strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Adam Cebula
Początek Poprzednia strona 43 Następna Ostatnia

Koestler przeciw Kopernikowi

 

 

Z jakich powodów komuniści nie lubili Orwella, to łatwo zrozumieć. Trochę mniej oczywiste, zwłaszcza z punktu dzisiejszego czytelnika, jest to, że nie lubili Poppera. Ten, co prawda, wprost kopał pod filozofią marksistowską, ale był tak nieczytelny, że bez zapisu cenzury pewnie nikt by po niego nie sięgnął (a nie ma lepszej reklamy dla książki, jak zabronić do niej dostępu). Zaś zupełną osobliwością w tym towarzystwie dla współczesnych (od roku 89 minęło już prawie jedno pokolenie!) jest obecność Artura Kostlera. O tym, że trafił do ksiąg z zapisami cenzury, dowiedziałem się już całkiem niedawno, i gdyby nie dodatkowe informacje, nigdy bym pewnie nie doszedł dlaczego. Zostawmy historię w spokoju.

 

Muszę się przyznać do pewnego, chyba nie najbardziej chwalebnego procederu. Poluję z upodobaniem na przecenione książki. Intuicja mnie zawodzi dość rzadko. Wychodzi coś z szumem i łopotem, a ja sobie czekam, bo wiem, że książka nie pójdzie. Powiedzmy szczerze, po sępiemu siadam na pobliskim murku i się przypatruję: zdycha już, czy jeszcze trochę? Jak do tej pory przewiozłem się tylko na jednym dziele. Ale to zupełnie osobna sprawa, wydawca zapewne spodziewał się, że szturmu na księgarnie nie będzie. Tymczasem udało mi się zgarnąć całkiem przyzwoitą kolekcję współczesnych popularyzatorów nauki, a także eseistów, za ćwierć ceny. Pewnie już ktoś szykuje sporą cegłę, by spadła na moją głowę w drewnianym kościele, ale niestety, i skąpstwo, i doświadczenie, jak najbardziej do tej pory pozytywne, sugerują, by to kontynuować.

Nie idą generalnie światowe bestsellery. A jakoś tak. Jak jest jakaś cegła poświęcona nauce, rozważaniom o świecie współczesnym, to psa z kulawą nogą zainteresuje. Akurat moim zdaniem trafia to książki bardzo interesujące, bardzo dobrze napisane, dobrze znane, nawet tak sławne, jak "Koniec historii" Fukuyamy. Może zresztą to wcale nieprawda, że te książki źle się sprzedają, może udaje mi się trafić na jakieś końcówki magazynowe? Nie wiem, jak to wygląda od strony dystrybucji, fakt jest taki, że ostatnimi czasy za niewielki szmal można z regałów wydłubać rzeczy moim zdaniem znakomite.

Tendencja ta także dotyczy beletrystyki. Ceny arcydzieł światowej literatury sięgają granic możliwości, zdarzyło mi się nabyć jedną pozycję za 1,5 PLN. O czym świadczy to zjawisko? Czy tylko o nasyceniu rynku? Także chyba o tym, że wbrew obiegowym opiniom, istnieje spora grupa księgarzy, którzy może słabo orientują się w potrzebach naszego czytelnika, ale za to sami są intelektualistami pełną gębą, w każdym razie ktoś o takich cechach bierze udział w procesie podejmowania decyzji o tym, co drukować i powiedzmy sobie, Polak może tylko mieszkający w większym mieście, ale jednak, ma dostęp prawie do wszystkich znaczących dzieł jakie ostatnio powstały. Dodajmy, po polsku, tylko czytać!

 

Ile dałem za "Lunatyków" Artura Kostlera, to pozostanie moją tajemnicą. Niewiele. Książka tylko ciut ustępuje "Achai" objętością, ale było to znacząco mniej, niż trzeba wydać za przeczytanie o przygodach pechowej dziewczyny.

A czy warto? Dzieło to dosyć fundamentalne dla umysłowości współczesnej. Sama postać autora, bardzo barwna, przekonuje, by sięgnąć po tę dość ciężką cegłę. Urodzony w 1905 w Budapeszcie, podczas wojny domowej w Hiszpanii złapany przez oddziały frankistowskie i skazany na karę śmieci, trzykrotnie nominowany do nagrody Nobla. Jak sam pisze we wstępie do "Lunatyków", napisał tę książkę dla wypełnienia luki pomiędzy humanistyczną wizją historii i tym, co zwie się czasami filozofią przyrody. Dzieło rzeczywiście niezwykłe, wykonane z wielką starannością i nakładem pracy. Polak powinien zerknąć tam choćby po to, by się dowiedzieć, co naprawdę napisał Kopernik w swym "De Revolutionibus".

 

Księga jest próbą przywrócenia od pominikowego zbrązowienia do stanu zrozumienia kluczowych dla rozwoju fizyki postaci. Mamy tu staranny wykład o kosmologii starożytnych, potem o okresie średniowiecznym, przedkopernikańskim, wreszcie starannie zrekonstruowane życiorysy Kopernika, Keplera i Galileusza. Rzecz jest ciekawa, bo autor z niezwykłą pasją śledzi losy nie tyle samych odkrywców, co ich myśli. Wiele miejsca poświęca na przykład mało znanemu faktowi zapaści nauki greckiej, która była, jak może się zdawać o krok, od takiego rozkwitu, jaki się zdarzył ludzkości w czasach Odrodzenia. Kto dziś uczy w szkołach o tym, że Arystyarch urodzony ok. roku 310 p.n.e. właściwie prawidłowo skonstruował system heliocentryczny? Dlaczego ta wiedza się tak skutecznie zapadła, pomimo tego, że nijakiej cenzury ze strony kościoła katolickiego nie mogło być wtedy?

Autor o tym nie wspomina, lecz nam się dziś wydaje, że równie niedaleko było Grekom do fundamentalnych odkryć w matematyce, wynalezienia rachunku nieskończonościowego, różniczek i całek. Warto sobie uświadomić, że rzecz się dokonała dopiero za sprawą Newtona i Leibnitza. Musiało upłynąć prawie 2000 lat...

 

Nie sposób omawiać tu całej książki, która jest poświęcona właśnie tropieniu takich dziwnych zdarzeń. Nie mogę się jednak oprzeć, by skomentować jej fragmentu, który pewnie "ruszy" każdego Polaka. Rzecz jest dosyć charakterystyczna i ma szersze znaczenie. Oto pojawia się pytanie: czy da się z wiedzą humanistyczną zrozumieć dzieje świata? Mam wrażenie, że nie. Szereg kwestii, które znakomity autor z pasją przekopuje, są, moim zdaniem, może naiwnymi, ale jednak błędnymi tropami. Szeregu problemów nie sposób zrozumieć, występując tylko z pozycji, skądinąd bardzo chwalebnych, bo etycznych. Potrzebne jest jednak i doświadczenie, i wiedza technicznego wyrobnika, by zawiłe stało się jasne i oczywiste.

To właśnie Kopernikowi Koestler poświęca wiele miejsca, by przedstawić go w jak najgorszym świetle. Czytałem te rozdziały z rozbawieniem. Jeden z największych zarzutów, jaki mu postawił nasz autor, to asekuranctwo, następny to, że nie wykonywał obserwacji. Jeszcze inny, że idea poruszającej Ziemi nie była oryginalna, co zresztą wynika z pism samego Kopernika. Wreszcie, dowiadujemy się, że Kopernik był ostatnim arystotelikiem. I by nie było wątpliwości, pochodzenie ma raczej niemieckie jak polskie.

 

Cała niemoc nawet tak zaangażowanego w odkrywanie fizycznych (przyrodniczych) pokładów ludzkiej kultury pisarza wyłazi jak na dłoni, gdy na końcu, nie zostawiając już właściwie niczego z kanonika, zaczyna się zastanawiać, co właściwie takiego było w jego dziele, że znalazł wiele lat po śmierci tak zaciekłych obrońców, jak Keplera czy Galileusza. I znajduje szereg odpowiedzi, mocno filozoficznych, że na ten przykład wszechświat kopernikański jest nieskończony, że nie ma wyróżnionego w sposób "naturalny" środka i takie tam dalej ciekawostki. Wszystko to prawda, lecz chyba sprawy mają się dramatycznie prościej.

Sprawa Kopernika ma swego rodzaju pecha, została, bowiem ustawiona niemal w samym środku pola bitwy pomiędzy konserwatystami i rewolucjonistami. Awantura trwająca bezustannie z mniejszym, czy większym natężeniem od samego początku dziejów, rejestrowana już w egipskich hieroglifach w postaci choćby lamentów na dzisiejszą (sprzed 3000 lat) młódź, nie pozwala zająć się skutecznie meritum sprawy. Ważniejsze jest pognębianie przeciwników.

Jeśli wylać kilka kubłów wody na rozpalone łepetyny dyskutantów, to może uda się jednak cokolwiek ustalić. Zapewne okaże się, że jest trochę inaczej niż chcieliby wszyscy.

 

Jak mi się zdaje, nie bardzo rozumie się dziś, na czym polegał "program badawczy" genialnego kanonika. Albowiem istniejące opisanie niebieskich przestworzy nie bardzo przeszkadzało współczesnym. Nie było jeszcze fizyki i nie było potrzeby znajdowania jakichś jednorodnych praw ruchu. System ptolemejski był czymś, co dziś się nazywa modelem empirycznym. Zwyczajnie zbiór zasad, co zrobić, żeby przewidzieć, gdzie mianowicie znajdzie się planeta w jakimś czasie. Działało to całkiem dobrze, przynajmniej na potrzeby ówczesnych astrologów. Z tej pewnie przyczyny sprawa systemu genialnego astronoma wybuchła prawie sto lat później, dopiero wówczas, gdy pojawił się realny powód dla posiadania czegoś lepszego od zbioru dziwacznych reguł obracania kółkami.

Ptolemejski układ wszechświata nie da się w żaden sposób ugryźć, gdy spróbujemy przypisać ruchom planet przyczynę fizyczną. Jak napisał sam Kopernik, musiałby się on rozlecieć na skutek działania siły odśrodkowej, prawie na pewno trzaśnie sfera gwiazd stałych. Nie dałoby się niczego w nim wyjaśnić, stosując prawo ciążenia i zasady bezwładności, bo skomplikowane pętle, jakie wykonywały planety, gryzły się ze wszystkimi obserwacjami ruchu choćby rzucanych kamieni. Kopernik zaś pokazał, że można umieścić Słońce w centrum i, zaczynając od tego założenia, przypisać planetom kołowe orbity i w zasadzie będzie się to zgadzać z tym, co na niebie widać.

Jest to ciekawy i bardzo zasadniczy temat do zastanowienia się, czemu w gruncie rzeczy gorsza teoria, bardziej skomplikowana obliczeniowo, którą niebawem obserwacyjnie obali Tycho Brahe, wyparła tę, która dawała lepsze wyniki? Temu właśnie nie może się Koestler nadziwić.

Oczywiście wszechświat wg Kopernika był sknocony. Ponaciągane orbity Marsa, dziwaczne, dodatkowe kółka, po których musiały się poruszać planety, kupa byków i niedorzeczności, bodaj największą było to, że musiał on zwiększyć liczbę dodatkowych sfer, po których poruszały się planety, zwiększyć w stosunku do Ptolemeusza, jak to skrupulatnie policzył Koestler. Generalnie bez sensu. I to pewnie jest przyczyna, dla której dzieło naszego geniusza pozostało właściwie niedokończone. To zapewne była podstawowa przyczyna, dla której nie chciał go wydać, trzymając w skrzyni kilkadziesiąt lat. Bo wiedział, że zwyczajnie znajdują się tam bzdury. Można interpretować wstrzemięźliwość astronoma jako tchórzostwo, lecz można jako przejaw naukowej rzetelności. Nie miał ochoty wystawiać się na obrzucanie błotem, jak pisze Koestler, zwłaszcza, że zarzuty, które by mu postawiono, byłyby słuszne...

 

Koestler dziwi się wstrzemięźliwości człowieka niejako z pozycji moralnych: jak to możliwe, że człowiek, mający tak fundamentalne idee w głowie, nie chciał przykopać scholastykom i ruszyć z miejsca umysłowości świata? Dlaczego biedny Retyk musiał tyle lat z nim walczyć, żeby udało się wydobyć legendarne dzieło ze skrzyni? Tymczasem kanonik najwyraźniej zdawał sobie sprawę, jak niewiele ma na obronę swych dziwacznych pomysłów i jak kiepskiej wartości są to argumenty. A z czego miałby wziąć pewność, że skoro w całej konstrukcji tyle jest niewiadomych, tyle kółek zgrzyta i nie zazębia się ze sobą, to całość nie jest jeszcze jedną wielką fikcją? Koestler najwyraźniej nie przyzwyczajony do merytorycznych sporów, nie rozumie, że pierwsze obliczenie skonfrontowane z obserwacją mogło posłać Kopernika razem ze swoją księgą do wszystkich diabłów. Zresztą, znaleźli się tacy, co dopełnili owej procedury i faktycznie szybko, co sam autor skrupulatnie podkreśla, ludzkość musiała wymyślić lepsze metody na obliczanie pozycji planet niż podane w słynnym dziele.

Dlaczego zaś tak niewolniczo trzymał się wyników starożytnych pisarzy i walczył ze swoim systemem, by dostosować go do ich obserwacji? Dla Koestlera to kolejna znacząca sprawa. To bardzo znamienny rys charakteru, znak przywiązania do tradycji, znak braku odwagi. Poświęca sprawie wiele akapitów, ryjąc po źródłach, snując przeróżne teorie, i nade wszystko udowadniając, jak wiele przyniosło to szkody.

Być może Kopernik zwyczajnie czuł się w gruncie rzeczy scholastykiem, może był nawet tym ostatnim arystotelikiem, który wbił znakomitemu filozofowi w końcu osikowy kołek w piersi, lecz prawdopodobna jest bardzo prozaiczna przyczyna: Kopernik nie znał się na prowadzeniu obserwacji. Może miał kiepskie warunki atmosferyczne, lecz wydaje mi się, że cierpiał na bardzo powszechną wśród ludzi przypadłość: nie potrafił mierzyć. Idę o spory zakład, że gdyby zebrać grupę współczesnych astronomów, także fizyków, takich, którzy nawet na co dzień zajmują się pomiarami i dać im takie urządzenia, jakimi mógł posługiwać się Kopernik, to zaczęłoby się od bezradności. Podejrzewam, że gdyby mieli zweryfikować tezę o tym, że system heliocentryczny jest poprawny, to najkrótszą drogą byłoby nawet sięgnięcie do tak starych obserwacji i tak mało dokładnych, jakimi posługiwał się Kopernik. Pewnie współcześni uczeni zrobiliby dokładnie to samo, co słynny kanonik.



Czytaj dalej...




Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkursy
Bookiet
Recenzje
Spam (ientnika)
Komiks
Wywiad numeru
Stopka
Hor-Mono-Skop
Ludzie listy piszą
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Tomasz Pacyński
W. Świdziniewski
Konrad Bańkowski
Idaho
Piotr Schmidtke
Taka Naka
Ostuda, Bańkowski
Paweł Laudański
Krzysztof Kochański
Kot
Andrzej Świech
Cezary Frąc
Grzegorz Buchwald
Ondřej Neff
Mariusz Czylok
Adam Cebula
RBD
W. Podrzucki
Jacek Piekara
Artur Baniewicz
Roger Zelazny
Instrukcja obsługi
Dawid Brykalski
 

Poprzednia 43 Następna