mój biedny buntownik informatyczny w domu, a tu komóra dryń! Oczywiści emalia i to od cebuli, że mu kompa kroją. Rzeczywistość jak najbardziej wirtualna, cebula w domu, komp w Instytucie (dużą literą z szacunku, że jednak coś płacą, i w ogóle Instytut, tak wypada w rzeczywistości wirtualnej), a biedny admin zupełnie, całkiem gdzie indziej. Rzeczywistość wirtualna polega na tym, że choć jesteśmy fizycznie gdzie indziej, to jakbyśmy byli w tym samym miejscu. No, może nie do końca...

Nie, bo w rezultacie łapię za telefon i dzwonię do portiera, żeby z hebla wyłączył tego skrojonego kompa. Jakbym był na miejscu, sam bym to zrobił (z hebla). Więc chyba jednak nie całkiem z tą wirtualnością jest tak, jak trzeba, jakaś niedoróbka, że trza telefonić, jak na "Żegnaj Laleczko" (och co za kultowy film!) przed 50 laty.

Także ta metoda wyłączeniowa, zupełnie niewirtualna, bo z hebla się młockarnię uruchamia na trzy fazy, zasadniczo najpierw gwiazda, potem trójkąt. Trza uważać przy podłączaniu, żeby nie puścić fazy na ramę, bo dymi także spod prasy i może być pożar. Ani trochę cybernetyczny, jak najbardziej realny i fatalny. Zwłaszcza jak się zahajcuje stodoła ze zbożem, siłą rzeczy jeszcze nie wymłóconym, bo młockarnia źle podłączona, z fazą na ramie, tylko buczy i silnik można spalić. A młocarnię podłącza się na drzazgi. Przewody scyzorykiem obskórowujemy, wtykamy w dziurki gniazdka, no i wtedy na te fazy musimy uważać.

Dalibóg, wiję się, kręcę, żeby o komputerach nie pisać. Lwia cześć mojego życia przeszła bez tej niezwykłej maszynki. I owszem, dosyć szybko dowiedziałem się, jak toto działa, chciałem na kontaktronach, których konstrukcję opisano kiedyś w "Młodym Techniku" konstruować jakieś liczydła, ale nim nawinąłem te 8000 przekaźników, by zasymulować działanie Z80, bo tak się bodaj zwał pierwszy dostępny u nas procesor, to se już mogłem go zakupić.

Dziś siedzę przy maszynie, że uch! Szczeny poopadałyby informatykom z wielkich centrów, gdyby mieli taki i gdyby były to te lata, gdy ja chciałem nawijać te przekaźniki. Co do tego nie muszę nikogo przekonywać, to wszyscy wiedzą. Natomiast mało kto widzi. A wreszcie jak zobaczy, to się po łbie drapie. Ot, postawiłem jedną maszynę w robocie na jakimś Linuksie. Na windzie nie poszło i już. Pewnie po dwu tygodniach roboty pójdzie, ale nie chce mi się siedzieć. Wyszło tak, no jest i koniec. Kombinować za darmochę nie będę. System ma tu o tyle cokolwiek do rzeczy, że autentycznie sieciowy. Można na nim ludziom konta zakładać i zasadniczo jest egal, czy się na tym koncie pracuje poprzez sieć, czy, jak ostatnio się w Internecie naczytałem, rzeczywiście. Okazuje się, że rzeczywiście pracujemy, siedząc nos w nos z komputerem, klepiąc w klawiaturę przyłączoną do portu klawiatury, czyli do takiego gniazdka z tyłu (informatycy, wybaczcie, 40 razy wykładałem ludziom, co to są PRZERWANIA i mam ochotę trochę namieszać). No więc, port nie istnieje tak naprawdę, port to co innego, ale z jakichś powodów ludziska zwą portem gniazdko mini-coś typu PS2, jeśli chodzi o myszy. Aby pracować na komputerze NAPRAWDĘ trzeba klepać w klawiaturę, która jest przyłączona właśnie tak. A jak klawiatura przyłączona gdzieś indziej, zwłaszcza do innego komputera, to pracujemy WIRTUALNIE.

Dobra, pojęcia nie mam, czy cokolwiek ma z tym wspólnego karta sieciowa. Także protokół TCP IP. Tak myślę, że nie bardzo ma, bo jak połączę kabelkiem RS 232 (z przeproszeniem szanownej publiczności za wyrażanie się takie, jakbym chciał powiedzieć, że mądry jestem) to raczej wyjdzie na to, że wirtualnie.

Wiję się i kombinuję na wszelkie sposoby. A tymczasem wirtualność skrzeczy. A rzeczywistość zdechła leży odłogiem, prawie jej nie ma, nie ma jej przynajmniej wirtualnie. No więc, o ile jestem w stanie powiedzieć, co zrobić, żeby dwa kompy złączyć kabelkiem RS 232, to z wirtualnością się sprawy mają tak, że wychodzi na to, że się nie znam kompletnie, nawet nie mam najmniejszego przeczucia wirtualności. Pewnie coś takiego. Nawet gdy się weźmie pod uwagę nieroutowalną klasę adresów. Ale o routowaniu za chwilę. (Jak się to po polsku pisze? Jak zdawałem maturę, nikt nie widział na oczy routera ).

Otóż wróćmy sobie do Linuxa i tej potężnej maszyny obliczeniowej, jaką stanowi teraz byle pecet. Ślepia wyłażą dopiero wtedy, gdy się okazuje, że można się, brzydko mówiąc, zalogować w kilka osób na jedną maszynę i robić, co się chce, a tłoku nie widać. Łatwo się dają takie sztuki tylko pod pingwinem, przynajmniej dla mnie. No to wygląda tak: ma se jeden człowiek kompa, powiedzmy 650 MHz. Niemało, ale wyszło mu, że za mało, bo zabrakło RAM-u. No to ja mu zrobiłem konto i mówię, zrób z linii poleceń "xhost +x.x.x.x" przy czym za x wstawiamy kolejne składniki numeru IP naszej wspaniałej maszyny, co ma więcej RAM-u. Następnie ssh -l nazwa konta. I wpisujemy password. Bardzo tajny, zasłaniając sobą klawiaturę. A jak już się ukaże monit w postaci znaku waluty, to piszemy na ten przykład "stargnome". I bach! Na naszym w sumie dosyć odległym komputerze pojawia się SESJA GRAFICZNA, uruchomiona na zupełnie innej maszynie. Oki. Teraz z naszego malutkiego kompa możemy uruchomić na tamtym, ciutenko większym kompie, zupełnie jak na swoim, klikając lub wpisując program.

To podobno nazywa się cyber przestrzeń. Coś tu jest wirtualne, cholera wie co, ale coś musi być, choć troszeczkę. Tak naprawdę, to chciałem powiedzieć o tym, że ten facet z małym czy nieco mniejszym komputerkiem może bez pytania zrobić robotę na tym moim trochę większym, i że okazuje się, że kilku osobom można bez kłopotu taką frajdę urządzić. Jak ludzie widzą na własne oczęta, że właśnie tak jest, że działa, to trochę tracą ochotę na kupowanie coraz szybszych maszyn i zaczynają kombinować, że może im ta jedna wystarczy, a jak zacznie coś szwankować, to się zrzucą, dokupią kolejne 512 MB RAM, co jeszcze trzy lata przysługiwało sporym centrom obliczeniowym, i pociągną dalej. Można powiedzieć, a w towarzystwie nawet trzeba, że każdy z nich ma wirtualnie u siebie TAAKI komputer, bo w rzeczywistości mają jakiś malutki. Okazuje się, że komputer wirtualny jest bardziej interesujący od rzeczywistego.

Nie ja się zaczepiam z tą cyberprzestrzenią i punkiem czy pankiem ale cyber. Czy coś około. Miałem taki paskudny dzień, zajęcia od rana do nocki. Na początku coś się daje robić, najpierw kopię po instrukcjach, bo to intelektualne, czyli zajęcia na rozum. Potem naprawiam jakiś zasilacz, w zasadzie też chodzi o rozum. W końcu dochodzi do naprawiania przewodów. Raczej manualne, rączkami, jak główką. Po przewodach, gdy paluszki pokaleczone śrub(k)okrętem i polane cyną zmieszaną z kalafonią, dochodzi do stanu totalnego zniechęcenia niewiary w przyszłość świata i sens jakiegokolwiek działania. Po ludzku mówiąc jestem zrypany i mam dość. W tym stanie robi się różne rzeczy. Ja, na skutek jakiegoś programowego błędu lub konfliktu sprzętowego, postanowiłem się odchamić. Poobłupywałem paluszki z cyny z kawałkami zatopionej skórki, zapuściłem maszynę i nura! W czeluście cyberprzestrzeni. Tak się rychło okazało, choć zdawało mi się, że siedzę sobie spoko pod monitorem i leniwie coś tam przeglądam.

Po pierwsze, dowiedziałem się, że, czytając literki, już to polskie, już to cyryliczne wygibasy, analfabetyzuję się wtórnie. Nie udało mi się ustalić, kiedy i w czyjej obecności analfabetyzowałem się pierwotnie. Coś mi się widzi, że nieszczęście dokonało się w szkole podstawowej w Przedborowie nad elementarzem. Zawsze sądziłem, że tam się zalfabetyzowałem, ale okazało się, że "(z)ana(lfabety..". Jakoś tak. Aczkolwiek nie koniecznie od tyłu.

Trzeba uważać! Jakaś pani w "Młodym Techniku" wypowiadała się na temat z przeproszeniem 3D i rzeczywistości wirtualnej. Pani stwierdziła także, że zna się na grafice komputerowej. Ciekawe. Pewnie umie rysować, ale chyba zna się tylko na tym. Poza tym umie obsłużyć peceta. Tymczasem żyje w przekonaniu, że się zna. Ponieważ się nie znam na rysowaniu, pewnie się nie znam na grafice komputerowej.

Zapewne, Kochany Czytelniku, straciłeś wątek. Nie przejmuj się. Open BSD to jest dopiero system dla twardzieli, natomiast z wywiadem pani profesor zapewne od grafiki komputerowej sobie poradzimy. Wbrew pozorom kręcimy się, choć co prawda to w koło Macieju, ale wkoło tego samego chodzi o abecadło i pochodne umiejętności z nim związane, na przykład sylabizowanie, które choć pokrewne czytaniu ma niejasny stosunek do pisania i liczenia. A do ilu liczymy, jeszcze się okaże, nawet ważniejsze, niż na co. Spokojnie, pomału wszystko wyjaśnimy.

Analfabetyzacja może polegać, powiedziałbym, na nabieraniu błędnego inżynierskiego przekonania, że indagowana pani profesor nie bardzo się rozumie na tym, o czym opowiada, bo na przykład usiłuje nas przekonać, że nie można uzyskać na ekranie komputerowym takiej czerni, jaką daje technika graficzna zwana mezzotintą. Drobiazg. Ja wiem, że jest dokładnie na odwrót: skala jasności ekranu komputerowego jest ograniczona tylko konstrukcją karty graficznej i z paluszkiem (pomińmy gdzie ten paluszek) osiąga miliony razy, podczas, gdy skala jasności uzyskiwana dzięki różnym pokryciom, nawet gdy użyjemy na ten przykład autentycznej pulchnej sadzy, pada przy rozpiętościach rzędu kilkuset. Tak mi wychodzi z pomiaru za pomocą na ten przykład światłomierza. Pomimo tego:

"WJ: Myślę, że tak. Istnieje takie pojęcie, jak analfabetyzm wtórny. Per analogiam istnieje coś takiego, jak analfabetyzm internetowy - prawdziwe studiowanie nie obędzie się bez książki. Biznesmeni, którzy mówią, że nie potrzebują książek, bo mają Internet, to tylko nowocześni półanalfabeci. Słowo drukowane zapada w pamięć i w wyobraźnię zupełnie inaczej, niż widziane na ekranie. Obraz literacki w Internecie zawsze jest podparty informacją wizualną, a zarazem następują pewne uproszczenia, gdyż podsuwając gotowy obrazek tępi się naszą wyobraźnię."

Tak, Drogi Czytelniku, analfabetyzujemy się wtórnie, ja - pisząc do Internetu, Ty - czytając, zwłaszcza, że, kurna, obrazków, to u nas, co kot napłakał, nie wspominając już o osiąganej skali jasności. Prawdę powiedziawszy, nikt sobie pewnie nie zaprzątnie w naszej redakcji łepetyny skołatanej innymi problemami, taką na przykład głębią czerni w odniesieniu do szlachetnych technik graficznych. Mam tylko taki problem, a co (kurna) jak se druknę stronę? Pewnie Pani Profesor wie, ja nie wiem, bom już stumaniał i nie potrafię takiej prostej kwestii sobie rozsupłać. Strach mnie tylko oblatuje na skutek mej wiedzy o konstrukcji świata tego, że właściwie większość książek dziś, niestety, z Internetu. Bo jeden typ składa sobie gdzieś, albo w redakcji, albo gdzieś, nie powiemy gdzie, bo nie wiemy, a że leniwy, przesyła czasami wprost za pomocą poczty przez strony www. Czytasz sobie, człowieku, "Ogniem i mieczem" albo, bo ja wiem, takiego "Ulisessa" (rechoczesz się przy tych śrubkach co robią dżyg- dżag i kukułce co kuku!), czytasz i ANALFABETYZUJESZ się! No bo to z Internetu...

"MT: Kultura wizualna prowadzi nawet do zaniku pewnych połączeń w mózgu, połączeń odpowiedzialnych za werbalizowanie i myślenie abstrakcyjne...

WJ: Coraz większe grupy ludzi są oglądaczami, choć na szczęście zawsze istnieje grupa, która będzie wracała do źródeł, czytała i szła drogą klasyczną."

Tak, mój drogi, jest elita, a Ty ani ani, nawet nie marz po nocach, że dostąpisz przyjęcia do tych marnych procentów PRAWDZIWYCH INTELEKTUALISTÓW. Zostaniesz internetowym łomotem, może nawet profesorem, jak się, z przeproszeniem, (z)habilitujesz będziesz docentem, ale nie tym Oświeconym. Amen.

Jeśli masz jeszcze jakąkolwiek nadzieję, skup się nad poniższym fragmentem pewnego innego, bardzo uczonego tekstu. Porzuć wszelką nadzieję: na nic większe czy mniejsze fragmenty, kontekst, wyjaśnienia, a nawet ilustracje. Rzecz pozostanie hermetyczna, taka, jak jest w tym fragmencie.

"Telekomunikacja może jednak służyć prowadzeniu wojny. Choć równowaga strachu utrzymała pozory pokoju, nic nie jest proste. Ale skupmy przez chwilę uwagę na podstawowym przeznaczeniu i działaniu potężnego narzędzia, jakim jest telekomunikacja. Bomba zabija. Telefon czy Internet umożliwiają komunikowanie. Po raz pierwszy w tym stuleciu stali i szaleństwa, obydwa stworzyły konkretną jedność gatunku ludzkiego. Śmiertelne zagrożenie całego gatunku za sprawą bomby atomowej, planetarny dialog za sprawą telekomunikacji."

Powiedz sobie, człeku, szczerze: czy przyszło Ci do skołatanej łepetyny, żeby telekomunikacja nie nadawała się do prowadzenia wojny?! Czy miałbyś odwagę wygłosić z taką emfazą równie banalne stwierdzenie? Czy byłbyś w stanie wymyślić do tego tych kilka dalszych banałów i zaprawić je takim słownictwem, taką gramatyką, że zdają się one coś znaczyć? I znaczą, tylko to znaczenie, najwyraźniej dla naszych oczu duszy jest zamknięte.

Czytajmy dalej:

"Cyberkultura wiąże się z wirtualnością w dwojaki sposób: bezpośredni i pośredni. Bezpośrednio, numeryzacja informacji może być utożsamiana z wirtualizacją. Informatyczne kody zapisane na dyskietkach lub twardych dyskach komputerów - niewidoczne, łatwe do skopiowania lub do przerzucenia z jednego węzła sieci do drugiego - są niemal wirtualne, gdyż prawie niezależne od określonych współrzędnych przestrzenno-czasowych. W sieciach komputerowych informacja jest oczywiście fizycznie umieszczona w jakimś miejscu, ma określony nośnik, ale jest także wirtualnie obecna w każdym punkcie sieci, w którym ją wywołamy.

Informację numeryczną (od 0 do 10) również można nazwać wirtualną, jako taka jest bowiem niedostępna dla człowieka. Bezpośrednio można poznać jedynie jej aktualizację za pomocą takiego czy innego sposób wywołania. Nieczytelne dla nas kody informatyczne w pewnych miejscach, teraz lub później, aktualizują się w formie czytelnych tekstów, obrazów widocznych na ekranie lub na papierze i uchwytnych w sferze dźwięków."

Po tej porcji intelektualnej uczty nabrałem niezwykłej ochoty na zacytowanie naszego jak najbardziej wsławionego przeróżnymi wyczynami Marcina Świetlickiego. Postać literacka, poeta związany ze słynnym w końcu BruLionem, człowiek którego kto wie, czy nie największą zasługą (mówię to bez drobiny ironii) jest wylansowanie Masłowskiej. Mocny redaktor, jeden z nielicznych, którzy byli się dzielnie przebili przez ów powiedzmy sobie niełatwy tekst. Bez wątpienia fragment który przytoczę może się wydać zbyt skąpy, wszelako niesie on w sobie to wszystko, czego od widzenia świata przez poetę i jego wyrażania się wymaga: mocna wyrazista metafora, która niespodziewanie zjednuje się z naszymi uczuciami. Niejako na marginesie chcę zastrzec, że nie jest rolą artysty zajmowanie się umoralnianiem społeczeństwa: owszem przeciwnie powinien przekraczać wszelkie granice, jesli jest to uzasadnione większym pięknem, lub choćby sięgnięciem po niezbędne w danym momencie środki wyrazu. Dlatego na wszelki wypadek proszę o osoby wrażliwsze o zaprzestanie dalszej lektury. (Wiem, że nikt nie zaprzestanie, długo rozmyślałem, jak uniknąć brzydkich słów i wyrazić to samo, ale nic z tego nie wyszło, to jest właśnie siła poezji...). Uwaga początek cytatu "[...]Ni chuja[...] " Koniec cytatu.

Drogi czytelniku, jeśliś poczuł się obrażony wróć do poprzedniego tekstu. Nie wiem kim autor jego (znam go tylko z imienia i nazwiska) jest z wykształcenia, ale kiedy nadmienia o informacji numerycznej od zera do dziesięciu to jak w mordę mamy jedenaście obiektów i do niczego mi to nie pasuje, poza jednym: człowiek wagarował gdy były rachunki. Wiem też mniej więcej co tego tekstu wynika i niestety wynika tyle, że jak sieć na ten przykład chodzi to w każdym punkcie sieci uruchomisz usługę, której uruchomienia nie zabronił administrator. Bo jak na przykład uniemożliwi transport pakietów Xwindows to nie uruchomisz sesji graficznej. Tego jednak pewnie ów człowiek nadzwyczaj elokwentny nie rozumiał. Wypowiadał się natomiast nad kwestią wykluczania w cyberkulturze, długo i zawile, nie określając zbyt jednoznacznie ani kto, czy co wyklucza, trzymając się odpowiedzialnym dystansem od pytania kogo.

W swoim czasie bardzo mnie zelektryzowało coś takiego jak hipertekstowość. Był ten swój czas taki, że jeszcze nie było ani sieci, ani komputerów, więc o tej hipertekstowości rozważano czysto teoretycznie. Były uczone artykuły o czekających nas przemianach społeczno-kulturalnych o estetycznej rewolucji wywołanej dramatycznymi zmianami w dziedzinie środków wyrazu. Oczekiwałem niezwykłego bo na ten przykład wytłumaczono mi jak wielka różnica jest pomiędzy kinem a teatrem. Tylko że jak tłumaczono, to chodziło o to że teatr jednak lepszy. No a ten hipertekst? Miało to być coś niesamowitego, tymczasem są to zwykłe linki. Robiłem już z tym sztuczki, wspomną starsi i wytrwalsi czytelnicy F. No nic mimo tego, że w swej cyberpunkowości doszedłem do tekstu tworzonego przez program komputerowy. Zero niezwykłych doznań. Raczej powiedziałbym pełne poczucie miałkości nawet jako wygłupu.

Dobra, jeszcze nie koniec, jeszcze wam komputery literacko dadzą popalić. Przyjdzie czas na interaktywne powieści. Da się zrobić. Będzie moi Kochani tak: zamiast zamawiać sobie powieść 3219 odcinków Isaury ściągniemy z Internetu za darmochę program z Isaurą możliwą, a my sobie bedziemy sami generować kolejne odcinki. A co. Będzie okno dialogowe "dodaj kolejną Isaurę". Będziemy mogli określić jej cechy, wiek płeć (bo kto powiedział, że musi być kobietą?) uzbrojenie, siłę mięsni wymiary w biuście i biodrach, oraz kochliwość, środowisko, głębokość okolicznych stawów, wysokość kontygnacji w rezydencji. I po każdej zmianie program w jakieś 30 sekund wygeneruje kolejne 3212 odcinków Isaury.

Czy cos takiego mieści się dzisiejszym tfórcom głębokim intelektualistom w głowie? Czytałem, czytałem i widzę, że perspektyw rozwoju to oni nie widzą. Z trudem, nie zawsze, co widać na powyższym przykładzie zliczają do dziesięciu a raczej do jedenastu. A jednak się wypowiadają i co najbardziej mnie boli, im kurna płacą a ja za friko po klawiaturze sobie po... Najczęściej dywagacje są tyle warte, ile może być wyobrażenie człowieka który ma problemy ze zliczeniem do dziesięciu. Tym niemniej i w tym sęk wyglądają jakby były wiekopomnymi dziełami ludzkiego rozumu, których nie wolno uronić nawet przecinka bo nastąpi katastrofa.

No i co ja mam takiego do powiedzenia? Czy jakiś rozsądny wniosek z tego strumienia cyberpodświadomości wypływa?

Zdumiewało mnie zawsze jak zachłannie się przeróżni intelektualiści wypowiadają na temat owej cyberprzestrzeni cyberkultury i jak dramatycznie mnie daleko do owych dziwnych doznań. Coś ze mną pewnie nie tak, że nigdy owego cyberpunku nie doświadczyłem: owszem jakaś lebiega skroiła mim kompa i mam pełną świadomość, że mi to jeszcze nie raz zrobią. Wiem to bo wiem na czym rzecz polega. Na co dzień posługuję się znanym z ostaniego Matrixa Nmapem, tcpdump-em wiem jakie mamy nieroutowalne klasy numerów IP i o co chodzi gdy mówię o tych klasach. W pewnych kręgach niezbyt zorientowane osoby zaczynają o mnie mówić, że jestem dziennikarzem komputerowym, cokolwiek miałoby to znaczyć. A ja tego cybepunku cyberprzestrzeni, że powinienem znowu zacytować Świetlickiego. Nic. Ani nawet tyle co brudu za paznokciem. Rozróżniam pomiedzy rendererem i modelerem, wiem jak wygląda budowa modeli środowisk fizycznych, ni czorta nie objawiają mi się nigdzie wirtualne światy.

Internetowy przegląd prasy napełnił mnie katastroficznymi uczuciami. Uznałem, że coś się kończy, że to jest zrozumienie świata. Oto zaczyna nas zalewać bełkot, bulgot humanistyczno-techniczna mieszanka, coś na kształt drobno pociętych zdjęć z gazet, posklejane ze sobą ludzkie członki i fragmenty maszyn, ówdzie malakser z buźką modelki, tam najnowszy model samochody z rączynami jakiegoś supermana, wszystko wymieszane choć pozlepiane komputerowo, że nie widać szwów i zdaje się, że w techniczno-biologicznym świecie panuje pełna harmonia. Tylko, że następuje przy okazji całkowita utrata znaczenia. Uznałem, że z informacją do ludzi się już nie przebiję. Psa z kulawą nogą już nie obchodzi o czym piszę, liczy się tylko montaż, byle to było profesjonalne, to już nie istotne co na taśmie filmowej, całkiem jak w MTV.

No i naraz natrafiłem na artykuł "Raport z przeciążonego serwera" Piotra Czerskiego. I niespodziewanie jest tak, że czytam i rozumiem i jeszcze na dodatek się zgadzam . Co ów człowiek napisał takiego szczególnego? Ano wyjaśnił mi niemal WSZYSTKO. To znaczy wyjaśnił dlaczego powstają takie teksty jak ten o cyberprzestrzeni czy ten o grafice komputerowej. Ano humanistów komputer fascynuje. Fascynuje ich terminologia, fascynuje ich to, że za pojęciami faktycznie coś stoi, choćby taki głupi szczegół, że możesz sobie klilknąć w zlinkowany fragment tekstu i zostanie wyświetlona jakaś nowa strona internetowa. Czerski opisuje jak mu jakiś znajomy z emfazą opowiadał o swych dokonaniach na stronie internetowej i o tym jakiego doznał rozczarowania zaglądając na nią. Ot prosta historia, która jest kwintesencją nieszczęścia. A ma ono na imię wtórny analfabetyzm, który polega na kompletnym niezrozumieniu świata.

A tak, kochani humaniści, wy mi o zidioceniu płynącym z czytania z ekranu komputera, ja wam o zidioceniu wynikającym z lenistwa. Ni mniej nie więcej. W szkole nie tylko uczy się, że ala ma psa, ale także stara się włożyć młodemu człekowi podstawową wiedzę o świecie. Na ten przykład, dlaczego samolot lata. Wysiłki są to najczęściej dość daremne, ludzie i tak wierzą, że radio działa za sprawą jakiś duchów, ale są tacy, że wiedzą, że nie wiedzą i się z tą swoją niedokończoną edukacją nie obnoszą.

Są humaniści, którzy wiedzą, czego się nauczyli, na czym się znają. Ale są i tacy, co odczuwają nieodpartą potrzebę wypowiadania się o komputerach. Kiedyś coś podobnego miało miejsce w odniesieniu do nieba i poetów. Musieli sławić Księżyc i gwiazdy. Sądzili że Saturn ma uszy i byli bardzo rozczarowani, gdy okazało się, że jednak pierścienie. O ile jednak historia z gwiazdami była na swój sposób nieunikniona, bo był okres, gdy niczego pewnego na temat owych uszy nie było wiadomo. Natomiast, gdy chodzi o komputery, wszelka wiedza jest do pozyskania. Cóż jednak z tego, skoro prócz potencjalnej możliwości potrzebny jest wysiłek? A na męczenie swej łepetyny humanista nie pozwoli. Nadrabia więc ów brak umiejętnością wypowiadania się. Poznaje zbitki już to czysto słowne (nowe terminy) już to związane z dziedziną konstrukcje gramatyczne, wreszcie logiczne, jakieś strzępy rzeczywistych problemów i zaczyna się wypowiadać. A że w kulturalnym otoczeniu rzadko dochodzi do kreślenia kółek na czole wreszcie do używania cytatów z nowoczesnej poezji, to rzecz się jakoś toczy. Zwłaszcza, że gdyby ktoś owe kółka na czole zaczął rysować, to humaniście właśnie w to graj, jemu chodzi o skandal, awanturę. Nie ważne jak mówią, byleby nie przekręcili nazwiska.

W dziedzinach artystycznych wszystko jest płynne, wieloznaczne. Można być tłukiem, i da się w jakimś stopniu udawać człowieka oryginalnego. Jeśli nawet sprowokuje się jakiś skandal to może być właśnie początek wielkiej kariery. Tymczasem gdy inżynierowi się zawali most, to już po nim. W technice głupota ma bardzo wymierny konkretny kształt: raczej nie da się udawać geniusza, gdy nic nie wychodzi. Ot dwie dramatycznie różne dziedziny. Inżynier najczęściej ma do wyboru dwie trzy metody obliczeniowe, najczęściej prowadzące do tego samego rozwiązania. Humanista nic nie musi. Nie rozumie komputera ale może starać się wniknąć w jego istotę, może go zgłębiać. Z mojego punktu widzenia wszystko to sprowadza się do udawania, że się coś robi, do rozpaczliwego unikania zadania gwałtu własnemu rozumowi (czyli nauczenia się) bez którego nie daje się niczego w szalenie się spieszącym dokąś świecie niczego zrozumieć. Rezultatem tych zabiegów jest tworzenie wrażenia, że się pojadło jakieś szczególne rozumy których nigdy nie dostąpią jacyś informatycy. I jednocześnie techniczny analfabetyzm.

Jakoś nigdy nie przychodzi mi do głowy, by o planszy wyświetlonej przez program xmms myśleć jak o wirtualnej wieży czyli modnym w swoim czasie zestawie urządzeń eletroakustycznych. To jest dla mnie program który dzięki zapisanej gdzieś bit- mapie może mieć jakiś wygląd swojego okna. Wskaźnik myszy jest dla mnie informacją o zwróconych do aplikacji wartościach dwu zmiennych, którym dla wygody przypisaliśmy współrzędne ekranowe. Jeśli ich wartość mieści się w określonym przedziale, dzięki staraniu programisty wskaźnik znajdzie się nad rysunkiem przycisku i będę mógł klikając zainicjować odpowiednią akcję.

Zapis w pamięci komputera nie jest dla mnie ani trochę "dematerializacją" (dokonywaliśmy kiedyś słynnej dematerializacji świadectw udziałowych) bo na twardym dysku powstają w zupełnie konkretnych miejscach dobrze mierzalne zmiany namagnesowania nośnika. Nie dzieje się tu nic takiego, co usprawiedliwiałoby używanie tak głęboko platonicznych określeń.

Pojęcia wirtualny, zwłaszcza wirtualny świat w stosunku do produktów informatyki używam zawsze z dużą ostrożnością. Owa wirtualność bowiem nie niesie za sobą takich fizycznych konsekwencji, jak fizyce, gdzie masę cząstki wirtualnej, czyli nie istniejącej, ale potrzebnej do obliczeń możemy w sprytnie przygotowanym eksperymencie zmierzyć na prawdziwej wadze. Wirtalność informatyczna jest tylko swego rodzaju żargonem. Jeśli na komputerze uruchamiam program, który ma udawać przed innym systemem operacyjnym prawdziwy komputer, to oznacza to tylko swego rodzaju sztuczkę programistyczną. Można sobie oczywiście "dla skupienia uwagi" wyobrażać ów wirtualny komputer siedzący gdzieś w bebechach prawdziwego, ale tak naprawdę mamy do czynienia z kolejnym procesem, który potrafi obsługiwać inny proces.

Kompletnym poplątaniem są oczywiście owe wirtualne światy typu Matrixa gdzie delikwent musi się jakimś cudem liczyć ze wszystkimi konsekwencjami do zabicia włącznie. Oczywiście możemy sobie wyobrazić, że technika wizualizacji dojdzie do takiej perfekcji, że świat wygenerowany nie będzie dla człowieka w żaden sposób odróżnialny od rzeczywistego. Owszem. Już w tej chwili nie specjalista ma poważne kłopoty z odróżnieniem od zdjęcia obrazu wygenerowanego w programie 3D. Lecz co z tego? Czy ludzie będą się tłukli w wyimaginowanych rzeczywistościach? Nawet jeśli, to sądzę, że bez jakichkolwiek konsekwencji. Nawet jeśli zechcą na siłę, aby po komputerowych wojnach zostawały prawdziwe siniaki to czy będzie to oznaczało cokolwiek innego niż udział w komputerowej batalii?

Rzecz mogę przedstawić w ten sposób. Otóż gdy leciał sobie w TV Matrix, ja potykałem się z prawdziwym hackarzem. Tu Matrix, a tu na moim monitorze kolejne próby wejścia. A to czy telnet nie zadziała, a to próba zalogowania się, bo może co zmajstrujemy z konsolą. Moja prawdziwa wojna toczyła się na czarnym ekranie w trybie tekstowym. Oczywiście można by sobie zamówić do niej nakładkę w 3D. Proszę bardzo siedzę z pałą przy 22 porcie i czekam. Facet przebiera się za program windows i podchodzi jako rezydent mojej sieci, czaję się i podpatruję jak facet pisze: jak tylko ruszy obszar stosu to jak ja mu korę zdumpuję bez potylicę!. Sęk w tym, że w prawdziwej rozgrywce prawdziwy haker zacząłby natychmiast kombinować jak wywalić taką nakładkę i pewnie szybko znalazłby w niej dziury, mnie byłoby dramatycznie trudniej śledzić co się dzieje. Tak więc prawdziwa wojna dzieje się w jak najbardziej prawdziwym świecie. Bez udawania, wizualizacji, czy personalizacji (w poetyckim sensie), ze świadomością co się fizycznie dzieje na routerze, na karcie sieciowej w pamięci operacyjnej.

Otóż im więcej wiem o komputerach tym mniej potrzebne są mi takie pojęcia jak wirtualność, tym bardziej cyberpunk, cyberprzestrzeń, czy cyberkultura. Coraz bardziej podziwiam także ludzi, którzy potrafią o czymś takim rozprawiać. Prawdziwie wirtualne wojny i dyskusje, bo o rzeczach, których nie ma tym bardziej im bardziej ich szukamy.

Dalibóg im więcej się temu wszystkiemu przyglądam tym bardziej jestem przekonany, że cały ten hałas wokół cyberróżności i innych zagranicznych słówek, jest majstersztykiem marketingu. Bo fakt, był moment, gdy elektronika zagrała znakomicie z wyobraźnią. To było jeszcze niedawno po lotach na Księżyc, gdy zaczynał tworzyć Jarre. Wtedy pierwsze komputery z pierwszymi grafikami i elektroniczną muzyką stworzyły coś naprawdę nowego, a w każdym razie coś znakomicie się sprzedającego. Czy nie brakowało czegoś takiego do pełnego szczęścia, jak przekonania, że w jakimś sensie elektronowe światy naprawdę istnieją? Czyż nie był to najlepszy z możliwych reklamowy chwyt dla poruszenia wyobraźnią i uruchomienia ożywczego strumyczka dolarów?

Konsekwentna handlowa kampania nie tylko doprowadziła, że uwierzyliśmy w istnienie czegoś, co jest w najlepszym razie nie najlepszym sposobem nazywania rzeczy już raz nazwanych. Stało się tak, że traktuje się pojęcia, jak rzeczywiste przedmioty i co więcej dyskutuje się jakąż to społeczną rolę one pełnią. Cóż okazuje się że wirtualna rzeczywistość pasuje nie tylko prawdziwym handlowcom ale i politykom. Politycy już można było usłyszeć jak zabierają się do administrowania owymi cyberterytoriami, jak UE za kwoty rzędu dziesiątek milionów dolarów realnych, organizuje cyberpolicję.

Także rodzicom dzieciaczki umykają w cybeprzestrzeń, nie rżną w normalną nogę, nie w normalne karciochy, jak miały do tej pory, nie jak moim kolegom tylko wódka i panienki w głowie, ale komputery co jest gorsze od zarazy, bo niebezpieczeństwo jest wirtualne.

Bodaj czy nie ukoronowaniem tego wszystkiego były wirtualne zyski wirtualnych e-biznesów i powiedzmy sobie szczerze wirtualne bankructwa, choć niejednego całkiem zwyczajnie rzeczywiście, przy czym słówko to (rzeczywiście) trzeba zwarzyć szczególnie w tym zdaniu, na dudka wystrychnięto.

Kiedy tak sobie o tym wszystkim już to czytam, juz to słucham w radio, to mam ochotę powiedzieć: dobrze moi kochani. Niech wam będzie i cyber i wirtualnie, byle dalej od moich twardych dysków, procesorów kabli sieciowych przełączników procesorów oprogramowania, pamięci RAM i innnych chipsetów. U mnie, kochani realność do dna, udawania unikam jak ognia, ani centymetra sześciennego jakiejść tam infoprzestrzeni, żadnego buntu, powiedziałbym, że mam robotę i bardzo bym prosił, by mi nie przeszkadzać.

Tymczasem okazuje się, że poprzez samo posługiwanie się jakąś maszyną w swej robocie przestaję być na ten przykład kulturowo obojętny. Wystarczy spojrzeć jakim systemem operacyjnym się posługuję, a przestaję być obojętny politycznie. Jeśli czytam z ekranu dopełniam jakiegoś wyboru etycznego.

Byłby to wspaniały pretekst do narobienia wrzasku, że oto zmierzch kultury i cywilizacji, że się tu sami i tak dalej na przykład na Księżyc wystrzelimy. Ale moja, bynajmniej szczątkowa, lecz działająca humanistyczna wiedza historyczna ostrzega: zawsze potrzebne były religijne powody do wojen. W imię pana Boga ludziska zawsze lali się najdłużej, najkrwawiej. Z jakiś powodów nasz gatunek potrzebuje strawy w postaci fikcji, z jakiś powodów trzyma nas w kupie, choć w jej środku walimy się pop łbach aż trzeszczy, cos, czego nie ma. Zawsze tak było. Gdy przyjrzymy się choćby ekologicznym kampaniom, to najgorętsze awantury rozgrywają się wokół dziury ozonowej, której istnienie jest bardzo problematyczne, największa forsa obraca się wokół efektu cieplarnianego którego istnienie objawia się wszystkim, tylko nie zwiększeniem średnich temperatur. Realnie wytrute zwierzęta, zniszczone ekosystemy funkcjonują gdzieś na krańcach ekopolityki.

Tak więc mogę powiedzieć: z całą tą wirtualnością i cyber(przestrzennością) to nie tylko spokojnie, ale jeszcze możemy powiedzieć o co chodzi, a nawet jak sobie krzywdy nie zrobić. Kolejna szajba która jakoś tam ludziskom jest potrzebna do utrzymania dobrego samopoczucia, jak pół litra na dobry początek roboty. Bo na trzeźwo się nie da. Czyli zupełnie normalnie. Trzeba tylko sobie co jakiś czas przypominać, że ta wirtualność i inne informatyczne słówka zwyczajnie nie istnieją.

Są ludzie którzy na przykład chcą udawać (bo im za to płacą) że się znają na komputerowej grafice, a mają kłopoty z tym co to jest system kolorów CMYK i nie wiedzą co to jest owo RGB i po co, są tacy, którzy aby się utrzymać, albo zachować dobre samo poczucie zechcą wyrazić swą opinię na temat digitalizacji powiedzmy obrazu i ową digitalizację utożsamią z niezbyt dokładnie poznanym systemem dziesiętnym. Niech im tam będzie. Powiedzmy sobie: to jest cyberkultura i wirtualność. Nie mam nic przeciwko dopóki nie będzie się mnie zmuszać do tego abym wierzył w to co oni mówią, choćby nawet miałaby to być wiara wirtualna.



 


Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkursy
Bookiet
Recenzje
Spam (ientnika)
Komiks
Wywiad numeru
Stopka
Hor-Mono-Skop
Ludzie listy piszą
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Tomasz Pacyński
W. Świdziniewski
Konrad Bańkowski
Idaho
Piotr Schmidtke
Taka Naka
Ostuda, Bańkowski
Paweł Laudański
Krzysztof Kochański
Kot
Andrzej Świech
Cezary Frąc
Grzegorz Buchwald
Ondřej Neff
Mariusz Czylok
Adam Cebula
RBD
W. Podrzucki
Jacek Piekara
Artur Baniewicz
Roger Zelazny
Instrukcja obsługi
Dawid Brykalski
 

Poprzednia 20 Następna