strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Konrad Bańkowski, Rafał Ostuda
Początek Poprzednia strona 30 Następna Ostatnia

What is the Matrix?

Czyli jak zjeść tę żabę bez niebieskiej pigułki?

 

 

1.

 

"Matrix: Reaktywacja" to druga z trzech części filmu, który zdołał poruszyć wyobraźnię rzeszy widzów, mimo że to jeszcze nie koniec historii, przygotowanej dla miłośników kina przez braci Wachowskich. Ten duet reżyserów i scenarzystów zrobił kawałek dobrej roboty, co można powiedzieć już teraz, choć dopiero oczekujemy na premierę trzeciej części trylogii, pod koniec bieżącego roku.

Jest jedna rzecz, o której trzeba wspomnieć, mówiąc o "Matrixie". Ten film wciska w fotel, jeśli tylko ma się choć odrobinę wrażliwości na efekty specjalne. Pod tym względem trudno zarzucać cokolwiek ponad przesadę. Nawet ona jednak nie umniejsza wrażenia, jakie wywierają niezwykle efektowne sceny umieszczone w rzeczywistości, która pozwala nagiąć prawa fizyki. Wyzwolenie z więzów grawitacji czy pokonanie przeszkody jaką jest materia, umożliwiła twórcom filmu sięgnięcie do repertuaru środków, których głównym celem jest zapewnienie uderzenia w wyobraźnię z siłą zapierającą dech w piersiach. Umowność świata matrycy skutecznie zagłusza ewentualne protesty, jakie mogłoby zgłaszać nasze poczucie tego, co możliwe i tego, co w żadnym razie nie mieści się w granicach znanego nam uniwersum.

Z niejasnych powodów twórcy "Matrixa" utrudniają takie podejście do filmu, które zapewniłoby mocną rozrywkę w ponętnej scenerii. Matrix jest iluzją. To jest istota tamtej rzeczywistości - fakt, iż nie wiadomo tak naprawdę co istnieje, co jest tylko wytworem odpowiednio stymulowanego mózgu, ani na którym z poziomów ta stymulacja miałaby się odbywać. Zwłaszcza to ostatnie staje się istotnym pytaniem po obejrzeniu "Reaktywacji". Ta iluzja, od początku do końca zamierzona, rozszerza się jednak poza ramy filmu rozrywkowego.

Film pełen jest nawiązań, mniej lub bardziej wyraźnej symboliki i podwójnych znaczeń. Odwołuje się przy tym mocno do sposobu myślenia, który związany jest z tym, co dopiero zaczyna funkcjonować jako szerokie zjawisko. Pamiętać trzeba, że mowa o świecie wirtualnym, a więc wypełnienie filmu klimatem i pojęciami, które na co dzień są domeną informatyków, jest w pewien sposób naturalne. Jednocześnie jest to zestaw symboli zrozumiały dla powiększającej się grupy odbiorców. "Matrix" to film bardzo współczesny, choć jego korzenie sięgają wiele lat wstecz.

Niejednoznaczność odwołań sprawia, że i przeciętny widz, którego wiedza o hermetycznym poziomie świata komputerów jest znikoma, może usiąść i nacieszyć oczy oszałamiającym światem. Te nawiązania nie są kluczowe dla zrozumienia fabuły, mają raczej za zadanie dodać jej smaku i pozwolić na odrobinę nieforsującej zabawy w odszukiwanie ich. Czegóż chcieć więcej?

Jak dotąd same zalety i nie powinno dziwić, że "Matrix" święci tryumfy, zapełniając sale kinowe. Uderza co innego.

Już w pierwszej części trylogii dawała się odczuć obecność warstwy, która niejednokrotnie nazywana jest filozoficzną - "zadawaniem pytań". Temat po temu jak najlepszy, bo przecież trudno o bardziej pasujące do tego miejsce od iluzji, w której toczy się życie.

Wtedy wydawało się, że być może w atrakcyjnej wizualnie otoczce przemycana jest jakaś myśl, dzięki której stałby się ten film magiczną hybrydą kina rozrywkowego i wyrazistej myśli fantastycznej.

W tym względzie "Matrix: Reaktywacja" niesie ogromne rozczarowanie. Coraz szybciej, coraz efektowniej, to prawda, ale i nagromadzenie ikon służących samym sobie sprawia, że zaczyna całość przypominać włączenie na siłę czegoś, co w tym filmie nie powinno się było znaleźć. Cel, konieczność, wybór. To nie są pytania, tylko puste słowa, powtarzane z przejęciem pośród wybuchów, pościgów i pozy. Nic ich nie łączy poza sekwencją obrazów, nic ze sobą nie niosą, choć brzmią jak odsłonięte jądro bytu.

Obejrzałem "Reaktywację" tak jak każdy inny film akcji. Było miło, z rozmachem i gdyby na tym się zakończyło, uznałbym go za bardzo udany. Nie przyniósł nic nowego, za to dał radość z oglądania efektów pracy techniki filmowej na wysokim poziomie. Niestety wkładka w postaci zmiksowanego sosu pozornie ważnych słów, okazała się tak męcząca, że straciło widowisko swój największy walor. Wielka szkoda, bo była okazja do znakomitej zabawy.

 

Rafał Ostuda

 

2.

 

Przypomina mi się taki dowcip. No dobra, dwa dowcipy. W pierwszym do nieba idzie Johnny Lee Hooker. I jak to w niebie. Chóry anielskie, aniołki pasą się na obłoczkach, szaty powłóczyste i ogólnie nuda jak sto pięćdziesiąt. Nawet gitary nie pozwolili wnieść, tylko taki solidny anioł na bramce odebrał bez słowa i palcem jeszcze pogroził. Toteż jak się tylko Johnny dowiedział, że jest możliwość zwiedzenia piekła, natychmiast się wybrał. A tam? Blues od świtu do nocy, a potem od nocy do świtu. Każdy z gitarą, albo przynajmniej z harmonijką ustną, piwo i whisky leją się strumieniami, no po prostu bajka. Po powrocie na górę udał się Johnny do Pana Boga i pyta, czy nie dałoby się zmienić przydziału. Na co Bóg odpowiada, że owszem, ale tylko raz. Johnny nie zastanawia się wcale i siup, na dół. A tam płacz i zgrzytanie zębów. Ogień piekielny, diabły widłami kłują tu i ówdzie, no, krótko mówiąc nic fajnego. I jak się kiedyś Bóg wybrał na przechadzkę po piekle, żeby sprawdzić, któż mu tym razem ku potępieniu umknął, łapie Go Johnny za połę szaty niebieskiej i pyta, jakże to tak. Że wtedy tak pięknie, a teraz tak dupnie. I odrzekł mu Bóg:

- Widzisz, Johnny... bo ty turystykę pomyliłeś z emigracją...

I drugi podobny. Z Billem Gatesem dla odmiany. Szkoda czasu i miejsca, wszystko przebiegło jak wyżej mniej więcej. Tylko Billowi Bóg mówi:

- Bo to wersja demonstracyjna była...

 

Co to ma do "Matrixa"? Cóż, odnoszę wrażenie, że my też mylimy. No dobra, inni mylą. Na podobnej zasadzie, co w powyższych dowcipach, multum widzów i tak zwanych krytyków wpadło w ślepą uliczkę, w takie małe piekiełko, myląc film z marketingiem. I nie jest to pierwszy tego typu przypadek, ale na przykładzie "Matrixa" ładnie go w tej chwili widać. Już wyjaśniam...

Pamiętam, co uderzyło mnie już przy pierwszej części. Po prostu nie zrozumiałem. Nie, nie filmu. Po dwóch obejrzeniach wszystko było całkiem jasne. Idea, nawiązania, ukłony w tę i tamtą stronę, żaden problem. Nie zrozumiałem kultu. Nie otworzyło mi się żadne trzecie oko duszy, nie powaliła mnie żadna głębia na kolana (zresztą kino, to nie kościół, nie ma takiej ławeczki specjalnej do klękania...). Obejrzałem film, który mi się spodobał, poszedłem do domu, dziękuję za uwagę. A tu proszę, na prawo i lewo kult "Matrixa", cześć nabożna, widać Neo w sutannie swoje zrobił. Vincent Perez w drugiej części "Kruka" też w sutannie biegał, a nikt kultu nie ogłosił, więc o co chodzi? No właśnie, o co chodzi? O to, że ktoś wreszcie zrobił doskonały film fantastyczny, ze znakomitymi efektami specjalnymi, widowiskowy, sugestywny, dopracowany, którego Amerykanie troszku nie pokumawszy? Może w tym tkwi problem. Wszak wiadomym jest, że naród ten gustuje w filmach, na których myśleć nie trzeba, a te filmy, które powszechnie uznaje się za ambitniejsze, trafiają wyłącznie na klubowe pokazy w małych, uniwersyteckich salach kinowych. To pewnie było faktycznie jakieś novum, coś z treścią, acz superprodukcja. Tyle rozumiem. Nie rozumiem jednak podobnego odbioru u nas. Mienię się pokoleniem wychowanym na "Łowcy androidów", zaangażowanie szarej masy nie jest mi obce. W "Matrixie" też angażuję. Ale nie więcej, niż jest to konieczne, i jestem happy aż do obrzygu. To, co w moim odczuciu zabija sztukę najboleśniej, to grzech nadinterpretacji. Boli mnie, fizycznie wręcz, nieodwracalny jak kastracja podział na sztukę masową i elitarną. Z wyraźnym wskazaniem na wyższość tej drugiej. Osobiście czuję się dzieckiem popkultury i bardzo mi z tym dobrze. Ważne, by odpowiednie rzeczy były na odpowiednim miejscu. Przy sztywnym podziale "Matrix" fiksuje po prostu. Stawia pytania, angażuje umysłowo, co według Jaśnie Oświeconych Krytyków Kultury winduje go na wyższą półkę. Ale, że dużo strzelają, ścigają się, biją i w ogóle fantastyka, to ci sami JOKK natychmiast spychają go w dół. I tak pykają to jojo, aż się muł z dna podnosi. A to przecież po prostu film. Ciekawy, dobrze zrobiony, widowiskowy, nieźle zagrany i stworzony przez inteligentnych ludzi, którzy mieli wystarczająco dużo samozaparcia, żeby konsekwentnie zrealizować swą wizję, nie tonąc w kisielu kompromisów. Według mnie "Reaktywacja" tylko to potwierdza. Z mieszanymi uczuciami śledziłem opinie o drugiej części, zanim ją jeszcze obejrzałem. Później z czystym sumieniem mogłem już sobie na nie plunąć. Mój Boże, czego ci ludzie oczekiwali? Objawienia? Powtórnego przyjścia Mesjasza? Komuś się chyba bajki pomerdały... Przecież to tylko film. Ciekawy, dobrze zrobiony, widowiskowy, nieźle zagrany i stworzony przez inteligentnych ludzi, którzy mieli wystarczająco dużo samozaparcia, żeby konsekwentnie zrealizować swą wizję..., że się sam zacytuję. I zapewniam, że część trzecia, cokolwiek się w niej wydarzy, to będzie po prostu film. Ciekawy, dobrze zrobiony, widowiskowy, nieźle zagrany i stworzony przez inteligentnych ludzi, którzy mieli wystarczająco dużo samozaparcia, żeby konsekwentnie zrealizować swą wizję...

 

Widzę wyraźnie, że gdzieś w tym wszystkim gubi się jakieś sedno. Sedno, które kilkanaście lat temu byłoby oczywiste, a dziś trudne jest do uchwycenia. Sedno, które ginie pod ciężarem doniesień z box office'ów, sprzężonych promocji, przedpremierowej histerii, sztucznego budowania napięcia przez samonapędzających się oszołomów. Zaginęły kryteria, które mnie osobiście pomagały orientować się w filmowym świecie. Nie rozumiem kultu i nie rozumiem oczekiwań. Odnoszę wrażenie, że masy ludzkie, powodowane niezrozumiałym impulsem poczęły doszukiwać się w tym filmie Wartości, których nikt nigdy do niego nie wkładał. A nie znalazłszy ich albo mędzą, że kiepskie, albo wynajdują takie interpretacje, że mi ziemniaki w piwnicy pleśnieją. Każdy się doszukuje, gmera paluszkiem, czy co na dnie nie zostało, zachwyca się metodą wyważania drzwi, które od dawna stoją otworem, do czego zresztą Wachowscy przyznają się otwarcie, szerokim gestem sypiąc listą zapożyczeń i inspiracji. Ludzie budują filozofię na czymś, co zręcznym zabiegiem na wybranych wątkach filozoficznych zostało oparte. Ot tak, bo taki był pomysł. Poszukać podstaw w czymś, czego kino rozrywkowe jeszcze w takim wymiarze nie tknęło. Poszukiwanie niewłożonego zdominowało odbiór "Matrixa", pogrążyło "Reaktywację". Tak zwany widz masowy zaplątał się w gęstwinę interpretacji, gdzie z jednej strony delikatnie pchnięty został przez samych Wachowskich, którzy najwidoczniej nie skalibrowali dzieła odpowiednio do poziomu twórcy (a może właśnie o to chodziło, przecież cokolwiek się mówi o wartości "Matrixa" panowie W. swoje już zarobili, o reszcie ekipy nie wspominając...), a z drugiej napędza się sam, chociażby takimi terminami jak filozofia właśnie, z którą do tej pory kojarzył wyłącznie okularników w powyciąganych swetrach. A tu proszę, dupa w lateksie i też filozofia...

A tymczasem nikomu nie przyjdzie do głowy zrobić rzecz najprostszą. Pójść sobie do kina i obejrzeć film. Tak zupełnie po prostu. I nie wyciągać pierwiastków z Neo, Trinity i Morfeusza, bo - zdradzę Wam w sekrecie - tak naprawdę to są tylko aktorzy...

 

Konrad Bańkowski

 



 


Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkursy
Bookiet
Recenzje
Spam (ientnika)
Komiks
Wywiad numeru
Stopka
Hor-Mono-Skop
Ludzie listy piszą
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Tomasz Pacyński
W. Świdziniewski
Konrad Bańkowski
Idaho
Piotr Schmidtke
Taka Naka
Ostuda, Bańkowski
Paweł Laudański
Krzysztof Kochański
Kot
Andrzej Świech
Cezary Frąc
Grzegorz Buchwald
Ondřej Neff
Mariusz Czylok
Adam Cebula
RBD
W. Podrzucki
Jacek Piekara
Artur Baniewicz
Roger Zelazny
Instrukcja obsługi
Dawid Brykalski
 

Poprzednia 30 Następna