strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Jacek Piekara
Początek Poprzednia strona 51 Następna Ostatnia

Sługa Boży

 

 

fragment

 

 

Sługa Boży
Najbardziej wstrząsająca i bluźniercza wizja w historii polskiej fantastyki!
Oto świat, w którym Chrystys zszedł z Krzyża i objął władzę nad ludzkością. Świat tortur, stosów i prześladowań.
Czuwa nad tym, by Twoja wiara była czysta. Strzeże Twych myśli przed zgorszeniem. Śledzi Twe uczynki, abyś nie zgrzeszył. A jeśli przyjdzie taka potrzeba, ofiaruje Ci bolesną rozkosz stosu. To on - Inkwizytor Jego Ekscelencji Biskupa. Miecz w ręku Pana i sługa Aniołów.

Fabryka Słów
Czerwiec 2003
ISBN: 83-89011-14-X
liczba stron: 280
cena : 25,99 zł

Jest on bowiem narzędziem Boga dla wymierzania sprawiedliwego gniewu temu, który czyni źle.

św. Paweł, List do Rzymian

 

Nie odmawia się Rakshilelowi. Kiedy jego służący powiadomił mnie, że mistrz czeka, natychmiast założyłem płaszcz i wyszedłem na ulicę. Było bardzo gorąco, parno wręcz, i smród z rynsztoków porażał nozdrza. Nienawidzę miast. A zwłaszcza Hez-hezronu. To najgorsze ze złych miast. Ale tu właśnie najlepiej zarabia się na życie i najpilniej służy Bogu. No i co zrobić?

Rakshilel miał murowany, piętrowy dom z wejściem od ulicy i drzwi z mosiężną kołatką. Jak na mistrza gildii rzeźników nie było to zbyt wiele, ale Rakshilela znano z przerażającego skąpstwa. A skąpstwu temu dorównywało chyba tylko okrucieństwo. Nigdy nie przepadałem za tym człowiekiem, ale miał w mieście zbyt wiele do gadania, abym nie skorzystał z jego uprzejmego zaproszenia. No i parę razy dał mi już zarobić. Nie za wiele, ale czasy są ciężkie i liczy się każdy grosz. A ja, mili moi, byłem przecież tylko inkwizytorem bez odpowiedniej koncesji, mało komu znanym przybyszem z prowincji, czyli na dobrą sprawę: nikim.

Rakshilel siedział w ogrodzie, a raczej w czymś, co nazywał ogrodem, i zażerał się daktylami z wielkiej, srebrnej misy. Brzuszysko kładło mu się na kolana, rozchełstaną na piersiach koszulę miał całą w plamach po winie i oliwie, a paluchy ciężkie od złotych pierścieni.

- Siadajcie, panie Madderdin - warknął, nie patrząc nawet na mnie, i niedbałym ruchem przegonił służących.

Zniknęli jak mgiełka. Dobrze ich wyszkolił, trzeba przyznać.

- Mam dla was pewną robotę, tylko czy chcecie zarobić?

- Kościół nie płaci zbyt wiele swym sługom - odparłem z uśmiechem - i każdy dodatkowy grosz jest mile widziany.

- Elia Karrane, mówi wam coś to imię?

Wzruszyłem ramionami. Kto w Hez-hezronie nie wiedział o tym, że Elia publicznie dała kosza Rakshilelowi? Chyba głusi i ślepi. Elia była samotną, bogatą panienką, niby poddaną prawnej opiece starszych braci, ale w rzeczywistości oni tańczyli, jak im zagrała. A poza tym była odważna i zdecydowana. Myślała, że z jej pieniędzmi oraz pozycją może się nie bać Rakshilela. I to świadczyło, niestety, iż nie grzeszyła rozsądkiem. Jeśli nie chciała małżeństwa, nie należało przynajmniej upokarzać mistrza rzeźników publicznie. Zwłaszcza kiedy było się tylko mieszczką pozbawioną ustosunkowanego męża lub kochanka. A o jedno i drugie przy swej urodzie i pieniądzach mogła się bez trudu zatroszczyć. Cóż, lubiła widać swobodę, a to bywa zarówno przyjemne, jak i niebezpieczne.

- Wykończ ją, Mordimer - powiedział i położył dłoń na mojej dłoni.

Była gorąca i lepka. Nie dziwię się, że Elia nie chciała, aby dotykały jej takie paluchy. Ja też nie chciałem, więc odsunąłem rękę.

- Nie jestem płatnym mordercą - powiedziałem, wzruszając ramionami. - Zgłoś się do kogoś innego.

Nie byłem ani zły, ani obrażony. Raczej zawiedziony, iż mistrz rzeźników mógł mnie potraktować jak byle najemnika gotowego na wszystko za parę koron. Wstałem, ale on chwycił mnie za ramię. Przystanąłem i popatrzyłem na niego. Z ociąganiem zwolnił uchwyt.

- Wykończ ją oficjalnie - powiedział, kładąc nacisk na ostatnie słowo.

- Nie mam prawa działać na tym terenie - odparłem ostrożnie i byłem zdziwiony, że tego nie wie. - Moja koncesja nie obejmuje Hez-hezronu. Jestem tylko biednym chłopcem z prowincji, ale jeśli jednak chcesz, mogę ci polecić kogoś z miejscowych. Znam jednego, czy dwóch jeszcze ze szkoły...

- Załatwię co trzeba - mruknął Rakshilel, a ja pomyślałem, że jego macki muszą sięgać bardzo daleko. - Przecież ja nie chcę jej zabić, tylko zagrozić doprowadzeniem przed Ławę. Kiedy zobaczy mistrza Severusa i jego narzędzia, od razu zmięknie jej serduszko.

Patrząc na Rakshilela, pomyślałem, że wcale nie byłbym taki pewien, czy Elia Karrane wybierze jego czy seans z mistrzem Severusem, faktycznie słynącym z kompletu nadzwyczaj unikatowych narzędzi. No, ale to już był jej wybór. Poza tym miałem daleko idące wątpliwości, czy w momencie doprowadzenia Elii przed Ławę, Rakshilelowi uda się wydobyć ukochaną. Sprawy puszczone raz w ruch niełatwo dają się zatrzymać. Rzeźnika albo zaślepiała miłość zmieszana w pięknych proporcjach z nienawiścią, albo tak naprawdę nie chciał już zdobyć Elii, a tylko ją zniszczyć. Czy jednak oszukiwał mnie, czy sam siebie? Jednak nie zamierzałem mu tego tłumaczyć. To była tylko i wyłącznie jego sprawa. Zresztą może Elia zmięknie, kiedy zobaczy, iż Rakshilel jest na tyle zdeterminowany, by wysłać za nią gończego pieska w postaci waszego uniżonego sługi.

- I posłuchajcie mnie uważnie, panie Madderdin. Mam powody przypuszczać, że Elia nie jest taką bogobojną i cnotliwą panienką, jaką chciałaby się wydawać...

Teraz mnie zainteresował. Rzecz jasna w jego słowach należało oddzielić ziarna od plew, ale w końcu kto potrafi to lepiej uczynić niż biedny Mordimer?

- Co masz na myśli? - spytałem i zastanawiałem się, czy nie skosztować daktyla, ale Rakshilel tak gmerał ręką w misie, że musiał już wszystkie dokładnie obmacać.

- Co sobotę, wieczorem, potajemnie wychodzi z domu i wraca dopiero w niedzielę po południu...

- Ma gacha - roześmiałem się.

- Nie przerywaj mi, Mordimer - warknął. - Gdzie ma gacha? W lochach pod Sarevaald?

Najwyraźniej wzmianka o gachu zdenerwowała rzeźnickiego mistrza. Nie ukrywam, że rozbawiło mnie to, ale swego rozbawienia wolałem nie okazywać. Nie potrzeba mi więcej wrogów niż mam. Nie powiem, bym się nadmiernie bał nieprzychylnych mi ludzi, ale po cóż zrażać sobie następnych? Zresztą wszak cichy jestem i pokornego serca, dokładnie jak nakazuje Pismo.

- A skąd ma tyle pieniędzy na nowy powóz, nowe suknie, stado służących, ciągłe przyjęcia? Na niektóre zaprasza sto czy nawet dwieście osób - ciągnął. - Jak nic, to sprawka nieczystej siły. - Przeżegnał się zamaszyście.

Założę się, iż najbardziej w tym wszystkim nie podobał mu się fakt, że nie był na te przyjęcia zapraszany.

- W lochach pod Sarevaald - powtórzyłem. - No, no, rzeczywiście interesujące. Ale Elia jest przecież bogata.

- Nie aż tak bogata - powiedział Rakshilel. - Sprawdziłem dokładnie, wierz mi.

Tak, jeśli chodzi o finanse trudno było nie wierzyć bystrości Rakshilela. W końcu, gdyby był tępy, nie stałby się jednym z najbogatszych kupców w mieście i mistrzem rzeźnickiej gildii.

- Posłałeś kogoś za nią? - zapytałem.

- A owszem - odparł ponuro - posyłałem. Trzy razy. I moi ludzie nigdy nie wrócili. Wyobrażasz sobie?

To już było naprawdę zajmujące. A poza tym fakt, że sprawa była niebezpieczna, z całą pewnością wpłynie na wysokość mojego honorarium.

- Czemu nie zrobisz tego oficjalnie? Zwołaj Ławę i zażądaj śledztwa, albo złóż formalne doniesienie do Inkwizytorium...

- Panie Madderdin - spojrzał na mnie ostro i widziałem, że traci cierpliwość. - Ja nie chcę jej zabijać ani palić na stosie, tylko poślubić. A jeśli twoi konfratrzy dowiedzieliby się o herezji, to nawet ja nie ocalę jej od płomieni! Więc decyduj: bierzesz tę robotę czy nie, Mordimer?

Plątał się ten Rakshilel jak osioł w ostach. Czy on sobie wyobrażał, że będę mógł przymknąć oczy na sprawę herezji? Mój Anioł Stróż zapewniłby mi wtedy przyjemności, przy których seans z mistrzem Severusem wydawałby się ekscytującą schadzką. Chyba, że zobaczyłby płynące z takiego postępowania korzyści, bo niezbadane są ścieżki, którymi podążają myśli Aniołów!

- Za ile? - spytałem wiedząc, że nie będzie łatwo wydębić coś od tego skąpca.

- Załatwię ci biskupią koncesję na cały okręg Hez-hezronu. To chyba aż nadto? - uniósł brwi, jakby zdumiony moją niewdzięcznością.

- Koncesję zawsze można dać, a potem zawsze można odebrać. Wszystko zależy od humoru biskupa - powiedziałem, wiedząc doskonale, że kiedy Jego Ekscelencja cierpi na ataki podagry, to jego postępowanie bywa nieprzewidywalne. - A poza tym, do cholery, będę miał koszty własne. Czy myślisz, że Kostuch i bliźniacy pójdą ze mną na piękne oczy?

Rakshilel poruszył ustami, jakby coś sobie w myślach obliczał.

- Dwadzieścia koron - rzekł w końcu z wysiłkiem.

- Tam już zginęli ludzie - przypomniałem mu. - Trzysta i ani centyma mniej.

Rzeźnik poczerwieniał.

- Nie kpij ze mnie, klecho - powiedział cicho - bo tobie też mogę zapewnić wizytę u Severusa.

Nie miałem pojęcia, dlaczego niektórzy ludzie nazywali nas, inkwizytorów, klechami. Służyliśmy Kościołowi i studiowaliśmy teologiczne nauki (na tyle, na ile mogło się to przydać w naszej pracy), ale, na miecz Pana naszego, nie byliśmy księżmi!

Spojrzałem mu prosto w oczy. Jak przychodzi do rozliczeń, wierzcie mi, nie znam strachu. Dukaty, korony, talary, piastry, sestercje, a nawet sama myśl o nich, mają w sobie magiczną siłę. A poza tym, groźby należą do ceremonii targowania się i nie miałem zamiaru brać ich zbyt poważnie. Chociaż niewątpliwie trzeba przyznać, że Rakshilel nie należał do dobrze wychowanych ludzi. Niemniej z seansem u mistrza Severusa bardzo przesadził. Kto widział kiedy, by oficjalnie przesłuchiwano inkwizytora? Takie sprawy załatwiało się inaczej. I musiały być ku temu ważniejsze powody niż gniew nawet najbardziej ustosunkowanego rzeźnika.

- A chciałbyś kiedyś spotkać Kostucha? - spytałem bez uśmiechu, ale i bez złości.

- Grozisz mi? - Rakshilel podniósł się i wisiał nade mną jak wielka bryła tłuszczu.

Poczułem nagle jakąś szaloną nienawiść i chęć zmiażdżenia tej ogromnej twarzy przypominającej kupę puddingu z krwawej kiszki. Ale powstrzymałem się. W końcu robiliśmy interesy i nie było w tym miejsca zarówno na osobiste sympatie, jak i osobistą niechęć.

- Trzysta - powtórzyłem, a on opadł wolno na krzesło, jakby zeszło z niego powietrze.

- Dwadzieścia pięć - powiedział - i to moje ostatnie słowo.

- Trafiłeś na zły czas - roześmiałem się. - Akurat mam wystarczająco dużo pieniędzy, by spokojnie zaczekać na jakieś naprawdę zyskowne zlecenie. Poza tym pomyśl: będę miał po tym wszystkim na głowie jej braci.

Wręcz widziałem, jak chciał powiedzieć: "to twoja sprawa", ale jakoś się pohamował.

- Pięćdziesiąt - zdecydował, a ja zastanawiałem się, jak długo można jeszcze pociągnąć tę grę.

- Plus dwieście - dodałem i jednak sięgnąłem po daktyla.

- Trzydzieści teraz i pięćdziesiąt po robocie.

- Sto teraz i sto dwadzieścia pięć po robocie. I w razie czego nie zwracam zaliczki.

- Po pięćdziesiąt - Rakshilel zacisnął dłonie w pięści.

- Siedemdziesiąt pięć i siedemdziesiąt pięć, i trzydziestoprocentowy rabat w twoich sklepach do końca roku.

- Dziesięcioprocentowy - powiedział.

Wreszcie uzgodniliśmy siedemnaście i pół procenta i uroczyście przybiliśmy dłonie. Byłem trochę zaskoczony, bo spodziewałem się, że utarguję jakieś sto koron, a pomysł z rabatem przyszedł mi do głowy w ostatniej chwili. Rakshilel musiał wiedzieć więcej niż powiedział albo planował jakieś świństwo. Albo naprawdę bardzo mu zależało na ślubie z Elią. Miałem tylko nadzieję, że nie był na tyle głupi, by sądzić, że po całej sprawie się mnie pozbędzie. To prawda, że nie miałem koncesji w Hez-hezronie, ale, na Boga, byłem jednak inkwizytorem! Chyba nawet Rakshilel nie był ani tak skąpy, ani tak głupi, aby zadzierać z Inkwizytorium, które z całą pewnością upomniałoby się o swego konfratra. Nawet takiego, którego jeszcze w Hez-hezronie nie za bardzo znano i który nie miał koncesji. Zresztą, ja nie potrzebuję ochrony Kościoła. Tak, mili moi. Biedny Mordimer jest człowiekiem ostrożnym, rozważnym i łagodnym, ale gdy przyjdzie co do czego, budzi się w nim lew.

Rakshilel wyliczył siedemdziesiąt pięć koron, a ja kazałem mu jeszcze wymienić dwie złote pięciodukatówki oberżnięte po brzegach i schowałem mieszek pod kaftan.

- Za kilka dni dostaniesz koncesję - obiecał.

- Czekam - odparłem i naprawdę byłem ciekaw, czy uda mu się wszystko załatwić w takim tempie.

Zresztą, tak czy inaczej, zaliczki nie zamierzałem zwracać. Bo kto wie, czy nastąpi kolejna wypłata? Jeśli Elia trafi przed Ławę, to Rakshilel chyba nie będzie zbyt chętny, by powtórnie sięgnąć do sakiewki.

- Załatw to szybko i czysto, Mordimer. Aha - spojrzał na mnie zimno - i nie próbuj mnie oszukać. Jeśli wpadniesz na pomysł, by dogadać się z tą dziwką za moimi plecami, dowiem się o tym.

- Znasz mnie - powiedziałem z wyrzutem.

- O tak, znam cię - odparł i odwrócił się tyłem.

- Nie skończyliśmy jeszcze - powiedziałem twardo.

- Taaak? - przeciągnął i spojrzał niechętnie w moją stronę.

- Właśnie tak - odparłem. - Kiedy będę wychodzić, masz zjawić się przed drzwiami. I tam odegrasz pewną scenkę.

- Scenkę? - Małe oczka patrzyły na mnie podejrzliwie ze środka brył tłuszczu, które u normalnego człowieka były policzkami.

- Powiesz: "dobra, Mordimer, dam ci dziesięć koron więcej". Tak, żeby słyszeli to słudzy. A ja wtedy odpowiem: "o nie, nawet gdybyś dawał tysiąc, nie zrobię tego!".

- Myślisz, że mam szpiegów w moim własnym domu? - oburzył się.

- A myślisz, że może ich nie mieć człowiek o twojej pozycji? - zapytałem grzecznie.

- Tak, to prawda - uśmiechnął się po chwili, a ja wiedziałem, że mile połechtałem jego dumę. - Z całą pewnością masz rację!

 

* * *

 

Kostuch i bliźniacy siedzieli w Kulawym Kucyku i grali. Po ich minach poznałem, że grali raczej nieszczęśliwie. No, ale potem zobaczyłem człowieka, którego próbowali orżnąć, i roześmiałem się.

- Oddaj im pieniądze, Merry - powiedziałem siadając. - A przynajmniej połowę tego, co przegrali. Nigdy nie czytałeś, że Pismo mówi: "kto dotąd kradł, niech już przestanie kraść, lecz raczej niech pracuje uczciwie"?

Szuler rozdziawił szeroko usta w uśmiechu, pokazując czarne dziąsła i przegniłe trzonki zębów.

- Jestem tylko godnym pożałowania grzesznikiem - rzekł z teatralną skruchą - i nie znam tak dobrze słów Pisma, jak słudzy naszego Pana.

- To jest Merry? - spytał Kostuch i dziabnął go sękatym paluchem w pierś.

Bliźniacy wymruczeli coś pod nosem i równocześnie, choć niezauważenie sięgnęli po sztylety.

- Nie, nie - powstrzymałem Pierwszego. - Nie chcemy tu bijatyk, prawda Merry?

Szuler uśmiechnął się i popchnął w ich stronę kupkę srebra.

- Potraktujcie to jako darmową lekcję - powiedział. - Napijesz się ze mną, Mordimer?

- Czemu nie? - odparłem, a Kostuch i bliźniacy wstali, zostawiając nas samych.

Karczmarz przyniósł wino i nim wypiłem łyk, wpierw przepłukałem usta.

- Zawsze ostrożny? - uśmiechnął się szuler.

Spojrzałem na niego i przez chwilę nie rozumiałem, co miał na myśli.

- Ach, nie - powiedziałem w końcu. - Po prostu przyzwyczajenie.

Merry pochylił się ku mnie.

- Byłeś u Rakshilela? - spytał szeptem.

- Jak zawsze, kiedy jestem w mieście - powiedziałem, nie obniżając głosu.

- Podobno proponował temu i owemu ciekawą robótkę - zaśmiał się Merry. - Ale nie ma głupich, chłopie. Wiesz, kogo już dawno nie widzieliśmy w Hezie? Wyrwalda Płowego i jego ludzi.

- A skądżeż on się tu wziął? - zmarszczyłem brwi, bo Wyrwalda widziano ostatnio w lochach barona Berga. A z tego, co wiedziałem, z owych lochów nie wychodziło się prędko. A jeśli już, to zwykle nie o własnych siłach.

Merry wzruszył ramionami.

- A co, ja wróżka jestem? W każdym razie był, a teraz go już nie ma.

- Wziął zaliczkę i się zmył - powiedziałem, bo wszyscy wiedzieli, że Płowy i jego ludzie to nie była najsolidniejsza firma.

- Chyba głupi jesteś, skoro sądzisz, że Rakshilel dał mu zaliczkę - parsknął. - Ta sprawa śmierdzi, chłopie, i radzę ci: trzymaj się z daleka od kłopotów.

- To znaczy?

- Wyjedź, Mordimer. Po prostu wyjedź.

- A więc tak - mruknąłem. - A jaka będzie cena mojej uprzejmości?

- Spytaj lepiej, jak wysokie będą koszty twojej nieuprzejmości. - Sukinsyn nawet nie starał się ukryć pogróżki w głosie.

- Lohemerr, tyle lat mnie znasz i powinieneś wiedzieć, że można mnie kupić, ale nie można zastraszyć - rzekłem z wyrzutem.

Szuler dopił wino do końca i wstał.

- Wydawało mi się, że zawsze wiedziałeś, skąd wieje wiatr, Mordimer, i zawsze spadałeś na

cztery łapy. Nie pomyl się teraz.

Skinąłem mu głową.

- Dzięki za wino - powiedziałem - i nawzajem. Chciałbym tylko, żebyś wiedział jedno. Wyjeżdżam niedługo z miasta, a sprawą Rakshilela zajmę się, kiedy wrócę. Albo się nie zajmę. To będzie zależeć od wielu rzeczy: między innymi stanu moich finansów.

Oczywiście kłamałem, ale to był chyba dobry sposób, by uspokoić Lohemerra. Jeśli miał cokolwiek wspólnego z Elią Karrane, a wydawało się, że miał, to niewątpliwie powtórzy, iż Mordimer Madderdin opuszcza Hez-hezron. I nawet jeśli nie uwierzą, ziarno wątpliwości zostanie posiane.

Merry odszedł, kiwnął mi jeszcze od progu ręką, a ja chwilę posiedziałem sam przy stole i dopiłem wino. Kiedy w końcu wyszedłem, zobaczyłem, że Kostuch i bliźniacy siedzą w towarzystwie paru oberwańców przed karczmą i grają w monety. Skinąłem na nich. Niechętnie oderwali się od zabawy. Odeszliśmy na bok.

- Nic z tego nie wyszło - powiedziałem.

Kostuch skrzywił twarz i skrzywiony wyglądał jeszcze gorzej niż zwykle. Bliźniacy sposępnieli.

- Sami czegoś niby poszukamy - warknął Drugi.

- Jak sobie chcecie, ale - uniosłem palec - mam na oku coś zupełnie innego. Bądźcie tu codziennie od południa do drugiej. I żadnych awantur, bo nie będę was drugi raz wyciągał z lochów burgrabiego!

Kostuch znowu skrzywił się na przypomnienie tych chwil. Długą, krwistoczerwoną szramę, biegnącą od podbródka po prawe ucho, zawdzięczał rozgniewanemu czeladnikowi katowskiemu, który zdzielił go rozpalonym prętem. Musiałem naprawdę użyć wszystkich sposobów, by wydobyć chłopaków z lochów. Czekała ich kara za zabójstwo, gwałt i kradzież. W najlepszym przypadku powieszenie. W najgorszym, poprzedzone darciem pasów, obcięciem kończyn lub łamaniem kołem. A jednak udało mi się wyjednać skazanie ich tylko na publiczną chłostę i miesięczną pokutę. Codziennie musieli przez osiem godzin leżeć na posadzce katedry, w pokutnych worach i z ostrzyżonymi głowami i codziennie dostawali po pięć batów na rynku, dokąd sami musieli dopełznąć na kolanach. No, ale wreszcie cała ta szopka skończyła się, a chłopcy zdobyli niezapomniane doświadczenie życiowe. Miałem nadzieję, że potrafią wyciągnąć z niego wnioski.




Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkursy
Bookiet
Recenzje
Spam (ientnika)
Komiks
Wywiad numeru
Stopka
Hor-Mono-Skop
Ludzie listy piszą
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Tomasz Pacyński
W. Świdziniewski
Konrad Bańkowski
Idaho
Piotr Schmidtke
Taka Naka
Ostuda, Bańkowski
Paweł Laudański
Krzysztof Kochański
Kot
Andrzej Świech
Cezary Frąc
Grzegorz Buchwald
Ondřej Neff
Mariusz Czylok
Adam Cebula
RBD
W. Podrzucki
Jacek Piekara
Artur Baniewicz
Roger Zelazny
Instrukcja obsługi
Dawid Brykalski
 

Poprzednia 51 Następna