strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Wawrzyniec Podrzucki
Początek Poprzednia strona 47 Następna Ostatnia

Uśpione archiwum

 

 

fragment

 

 

Uśpione archiwum
Przygodowa powieść SF. Thomas Farquahart, młody strażnik prawa w spokojnej osadzie New Cheshire, za namową przyjaciela wyrusza w podroż po Drzewie. Jest to gigantyczna, żywa nanostruktura, która już od wieków jest domem ludzi. Współistniejąc z tym niezwykłym organizmem ludzkość zmieniła się i podzieliła na tysiące odrębnych kultur. Prymitywne łowieckie plemię Ux, Anhelosi wędrujący w antygrawitacyjnych galeonach czy zaawansowana technologicznie społeczność Apeksu - wszyscy oni są dziećmi świata, w którym dwa odmienne systemy biologiczne walczą ze sobą, przenikają się i ostatecznie łączą w symbiotyczną całość. Tylko nieliczni mieszkańcy Drzewa dostrzegają, że wkracza ono w fazę decydujących przemian i że mimowolnie znaleźli się w centrum wydarzeń, które na zawsze mogą odmienić los ludzkości. Niezmierzone labirynty megastruktury, przebiegłe mannekeny - ożywione, obdarzone świadomością twory Drzewa - a także fanatyczni wyznawcy Kościoła Ostatecznego Rozgrzeszenia oraz bezwzględni łowcy nagród to dopiero początek wyzwań, z jakimi przyjdzie się zmierzyć bohaterom tej książki. Powieść jest pierwszym tomem trylogii Yggdrasill.
Ilustrację na okładkę powieści namalował Przemysław Truściński, jeden z najbardziej obiecujących grafików i komiksiarzy młodego pokolenia.

Agencja Wydawnicza Runa
ISBN: 83-917904-8-7
Liczba stron: 512
Warszawa 2003
Cena : 28.50 zł

ROZDZIAŁ 7

 

- No, niedługo się zacznie, panowie! - rzekł Darius, spoglądając na rzekę fachowym okiem.

Coraz więcej było zwiastunów nadchodzącego przesilenia. Poziom wody obniżył się zauważalnie, a jej powierzchnię zniekształcił łańcuch płytkich zaklęśnięć, obracających się powoli jak żarna. Fauna Rzeki także nie pozostała obojętna. Wydry oraz miniaturowe, wiecznie uśmiechnięte delfiny odpływały z gracją na północ, żeby przeczekać największą falę w kanałach na obrzeżu miasta. Ławice długopłetwych ryb utworzyły coś na kształt wtórnej tafli wody, tak wiele ich wyskakiwało i frunęło niczym chmara srebrzystych jaskółek w tę samą stronę co ssaki. Ich furkot, kiedy tak pomykały w długich ślizgach tuż ponad nurtem, mieszał się z chrzęstem krabów, wynurzających się całymi setkami z toni. Pchane wewnętrznym impulsem purpurowo-żółte skorupiaki szukały wysoko położonych miejsc, aczkolwiek fizyczna natura ewentualnego schronienia była im obojętna. Wiele wybrało brzeg i wspinaczkę ku koronom drzew, znalazły się jednak osobniki, które nie wzgardziły pokładami promów ani ich pasażerami. Thomas, przydybawszy jednego z takich oportunistów na swojej nogawce, strząsnął go z obrzydzeniem i krótkim kopniakiem posłał z powrotem do wody po to tylko, by zająć się dwoma następnymi. Darius, jego synowie, a nawet Gerhard odnosili się do nieproszonych gości z większą flegmą, opędzając się od nich jak od much i dalej robiąc swoje.

- Ojcze, zakotwiczyć już? - spytał Alec.

Darius obrzucił fachowym spojrzeniem przestrzeń, rozciągającą się między nimi a przegrodą.

- Trochę za blisko stoimy, mogłoby nas zassać. Dajcie no jeszcze ze trzy długości do tyłu!

Od podstawy septum dzieliło ich teraz prawie pół kilometra. Wydawało się, że to całkiem bezpieczna odległość, i Thomas nie za bardzo wiedział, co sternik miał na myśli, mówiąc o zasysaniu. Nie zabrzmiało to jednak uspokajająco i ani trochę nie podniosło morale Farquaharta. Widocznie charakteryzowała go odwaga pośledniejszego gatunku. Im bliżej bowiem było momentu rozpoczęcia właściwej przeprawy na drugą stronę, tym mocniej jego żołądek ściskał się ze strachu.

Chłopcy Dariusa zaciągnęli hamulce i zabrali się do roboty. Rene poszedł na rufę i zwolnił spust harpuna cumowniczego, który z cichym pluskiem zanurkował pod wodę. Potem obydwaj bracia wyciągnęli z rufowej przybudówki cztery solidnie wyglądające kotwiczniki burtowe. Z wprawą, będącą efektem wieloletniej praktyki, umocowali je na obrotowych trzpieniach, po jednym w każdym z narożników promu. Przez krótką chwilę coś tam przy nich manipulowali, regulując, jak się Thomas domyślił, naciąg w katapultach, a potem zaczęli strzelać. Najpierw dwie kotwy poleciały ze świstem na bliższy prawy brzeg, a po nich dwie następne pofrunęły w oddalony o dobre kilkadziesiąt metrów Las po drugiej stronie wody. Bracia włączyli nawijarki, żeby sprawdzić, czy kotwy zaczepiły się jak należy, i kiedy wszystkie cztery cumy naprężyły się zgodnie, pogratulowali sobie profesjonalizmu. Zaraz poluzowali nieco naciąg lin, po czym Rene powrócił na rufę do pilnowania harpuna. Wytrzymywał on w dnie nie więcej niż trzy, cztery minuty, a potem żywogrunt go stamtąd wypychał. Młodzieniec z uwagą obserwował znikającą pod wodą linkę, gotów wstrzelić drugi harpun, gdy tylko pierwszy sznur zacznie wiotczeć.

Prom tkwił teraz jak pająk w skrzyżowaniu asymetrycznego iksa z lin kotwicznych. "Liny" to zresztą było za duże słowo. Nie grubsze od szewskiej dratwy, sprawiały wrażenie zatrważająco wątłych. W rzeczywistości jednak były niewiarygodnie mocne. W Keshe istniała bodajże tylko jedna mała manufaktura, która je wytwarzała, i to wyłącznie na indywidualne zamówienia. Wykonane były z włókien uzyskiwanych z głębszych warstw macierzy. Był to dość skomplikowany proces i od pokoleń otoczony ścisłą tajemnicą przez cech powroźników. Nic więc dziwnego, że jeden mały zwój ich markowego towaru potrafił czasem kosztować więcej niż roczne przychody burmistrza. Thomas przyglądał się pajęczo cienkim cumom i z ironią myślał o wszystkich tych Wysokich Rodach, chełpiących się swoimi fortunami, które tak naprawdę musiały być jakże skromne w porównaniu z finansowymi możliwościami żyjących ze sobą w symbiozie szklarzy i przewoźników.

- Ile mamy jeszcze do fali? - Z trudem ukrywał narastające zdenerwowanie.

- Do fali to jeszcze jest mnóstwo czasu, chłopcze. Ale rewers przetoki zacznie się dużo wcześniej. Powinniście już dawno się przebrać, a ten tam... Ej, Karawaniarz! - krzyknął ponad ramieniem Farquaharta. - Skończyłbyś wreszcie z tym praniem brudów, do diabła!

Vlad i Kevin nie potrafili dojść do porozumienia. Stary znowu wyglądał, jakby był bliski jakiegoś ataku. Z wściekłości poczerwieniał na twarzy i ryczał już bez opamiętania, wytoczywszy najcięższą artylerię przekleństw, gróźb oraz apeli do synowskiego posłuszeństwa. Nie była to budująca scena rodzinna i wszyscy jej przymusowi świadkowie czuli narastające zażenowanie. Lecz rozsierdzony Karawaniarz był jak ślepy i głuchy, niezdolny w swym zacietrzewieniu dostrzec, jaką krzywdę wyrządza chłopakowi.

Kevin, któremu niespełna rok brakowało do pełnoletności, bez wątpienia uważał się za całkiem dorosłego i gotowego do buntu przeciwko autorytetom. Thomas mógł za smarkaczem nie przepadać, doskonale jednak rozumiał, jak ten mały musiał się w tej chwili czuć. Na oczach starych, odpowiedzialnych wyjadaczy i twardzieli, ktoś, nieważne kto, łaja go jak kilkuletniego szczeniaka, niepotrafiącego sobie nawet samemu rozporka zapiąć.

Nie ma co, też by mnie żółć zalała, pomyślał Thomas ze współczuciem. Wstyd i jeszcze większy od wstydu żal do ojca, strach przed ośmieszeniem oraz utratą respektu, i ten herkulesowy wysiłek, żeby powstrzymać napływające do oczu łzy upokorzenia... Farquahart znał te uczucia aż nazbyt dobrze. I mógł się założyć, że Kevin miał już w nosie, czy faktycznie pójdzie na drugą stronę, czy też nie. W tej chwili zależało mu tylko na tym, żeby nie stracić ostatnich resztek poważania u ludzi, z którymi kiedyś być może przyjdzie mu pracować. Sprawa honoru i zranionej miłości własnej. Ale ten stary idiota był na to wszystko zupełnie obojętny...

Gerhard w końcu nie wytrzymał.

- Vlad, dajże już chłopakowi spokój - rzekł, kładąc rozjuszonemu szklarzowi dłoń na ramieniu.

Karawaniarz odwrócił się ku niemu z nabrzmiałą twarzą.

- A ty czego się znowu wtrąbiasz, Klosky? To wszystko twoja wina, przybłędo! To przez ciebie i przez te twoje zasrane historyjki gówniarz zhardział mi jak portowa lafirynda!

Wyraźnie Vlad rozpędził się niczym buhaj w amoku i przemawianie do niego jak do rozsądnego człowieka byłoby zwykłym marnowaniem słów. Toteż niewiele myśląc, Gerhard wymierzył mu otrzeźwiający policzek. Wzdrygnęli się wszyscy, stary zaś z miejsca zamilkł.

- Vlad, cholera ciężka, nie mamy czasu na twoje popisy! Chodź no tu...

Ujął starego pod ramię i obaj przeszli na drugi koniec promu. Alec wykorzystał chwilę spokoju i solidarnie zajął się Kevinem. Karawaniarz, zszokowany po ciosie i sflaczały po wypuszczeniu takiej ilości pary, nie patrzył za bardzo pod nogi. Byłby potknął się o przyssanego do pokładu Regulamina (który wyraził swój sprzeciw kurtuazyjnym "Przepraszam, ja tu chyba wszystkim trochę zawadzam") i poleciał jak długi, gdyby Gerhard w porę go nie podtrzymał.

- Posłuchaj no, przyjacielu - rzekł von Klosky spokojnym tonem. - Straszny z ciebie raptus i choleryk, ale nie głupiec, wiem o tym. Hej, słuchasz mnie w ogóle? To dobrze... Nie zostawiaj chłopaka, niech idzie z nami. Pomyśl przez moment racjonalnie, a na pewno przyznasz mi rację. Pamiętaj, że ani ja, ani Thomas nigdy nie byliśmy pod wodą, ale Kevin już z tobą chodził, mam rację? No właśnie. My jesteśmy kompletnymi nowicjuszami i możemy się pogubić, więc twój chłopak może się przydać, i to nawet bardziej tobie niż nam. Poza tym, jeśli naprawdę tak się o niego boisz, to lepiej nie zostawiaj go teraz samego w Cheshire. Obydwaj wiemy, że mały jest w gorącej wodzie kąpany i jeśli wróci do miasta, to gotów sobie napytać jeszcze większej biedy. Kościół jest bardzo pamiętliwy, Vlad. A ponadto, do jasnej klęski, bądź dla niego ojcem, a nie jakimś tyranem! Chcesz, żeby cię słuchał i miał dla ciebie szacunek, tak? No to traktuj go w ten sam sposób albo którejś nocy twój kochany Kevin cię udusi! No, dosyć się nagadałem. Czas brać się do roboty.

Vlad pokręcił ciężko głową, jakby przebudził się z męczącego snu. Złożył usta, by coś odpowiedzieć, ale Gerhard już odszedł do sterówki, w której złożyli plecaki. Chcąc nie chcąc, Vlad poczłapał za nim.

* * *

- Klosky i ty, uważajcie teraz.

Karawaniarz wziął zaoferowany mu przez Gerharda niewielki tablet wraz z rysikiem, który w jego wielkiej łapie wyglądał jak drzazga.

- Tak to mniej więcej wygląda - powiedział, przedstawiając im pospiesznie wykonany szkic podłużnego przekroju Rzeki, z przegrodą oraz kanałem przepływowym w kształcie kabłąka, potocznie zwanym przetoką.

- Ten odcinek - poprowadził kreskę od krzyżyka oznaczającego położenie ich promu do miejsca na schemacie, gdzie w opadającym ku przetoce dnie Rzeki dorysował pięć małych kółek - powinniśmy przepłynąć w miarę szybko, używając plecaków i kombinezonów. Pierwszy problem to właśnie te draństwa. - Puknął stylusem w jedno z kółek. - Przepustnice. Kiedy do nich dotrzemy, będą już mniej więcej do połowy otwarte. Wszystko, co w nie wpada i jest większe od kociego gówna, rozwalają i mielą na drobiazg. I niech was nie zwiedzie sieć ochronna, która je osłania. Te dziury ciągną jak zaraza i jeśli któraś z nich was przechwyci, z łatwością może wam kości pogruchotać. Najlepszy sposób, jaki znam, to przepełznąć bokiem koryta, na przylgach.

- Deus, w ten sposób to my nawet do jutra nie przepłyniemy! - wyjęczał Thomas.

Karawaniarz zignorował jego wykrzykniki i kontynuował:

- Od przepustnic mamy już tylko kilkadziesiąt metrów do wylotu przetoki i jeśli dotrzemy tam bez marudzenia, skorzystamy z pomocy samej Rzeki. Musimy znaleźć się nad wylotem dokładnie w chwili, gdy przetoka zacznie się kurczyć i pchać wodę w przeciwną stronę. Nie trwa to zbyt długo, wszystkiego kilkanaście minut, więc musimy się pośpieszyć. Ale ostrożnie, i z głową na karku zamiast dupy.

Stylus powędrował do kabłąka, w którego wnętrzu Vlad dorysował kilkanaście krótkich kresek. Wyglądało to teraz jak dwa odwrócone grzebienie albo jak rysunek drabiny wygiętej w pałąk i ze wszystkimi szczeblami przeciętymi w środku.

- Te kreski to popychacze. To one pędzą wodę z jednego segmentu do drugiego. W czasie rewersu zmieniają kierunek ruchu na przeciwny. Trzeba na nie uważać tak samo jak na przepustnice, ale w awaryjnej sytuacji można je wykorzystać, chociaż wymaga to dość dużej sprawności i koordynacji ruchów. Najprościej mówiąc, łapie się człowiek jednej, daje się przez nią machnąć do przodu, łapie następnej, i tak raz po raz, aż do samego dna przetoki.

- A co to jest? - spytał Thomas, wskazując na grubą krechę wyrysowaną w punkcie przegięcia przetoki.

- Ach, to. Mówimy na to myncer, albo Przystanek Mielonka.

- Przystanek Mielonka? Rany Drzewa, kojarzy się z rzeźnią!

- No, coś w tym jest. - Vlad uśmiechnął się ironicznie. - Ale bez obaw, kiedy do niej dojdziemy, będzie już spać...

Zauważył, że Farquahart spogląda na niego z wielkim zaciekawieniem.

- Myncer to rzeczywiście coś jak maszynka do mięsa, tyle że znacznie większa. Gdyby nie myncery, przetoki prędzej czy później pozatykałyby się kompletnie całym tym śmieciem, jaki codziennie znosi Rzeka, i w końcu nie byłoby już żadnej Rzeki, tylko łańcuch cuchnących szamb. Ale dla myncerów my też możemy być takim śmieciem. Na szczęście nie pracują bez przerwy. Budzą się na dłużej dwa razy na dobę, przy średnich stanach wody. Na nieszczęście - tu Vlad zrobił pauzę, niewątpliwie dla dodania dramatyzmu swoim słowom - kiedy wyczują jakąś naprawdę dużą masę przepływającą przez ich paszczę - czy to będzie zwierzę, pień drzewa, czy zatopiony prom - budzą się bez względu na porę dnia. A wówczas... - Karawaniarz zakończył zdanie wymownym gestem, przesuwając ręką po gardle.

Powiódł wzrokiem po twarzach słuchaczy, sprawdzając, czy jego słowa zrobiły dostateczne wrażenie. Na Kevinie nie za bardzo, na Gerhardzie umiarkowane, Thomas z kolei słyszał o tym po raz pierwszy w życiu.

- No to dołowato - skonstatował Thomas, czując piekącą suchość w krtani.

Karawaniarz pokręcił głową.

- Zła odpowiedź, synu. Właściwa brzmi: "Dołowato, kiedy się idzie bez Vlada".

- A to niby dlaczego?

- Ano tak. Nie wszystko mogę wam powiedzieć, bo z czego będę żył?

Von Klosky przewrócił oczami w desperacji.

- Człowieku, bądźże poważny - rzekł, siląc się na spokój. - Przecież my chcemy tylko przejść na drugą stronę. A jak tobie coś się stanie?

- Mnie się nic nie stanie. - Karawaniarz prychnął nonszalancko. - Martw się lepiej o siebie.

- Właśnie to robię - odparł Gerhard. - No, więc?

- Nie - warknął Vlad uparcie.

Gerhard nachylił się ku staremu.

- Vlad, przyjacielu nasz drogi, ty chyba o czymś zapomniałeś. - Gerhard spojrzał w oczy Karawaniarzowi i postukał się znacząco w pierś.

- O niczym nie zapominam - mruknął tamten ponuro. - Ale to jest mój jedyny warunek i nie masz w tej chwili zbyt wielkiego wyboru, Klosky.

- A pies cię trącał. - Gerhard dał za wygraną. - Wracajmy do tematu. Co jeszcze musimy bądź co wolno nam wiedzieć?

- Po pierwsze, przez cały czas, kiedy będziemy pod wodą, słuchajcie moich poleceń. Po drugie, o ile nie zadecyduję inaczej, pod żadnym pozorem nie odłączać się od liny asekuracyjnej. A po trzecie, trzymać szyk: ja, Farquahart, Klosky, Kevin. I, na Helenę, postarajcie się nie spanikować, to wszystkim nam czas upłynie przyjemniej.

 

* * *

 

Pod okiem doświadczonego Karawaniarza włożyli podwodne kombinezony. Były one jeszcze jednym przykładem technologii, której przeciętny mieszkaniec Keshe mało że by nie zrozumiał, ale pewnie nawet wyobrazić by sobie nie potrafił. Nie było sensu wypytywać Vlada o zasadę działania poszczególnych mechanizmów tego skomplikowanego ubioru. Stary wiedział, jak go używać, i tę praktyczną wiedzę mógł im teraz przekazać, ale to było wszystko.

Kombinezon składał się z jednoczęściowego skafandra oraz kaptura, który nakładało się osobno. Główną funkcję tego ostatniego stanowiło wychwytywanie z wody rozpuszczonych gazów i dostarczanie ich użytkownikowi w optymalnych proporcjach. Prócz tego kaptur miał wielkie, elastyczne gogle o zmiennym wedle woli kącie widzenia, pozwalające oglądać świat w szerokim zakresie widma, a także coś, co Vlad nazwał "dźwiękoźrałem". Reszta podwodnego skafandra była nie mniej interesująca, ale z krótkiego wykładu Karawaniarza Farquahart zapamiętał jedynie, że wyposażony był w pędniki "mahid" (cokolwiek to oznaczało), półautonomiczny egzoszkielet, wydajniejszy nawet od tego z plecaków, system regulacji termicznej, przeciwbąblownik, no i przylgi, które znajdowały się nie tylko na rękawicach i podeszwach kombinezonu, ale również na kolanach, łokciach, udach, plecach i piersiach, a nawet na siedzeniu!

Całą tę maszynerię wkładało się prościej niż rękawiczkę. Trzeba było tylko rozebrać się do rosołu, a ona już sama opatulała ciało i dopasowywała się do sylwetki jak odlew woskowy. Kombinezon, a zwłaszcza kaptur wyściełane były od wewnątrz tysiącami czujników, umożliwiających kontrolę wszystkich jego funkcji za pomocą (tak przynajmniej twierdził Vlad) myśli użytkownika. I kiedy skafander już się do ciebie przyzwyczaił (co zabierało mu mniej niż minutę), praktycznie przeistaczał się w drugą skórę.

Karawaniarz odczekał, aż skafandry dostroją się do każdego z nich, po czym przywołał całą trójkę do siebie.

- Nałóżcie jeszcze te pasy - powiedział, rozdając im szerokie, elastyczne obręcze.

Kiedy już opięli się nimi posłusznie wokół bioder, Vlad wydobył ze swojego plecaka zwój błyszczącej linki z nanizanymi "koralikami" wielkości śliwki.

- To jest nasza asekuracja. Tak działa - rzekł, przytykając jeden z koralików do swego pasa.

Ów natychmiast do niego przylgnął i chociaż ślizgał się dookoła bioder Vlada zupełnie swobodnie, oderwać go było nie sposób. Gerhard powtórzył operację, a potem na ułamek sekundy przymknął oczy i owoid natychmiast odpadł.

- No właśnie - rzekł Vlad, wskazując na von Klosky'ego jak sztukmistrz na asystentkę. - Asekurację kontroluje się tak samo, jak resztę kombinezonu. W porządku, możecie zakładać plecaki.

Zrobili, jak kazał.

- Ostatnia sprawa - pędniki. Dokładnie tak, jak z całą resztą. Musicie tylko pomyśleć, że jesteście rybami. - Zarechotał. - No, to już chyba wszystko, możemy się zbierać. Klosky?

Gerhard wyraźnie się ociągał. Przez chwilę stał bez ruchu, z dziwnie szklistym wzrokiem skierowanym w stronę odległego Keshe, i w swoim plamistym skafandrze wyglądał jak jakaś wielka, smutna salamandra.

- Moment - rzucił przez ramię, po czym zrobił krok w stronę opartego o ścianę przybudówki Dariusa.

- Żaden z nas nie lubi długich pożegnań - powiedział cicho. - Powiem zatem tylko dwie rzeczy. Po pierwsze, że te sześć lat spędzonych tutaj było chyba najwspanialszym okresem w moim życiu.

- Wzajemnie, przyjacielu, wzajemnie - rzekł Darius, nie kryjąc wzruszenia. - Zmieniło się to nasze zapyziałe miasteczko za twojej kadencji, bez dwóch zdań. Chociaż z pewnością nie wszystkim jest to równie w smak, che, che... A propos, nie boisz się, że kiedy znikniesz, natychmiast wybiorą sobie jakąś marionetkę i całą twoją robotę diabli wezmą?

- Dlatego właśnie miałbym do ciebie ostatnią, wielką prośbę - odparł na to Gerhard, przyciągając do siebie plecak i wyjmując z niego insygnia arcykonstabla wraz z dwoma innymi drobiazgami.

Darius popatrzył na połyskliwe emblematy i uniósł zaskoczony wzrok na von Klosky'ego.

- Co, ja?! O, nie, mój drogi, ja nie mogę! I dobrze wiesz dlaczego.

- Spokojnie. Chciałem raczej, żebyś zaniósł to do Sylwii Bonske.

Darius zmarszczył brwi.

- Do tej skryby z magistratu?

- Zgadza się. Razem z tym - dodał von Klosky, wręczając sternikowi małą kartkę papieru. - I jeśli po przeczytaniu tego powie "tak", oddaj jej resztę.

- Czyś ty...! Przecież to dziewucha!

- No i cóż z tego? Czasy bardzo się zmieniły, sam to powiedziałeś.

- Ale kobieta-strażnik? Chyba jednak przeceniasz głębokość przemian w naszej społeczności, Gerhard. Czegoś takiego ludzie nie zaakceptują, a zwłaszcza nasi prześwietni rajcy. Właściwie, jak ty to sobie wyobrażasz? Że jakaś baba objawi się miastu jako jego nowy arcykonstabl i nikt nie mrugnie? Nie zaprotestuje? Nie zada pytań? Pomijając twój przypadek, który był absolutnie wyjątkowy, urzędników tej rangi zawsze nominowała wyłącznie Rada, nawet jeśli czasami tylko formalnie i pod dyktando innych. Samozwańczych egzekutorów nigdy w naszej historii nie było.

- Nie jest mi obca kesheńska historia, Darius, ani tutejsze prawo - odrzekł von Klosky. - I Bonske nie będzie żadnym samozwańcem, bo przejmie obowiązki absolutnie lege artis. Rzecz jasna, jeśli w ogóle się zgodzi.

- Ha, wpierw musiałaby być oficjalnie zaprzysiężonym deputowanym, a ty...

- Ona już nim jest, od ponad pół roku.

- Hę?

- Mianowałem ją swoim zastępcą pomocniczym, ot tak, na wszelki wypadek.

- Serio? A kto jeszcze o tym wie?

- Nieważne kto. Ważne, że Sylwia w każdej chwili może się wylegitymować pełnymi upoważnieniami, i objąć urząd na mocy uchwały Rady Miasta z roku sto dwudziestego szóstego P.G. o sukcesji stanowisk w okolicznościach nadzwyczajnych.

- Niczego nie zostawiasz przypadkowi, co? - mruknął Darius, spoglądając na Gerharda spod szelmowsko przymrużonych powiek.

- Nie, o ile to możliwe.

Trancourt skrzywił się sceptycznie.

- Prawo czy nie, a oni i tak zagryzą ją żywcem. Wystarczy, że poczują brak twojego kagańca na pyskach.

Von Klosky obdarzył go z lekka protekcjonalnym uśmiechem.

- Myślę, że się zdziwisz, mój drogi. Sylwia się sprawdzi, zaufaj mi. Poza tym będzie przecież mogła liczyć na wasze wsparcie, nieprawdaż?

Darius przytaknął skinieniem, choć nie wyglądał na do końca przekonanego. Odebrał jednak insygnia wraz z kartką i spytał:

- No dobrze, a jeśli ta twoja Sylwia powie "nie"?

- To pójdziesz do Aristosa Nilio - rzekł Gerhard z niejakim wahaniem.

- A jeżeli i on się nie zgodzi?

- Nie martw się. Sylwia przyjmie propozycję, zobaczysz.

- Żebyś się tylko co do niej nie mylił. Arcykonstabl z cyckami, tego jeszcze świat nie widział!

- No cóż, zawsze musi być ten pierwszy raz. - Gerhard uśmiechnął się, po czym klepnął zadumanego Dariusa po ramieniu, założył plecak i dołączył do swoich towarzyszy.

- Skończyliście wreszcie gruchać? - wysapał zniecierpliwiony Karawaniarz. - No to maski na głowę!

- Aj, przez to wszystko byłbym zapomniał! - zawołał Darius i pobiegł do sterówki. Po chwili wrócił z niewielkim drewnianym pudełkiem, które podał Thomasowi. - Masz. To połowa mojego zapasu antidotum na "chorobę rzeczną". Na pewno ci się przyda.

- Ach! Wielkie dzięki, Darius - odparł Thomas z wdzięcznością. - Niestety, nie bardzo mam się czym odwzajemnić...

- Nie szkodzi. Wystarczy, że będziesz go dobrze pilnował. - Wskazał na Gerharda. - No, zbierajcie się, bo faktycznie nie zdążycie.

Cała czwórka naciągnęła kaptury, podczas gdy Rene z Alekiem wprawnie zdemontowali poręcz na lewej burcie. Kevin ześlizgnął się do wody pierwszy i przesunął w stronę rufy, robiąc miejsce dla Vlada oraz Thomasa. Gerhard wskoczył w nurt ostatni. Regulamin, dotąd cały czas siedzący nieruchomo koło przybudówki, zerwał się nagle, przestraszony, że strażnicy najwidoczniej znowu o nim zapomnieli.

- Funkcjonariuszu von Klosky!

- A niech to zaraza! - zaklął Gerhard pod nosem i odwrócił się do Karawaniarza. - Słuchaj, Vlad, jego też musimy zabrać.

Stary szklarz huknął pięścią w deski pokładu.

- Matko Heleno, nie wytrzymam z wami! Może jeszcze każecie mi obie te krypy na drugą stronę pociągnąć, co?

- Zamiast gderać, poradziłbyś raczej, jak go przetransportować.

- Nie wiem. Bierz sobie tę swoją poczwarę na barana albo przefruńcie górą, tyle mnie to obchodzi! - szczeknął Karawaniarz, akcentując swoje słowa wymownym gestem. - Tylko raz-dwa, bo za chwilę w ogóle nie będzie się po co fatygować.

Gerhard westchnął z rezygnacją i wrócił wzrokiem do Regulamina, drepczącego przed nim jak emerytowana tancerka.

- I co ty na to, uparciuchu?

- Obawiam się, funkcjonariuszu von Klosky, że pokonanie septum drogą powietrzną jest dla mnie niewykonalne. Przynajmniej do czasu zregenerowania przeze mnie utraconych zapasów helu.

- A nie utopisz się?

- Z całą pewnością nie, funkcjonariuszu von Klosky. Choćbym tego chciał.

- Nawet nie wiem, ile ty ważysz.

- Plus minus dwadzieścia pięć standardowych kilogramów - odrzekł Regulamin usłużnie.

- Tak mało? - zdziwił się Gerhard. - Wyglądasz na dziesięć razy więcej.

- Pozory, funkcjonariuszu von Klosky. Na użytek zewnętrzny.

- Pozory, mówisz... No dobra, utrapieńcze, właź na mnie, tylko ostrożnie - zdecydował Gerhard i pochylił się.

Regulamin zakręcił się w miejscu, a potem powoli, tyłem jak rak, zsunął się na jego plecy. Gerharda przeszedł mimowolny dreszcz, kiedy owadzie nogi dotknęły jego ciała. Po chwili Depozytariusz Protokołu siedział już na nim okrakiem, na podobieństwo jakiegoś gigantycznego pasożyta obejmując tors i biodra von Klosky'ego ciasnym uściskiem swych kończyn. Regulamin i plecak to już był nieco dokuczliwy ciężar, ale pod wodą wszystko jest lżejsze, więc nie powinno być tak źle, pocieszył się w myślach Gerhard.

- Tylko mnie nie uduś... - wysapał do swojego nadliczbowego bagażu. - I siedź tam spokojnie, słyszysz? Nie gadaj, nie wierć się, rozumiesz?

- Ależ oczywiście, funkcjonariuszu von Klosky. Przez całą drogę nawet nie poczujecie mojej obecności.

- Oby... - mruknął Gerhard, przekrzywiając głowę pod nawisem rozpłaszczonego na nim Regulamina. - Vlad?

- No, co, skończyliście z tym przytulaniem, atleci z odpustu? Możemy wreszcie iść?

- Tak.

- No to ruszać się! - zakomenderował stary krótko.

Nim jednak jego głowa znikła pod falami, wszyscy usłyszeli jeszcze, jak mamrocze pod nosem zdegustowany:

- W życiu, no w życiu swoim nie szedłem jeszcze z takim popieprzonym cyrkiem!



Czytaj dalej...




Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkursy
Bookiet
Recenzje
Spam (ientnika)
Komiks
Wywiad numeru
Stopka
Hor-Mono-Skop
Ludzie listy piszą
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Tomasz Pacyński
W. Świdziniewski
Konrad Bańkowski
Idaho
Piotr Schmidtke
Taka Naka
Ostuda, Bańkowski
Paweł Laudański
Krzysztof Kochański
Kot
Andrzej Świech
Cezary Frąc
Grzegorz Buchwald
Ondřej Neff
Mariusz Czylok
Adam Cebula
RBD
W. Podrzucki
Jacek Piekara
Artur Baniewicz
Roger Zelazny
Instrukcja obsługi
Dawid Brykalski
 

Poprzednia 47 Następna