strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Adam Cebula
Początek Poprzednia strona 22 Następna Ostatnia

Z Masłowską w fantastycznej kapuście (2)

 

 

A do towarzystwa potrzebny jest ów wyrobiony gust. Dlatego o to, co jest prawdziwą sztuką, a co kuglarstwem, co wreszcie zwykłą komercyjną papką, toczy się wojna. Czytałem już zachwycone opinie na temat Matriksa (mówię o pierwszej części filmu). Że niby wizjonerski. Chciałaby dusza do raju. Czytałem także o tym, jaki to szajs to całe SF i F.

Gdy chodzi o SF i F to chyba jest sytuacja dosyć osobliwa, gdy się przyjrzeć tak zwanemu środowisku fanów. Otóż, po pierwsze, słynne getto SF tworzy się samo i niejako na własne życzenie. Jest chyba pełna zgoda na to, że zajmujemy się czymś dla własnej przyjemności. Nie bardzo nas obchodzą opinie innych. Jest to jakie jest, bo tak się nam podoba.

Był okres, gdy konsekwencją owego dosyć chyba świadomego odgrodzenia była inność i swego rodzaju autentyczność. Były to jednak chyba dawne czasy. Działo się to w głębokiej komunie, gdy pod przewodnictwem Rysia Krauzego wydawaliśmy "No Wave". Sam tytuł czasopisma sugerował pewną niezależność bo to żadna fala. Nie chcemy niczym epatować, jesteśmy, czym jesteśmy, co można odczytać z tego, co piszemy. Funkcjonowaliśmy na zasadzie właśnie owej elity: za papier, za drukarnię płacił podatnik. No i w zamian był komfort: ponieważ przynosiła owa grupa planowe straty, jedynym, co wyznaczało treść czasopisma, była chęć zaprezentowania się na jak najwyższym w naszym mniemaniu poziomie. W nosie mieliśmy tak zwany target handlowy. Bo czasopismo miało być za darmo.

Załatwienie pieniędzy było niczym, mistrzostwo świata polegało na wyminięciu urzędowego monopolu na informację, na przejściu Urzędów Cenzorskich, przekonaniu odpowiednich sekretarzy, żeby na zebraniu poparli inicjatywę w obliczu potrzeby, która się właśnie zrodziła w społeczeństwie.

Obecnie nie ma problemu. Masz kasę to se drukniesz. Można w kolorze na full, polakierować, jakby było czym zapłacić - w twardych okładkach i na jutro. Możesz sprzedawać, zarabiać. Sorry, musisz. Ot drobna różnica. Musisz się sprzedawać. Jeśli nie jesteś z elity.

No i mamy sprawę uchwytną: podział sztuki na komercyjną i tak zwaną bezkompromisową. Sztuka komercyjna, jaką zmuszeni są uprawiać twórcy SF i F, niestety nie może nie brać pod uwagę gustu odbiorcy. Otóż, drogi Czytelniku, wyobraź sobie coś takiego, że pod ciężkim jarzmem komuny mogliśmy mieć ów gust przeciętny, z zasady niezbyt wyrobiony, w nosie. Zadaniem instytucji zwanych wydawnictwami było dbanie o wyrabianie owego gustu. Dlatego pisarz musiał pokonać próg w postaci sfrustrowanego redaktora. Tenże, powiedzmy to sobie szczerze, zazwyczaj reprezentował jednak znacznie wyższy poziom od spotykanego obecnie. Owszem, dziś najczęściej owi bramkarze sztuki lepiej władają językiem angielskim, ale to chyba jest ich jedyna zaleta.

Współczesny redaktor po pierwsze, jest zawsze na wylocie w porównaniu z redaktorem komunistycznym. Pierwszą przyczyną wywalenia z roboty jest klapa finansowa wydawnictwa. Nie ma ani czasu, ani interesu troszczyć się o stan swego literackiego wyrobienia: zanim się cokolwiek wyrobi, trza będzie szukać nowej roboty. Redaktor komunistyczny sam miał mieć elitarny gust i robić wszystko, żeby go przekazać masom. Redaktor kapitalistyczny ma znać gust mas i się do niego dostosować.

I tu muszę zaznaczyć: och, gdyby to było wszystko takie proste! Gdyby to było tak, że tłum ma mądrość zbiorową, lub zbiorową głupotę, gdyby to było tak, że elitarność równa się snobizmowi, lub jest jego zaprzeczeniem. Gdyby wreszcie z tym kształtowaniem gustu i wyższością redaktora komunistycznego nad kapitalistycznym to była zawsze taka niekwestionowalna prawda! Otóż bywało i tak, i tak. Kształtowanie gustów doprowadziło do powstania gatunku będącego niemal kwintesencją (czyli najważniejszym żywiołem napędzającym wszystko) kiczu zwanego socrealizmem. To było modelowe trzymanie się wzorców kompozycyjnych, modelowe wypranie z indywidualności wszelkiej treści. Wbrew pozorom bynajmniej nie przekazywanie wrogich nam obecnie treści, ale ich brak stanowił o zupełnej martwocie tego, co powstawało w ramach socrealizmu.

Nieszczęściem z drugiego krańca były wszelkiego rodzaju awangardy, które powinny się ukazywać w elitarnych nakładach po kilkaset egzemplarzy (jak nasz "No Wave"), a które bardzo często okazywały się być kompletnymi pomyłkami. Tyle, że w nakładzie 50 tysięcy. Do dnia dzisiejszego można je nabyć w co niektórych księgarniach.

Podejrzewam, że Masłowska, mając takie referencje jak dziś, na dzień dobry wyszłaby w jakichś 150 tysiącach. Nasz kolega A. Drzewiński zaczął chyba od 130 tysięcy, i o ile wiem, wszystko się sprzedało.

W teorii i w pojęciu naszych wspaniałych, walczących z komuną dysydentów mieliśmy zastępy nieprzeliczone wyrobionych, równie wspaniałych czytelników, wszak był słynny szturm na Ullisessa. Jak wspomina Maciej Słomczyński, autor moim zdaniem genialnego przekładu, w mgnieniu oka zniknęło 40.000 egzemplarzy, on sam musiał uciekać przed entuzjazmem tłumów do Zakopanego. Oczywistym było, że TAKIE społeczeństwo nie potrzebuje żadnych redaktorów. Samo ma wyrobiony gust, jak przeciętny profesor Sorbony.

Cóż mogło być lepszego dla nas, inteligentów z urodzenia i przymusu wewnętrznej emigracji jak prawdziwie wolny rynek?

No i okazało się, że da się na nim sprzedać jeszcze carską fałszywkę na fali niekwestionowanej sympatii dla nieistniejącej żydowskiej społeczności. Ukazało się całkiem głębokie bagienko głupoty, przekonaliśmy się, że przez całe lata karmieni sztuką łatwą chcemy sobie zasmakować czystej komerchy.

Zaczęliśmy od tego, jak się mamy do Masłowskiej. Diabli wiedzą, o co chodzi z tą wielką literaturą, natomiast stosunkowo łatwo pokazać, czym się różni tak zwana Nasza literatura, od Ich. Czyli czegoś, co raczymy zwać głównym nurtem.

Obawiam się, że biorąc za wyróżnik główności czystą statystykę, to na łeb pobiłyby wszystko miłosne historie wydawane w kieszonkowym formacie. Po tym szłaby może Chmielewska, jakieś inne kryminały.

Czym w pojęciu czytacza SF jest główny nurt? Mam kłopot, bo chyba czytam, jak leci, nie wiem, co główne, co po szuwarach się chowa. Obawiam się jednak, że to synonim czegoś, co mu się dramatycznie nie spodobało, co mu dramatycznie nie dawało się zrozumieć, albo co go znudziło lub zirytowało. Moim skromnym zdaniem, jest niestety tak, że samo funkcjonowanie owego pojęcia w naszym środowisku świadczy o tym, że bardzo dobrze wiemy, co się nam podoba, a reszta to już nie. Nieraz można się przekonać, nawet będąc młodym człowiekiem, że wszelkie podziały gatunkowe są bardzo umowną rzeczą. Jaki gatunek uprawia na przykład Umberto Ecco? Jaki to gatunek "Wahadło Foucaulta?" Czy przypisywanie go do głównego nurtu nie jest czasem tylko zaznaczaniem, że organizacyjnie pisarz nie należy do światka SF? A Stanisław Lem, jaki to nurt, nie gatunek, a nurt, główny, czy gettowy? A niektóre opowiadania Andrzeja Drzewińskiego, czy drugiego ze spółki autorskiej Andrzeja Ziemiańskiego nie należy zaliczyć ani do SF, ani F tylko do tak zwanego realizmu magicznego, czy niektóre nie są zwykłymi baśniami? Dlaczego Ursula Le Guin jest "nasza" a Olga Tokarczuk "ich"?

Podejrzewam, że w gruncie rzeczy poruszamy się po omacku, że wiele ocen jest pochopnych, przypadkowych, że często bardziej kierujemy się chęcią przypodobania środowisku. Literatura jest tak naprawdę jedna. Można oczywiście twierdzić, że jeden autor miał ochotę przedstawiać świat rzeczywisty, a inny z premedytacją fantastyczny. Jednak i jeden, i drugi dokonuje stylizacji. I za cholerę nie jest to, co pisze podporządkowane czemu innemu, jak tylko realizacji pewnego estetycznego planu. Jeśli nawet chłopi w "Chłopach" Reymonta są bliscy temu, co autor oglądał na wsi, to na przykład posługują się wymyśloną przez niego gwarą.

Nie da się więc nawet z czystym sumieniem podzielić utworów na realistyczne i fantastyczne. Owszem, możemy taką klasyfikację wprowadzić na potrzeby biblioteki, jak ustawić książki na regałach. Nawet da się to zrobić na potrzeby krytyki, ale zawsze znajdzie się coś w obszarze ziemi niczyjej. Coś ni tu, ni siu, a nawet można powiedzieć, że gdy trafimy na malkontenta, to zaliczy "Faraona" do gatunku zwanego operą kosmiczną i walka z nim będzie bardzo ciężka.

SF i F w chwili obecnej, to niestety walka o czytelnika. O ile, będąc w towarzystwie literatów, możemy liczyć albo na sponsoring (wydaliśmy poetę X, oczywiście nikt nie liczy na zyski), już to na darmową reklamę (jak nie zrecenzować najnowszego tomika X-a!), czy wreszcie kredyt może nie zaufania, ale snobizmu czytelnika (kupię X-a, bo o tym się teraz mówi), to w przypadku SF i F to coś musi się sprzedać, bo nikt nie wydaje fantastyki dla uzyskania planowych strat. A jeśli nawet znalazłby się mafiozo - hobbysta, który w wydawnictwie urządziłby sobie pralnię pieniędzy, to rozsądniej byłoby wtopić na jakimś Miłoszu niż na Pilipiuku pod pseudonimem.

Tak więc powiedzmy to sobie szczerze: jest dość poważny wyróżnik działania literata celującego na rynek fanów SF i F. On nie może kształtować gustu, on musi zaspokajać go takim, jakim jest. A przynajmniej takiej postawy oczekuje od niego wydawca, bo mu się wydaje, że gwarantuje ona maksimum zysku. Oznacza to, że tekst na swój sposób musi być konwencjonalny, pozbawiony eksperymentów formalnych, zazwyczaj w konsekwencji, mało ambitny.

Ostatnie słówko jest wybitnie wartościujące. Jeśli ktoś jakieś dzieło określa jako mało ambitne, to zazwyczaj oznacza to pogrzebanie w konkurencji tak zwanych wartości literackich. Cholera wie tak dokładniej, czy wiemy, czym są owe wartości literackie, ale wystarczy, że oznacza to, że krytyk nie znajdzie tam materiału do napisania długiej rozprawy, że inny twórca nie znajdzie tam pomysłów dla siebie. No i pod piach.

Tymczasem i fantastykę naukową, i fantasy czyta się głównie dla sprawienia sobie przyjemności. Mało kto oczekuje, że książki tego nurtu dadzą mu jakiegoś szczególnego kopniaka do przodu. Przynajmniej panuje takie przekonanie, że tak jest.

Wdałem się kiedyś w dyskusję ze studentami na temat pierwszego opowiadania Lema z cyklu o Pilocie Pirxie, tego, w którym mucha powoduje zwarcie w systemie zasilania statku. I tego, gdzie nasz dzielny bohater wybija za pomocą przyspieszenia zwęglone truchło spomiędzy styków. Nikt nie potrafił powiedzieć, czym to właściwie Pirx się wyróżnił, co zrobił takiego niekonwencjonalnego, czego nie zrobił kadet Boerst, który przepadł w tym teście. Opowiadanie okazało się za trudne, zbyt wymagające dla czytelnika.

Miałem okazję wiele razy sprawdzić, że zawodowi krytycy połamali sobie zęby na takich powieściach jak Katar czy Śledztwo. Nie dali rady Solaris. Skutek? Lem jest pewnie jedynym pisarzem SF, który jest traktowany z takimi samymi honorami, jak pisarze owi głównonurtowi. Jest pewnie także jedynym polskim pisarzem, o którym naprawdę mówi się poza granicami kraju. I to już spośród całego naszego kulturalnego bogactwa z Kochanowskim i Mickiewiczem włącznie.

Nie jestem wrogiem zdeklarowanym żadnego gatunku, natomiast zwolennikiem tezy, że trzeba mieć talent do uprawiania jakiejś dziedziny literatury. Inny do horroru, inny do esejów, inny do powieści psychologicznych. Są gatunki, które wymagają więcej talentu, są takie, które wymagają pracy. Moim zdaniem klasyczna hard SF wymaga przede wszystkim pracy.

Prawda jest ponura: talent literacki zdarza się rzadko. Dlatego gdy, Czytelniku, postanawiasz, że zostajesz pisarzem, to słuszne jest założenie, że prawdopodobnie owego wielkiego talentu, wybacz, nie masz. Osobnicy z wielkim talentem trafiają się bowiem naprawdę rzadko. Natomiast to, czy jesteś pracowity, czy nie, to już tylko kwestia samozaparcia.

Tymczasem w naszej działce dominuje teraz nie fantastyka, a fantasy. Moim zdaniem, cholernie potrzebująca ludzi z talentem do opowiadania. To naprawdę literatura dla urodzonych gawędziarzy i gadułów, ale takich, którzy naprawdę potrafią utrzymać uwagę słuchacza przez długi czas. Jak do tej pory jedynym niekwestionowanym mistrzem jest Andrzej Sapkowski.

A tymczasem ludziom wydaje się, że w fantasy jest łatwiej. Bo na przykład nie musimy się martwić wiedzą, którą trzeba by wydobyć z książki, nie musimy się martwić przebiegiem zdarzeń, które powinny być choć trochę prawdopodobne. Jak nasz bohater leży właśnie z głową na pieńku i kat bierze dobry zamach, to zawsze możemy zastosować jakiś czar i dopisać kolejny tom przygód.

Wydaje się, że byle akacja wartką była, bohaterowie dużo pili, mieli wiele kochanek, jakoś to wszystko pójdzie. Tymczasem, to jak z aparatem fotograficznym: idiot kamera zawsze zrobi zdjęcie, mamuśkę poznamy, ale bardzo prawdopodobne, że nie będziemy wiedzieli, po kij to zdjęcie zostało zrobione. Gdy autor ma do dyspozycji tylko zwykłą akcję, tylko zwykłe przygody znane z baśni Andersena, to musi z tego jakoś sprytnie ułożyć ciekawy ornament. Cokolwiek nie jest ozdobnym ornamentem.

Gdybym miał się wypuścić na literackie wody, o czym zawsze marzę, zdecydowanie wydaje mi się, że bezpieczniej jest sięgać po hard SF, bo to można nadrobić właśnie pracą. Zwykła rzeczowa wiedza, nabyta podczas nauki, byle dość konsekwentna, może dać całości niekoniecznie wartość, ale swego rodzaju pancerzyk, który uchroni nas przed natychmiastowym zakwalifikowaniem do gatunku "chała". Bo jak napiszę o zasadzie nieoznaczoności, jak jeszcze spróbuję przedstawić jakiś efekt relatywistyczny w działaniu, to dla krytyków po filologiach będzie to za trudne. Zapewne nie napiszą z czystym sumieniem, że co prawda niewiele zrozumieli, ale do niczego.

Brzmi to cynicznie, ale nie jest do końca takim kuglarstwem, na jakie wygląda. Cała literatura jest swego rodzaju kuglarstwem. Jej wartość polega także na zwykłej konieczności wygimnastykowania swego rozumu. Jeśli przy okazji czytania nawet durnej SF, ktoś nie tyle zrozumie, co zacznie myśleć, na czym polega zasada nieoznaczoności, jeśli dowie się, że istnieje zasada zachowania pędu, to już bardzo dobrze.

Tymczasem zasada sprzedawalności nie dopuszcza za wiele mądrego w tekście. Ma być zrozumiały, autor najlepiej jeśli udaje głupszego od czytelnika. Nic, że sam z siebie bywa dość głupi, bo o mądrych to zwyczajnie trudno, ale ma być swój chłop, a swój jak Mickiewicz zaznaczył o rodzie Sopliców:

" Są jak wiadomo krzepcy otyli i silni,

do wojaczki jedyni w naukach mniej pilni."

No to z tymi naukami nie przesadzać, o wojaczce sporo za to, bo każdemu się wydaje, że to lubi. Tak więc można sobie postawić krzyżyk na SF w takim stylu, w jakim uprawiał ją Lem. Do dyspozycji pozostaje literatura skonwencjonalizowana. Coś takiego jak socrealizm. Tam musiało być o produkcji, tu musi o smokach, tam miało zwyciężyć dobro, tu jest prościej: zwycięża bohater. Tam był zestaw scenograficzny: fabryka, walonki i pół litry, tu jest karczma, miecz i piwo.

Konwencjonalizacji, jak wolności bronią fani gatunku. Pamiętam jakie działa wytoczono przeciw Brzezińskiej za jej rzekomą nadmierną archaizację języka. A tymczasem pisze zupełnie normalnie po polsku. Mógłbym przytoczyć kilku innych pisarzy, którzy tak starannie stylizują, że czytać się tego nie da, i to bynajmniej nie są jakieś odległe w czasie postaci. Grzechem głównym Brzezińskiej było przełamanie konwencji tolkienowskiego świata. Nie jest ono takie, jakiego bym sobie życzył, ale Brzezińska jest bliższa opowieściom ludowym, klasycznym polskim bajdom z ich niepowtarzalną atmosferą.

Inną sprawą jest stan, brzydko mówiąc, "wyrobienia" czytelnika. Pamiętam aferę, jaka się rozpętała wokół tego, czy wielkokalibrowe działo, które śni się bohaterowi opowiadania Andrzeja Ziemiańskiego, może być szybkostrzelne. Czy może się śnić działo 400 mm tak w ogóle? No bo jak niby śniący ma sprawdzić ten kaliber: suwmiarką?

Jak więc widać, biedny autor musi uważać na swych czytelników. Może dostać od nich po głowie w najmniej spodziewanym momencie. Jak dostaną oni coś, czego jeszcze nie widzieli, jak muszą przyzwyczaić się do innego sposobu narracji, do bohatera, który zamiast herosem jest niczym Józef K. malutkim urzędnikiem, albo kotką jak u Brzezińskiej, jak zamiast krasnoluda lub elfa pojawi się coś, choćby myślący ocean, zaczynają wrzeszczeć i tupać. Co ciekawe, po pewnym czasie wrzaski ustają, przestają lecieć zgniłe pomidory i do uszu zaczynają docierać smakowite chrumkania i mlaskania. Niektórzy czytelnicy zaczynają się wyrabiać. Takie są uroki "robienia" w literaturze popularnej.

Masłowską czytałem. Nie znalazłem tam ani nic specjalnie bulwersującego, a brutalizmów, o które ją oskarżają, o wiele mniej niż w pierwszej lepszej powieści fantasy. Nie pada ani jeden trup, ani jeden strzał. Bodaj najbardziej zniesmaczyły ludzi tak zwane wulgaryzmy. No cóż, czytałem wcześniej napisane, o wiele wcześniej, dzieła Markiza de Sade i mogę powiedzieć tyle, że choć język był o wiele mniej drastyczny, to powodów do wstrząsu kulturowego znacznie więcej. Najwięcej wrażeń dostarczył Borowski. I cóż przy ludobójstwie przekleństwa, które zwyczajnie weszły do tak zwanego potocznego języka. Nie wiem, czy pisarstwo Masłowskiej jest nadzwyczaj wybitne, wiem jedno: stara się być inna. Stara się o wydobywanie znaczenia zwykłych, potocznych zbitek słów, ma ucho do języka. Może coś z tego będzie, może się ostanie tylko modnych obecnie jeszcze słów. Zobaczymy.

Z całej tej przygody z Masłowską trzeba wynieść chyba bardzo prostą naukę: "oni" mogą mieć rację. Literatura z zasady komercjalna, z zasady nie przeznaczona dla wymagającego czytelnika, z zasady z ograniczoną liczbą wiadomości rzeczowych, z zasady odległa od wciągania czytelnika we wszelkie literackie zabawy, może nie jest najbardziej zachwycająca. Środowisko, wąskie i niekoniecznie najbardziej obiektywne, które potrafi się zastanawiać nad możliwościami śniącej się armaty szybkostrzelnej (tak dokładniej, typowy utwór dwuwykładny, słówko posiadłem od autora, którego zasadniczym sensem jest posianie wątpliwości, która rzeczywistość ma być prawdziwa, czy może obie), niekoniecznie nadaje się do czegoś więcej nad wydanie subiektywnej opinii, którą niekoniecznie trzeba się przejmować. Rozliczne dowody w postaci maili na listy dyskusyjne świadczą o tym, że środowisko to niekoniecznie jest oczytane i wykształcone w zakresie wiedzy podstawowej.

Na dodatek odwrót od SF brutalnie obnaża wszelkie niedostatki. O ile romans w tle podróży kosmicznej, którym zasadniczym motywem jest na przykład pytanie o istotę człowieczeństwa, postawione tak jak w Teście Pilota Pirxa (gdzie romansu nie było) może być sknocony, to gdy reszta gadżetów jest na swoim miejscu, zwłaszcza gdy autorowi udało się wydobyć sens zagadnienia, błędy nie rażą. Romans z zamkiem czarownika w tle ma za obronę czyste środki literackie i wszelkie niedoróbki stają się dramatycznie widoczne.

Tak więc nie wygląda to dobrze, na tej naszej działce. Okopujemy się, na miedzy zasieki, sadzimy swoje ziemniaczki, wyśmiewamy się z sąsiadów, że im szparagi i brokuły rosną, bo wiadomo, prawdziwe warzywa tylko u nas. Do tamtych zaglądają przez płot i dziwują się, co też wyrosło, a nas kapucha, więc śmiejemy się z tych, co się dziwują. Mniej więcej tak to wygląda.

Gdy chodzi o to, co zrobić, to oczywistym jest, że lepiej pisać. Byłby to wniosek nazbyt oczywisty dla takiej masy tekstu: trzeba jeszcze lepiej czytać. Nawet Masłowską.




 


Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkursy
Bookiet
Recenzje
Spam (ientnika)
Komiks
Wywiad numeru
Stopka
Hor-Mono-Skop
Ludzie listy piszą
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Tomasz Pacyński
W. Świdziniewski
Konrad Bańkowski
Idaho
Piotr Schmidtke
Taka Naka
Ostuda, Bańkowski
Paweł Laudański
Krzysztof Kochański
Kot
Andrzej Świech
Cezary Frąc
Grzegorz Buchwald
Ondřej Neff
Mariusz Czylok
Adam Cebula
RBD
W. Podrzucki
Jacek Piekara
Artur Baniewicz
Roger Zelazny
Instrukcja obsługi
Dawid Brykalski
 

Poprzednia 22 Następna