strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Artur Baniewicz
Początek Poprzednia strona 52 Następna Ostatnia

Pogrzeb czarownicy

 

 

fragment

 

 

Pogrzeb czarownicy
Czyli sagi o czarokrążcy księga piąta i szósta, rzecz o tym, jak biedą przyciśnięty Debren z Dumayki na grabarza się najął, a potem z misją ratowniczą wyruszył i wśród śniegów ze złem walczył
Czarownica Curdelia, wyuzdana morderczyni o sercu z kamienia. Nadpodludnik Boebbels, eksterminator potworów i podludzi. Brat Zecheniasz, twórca nieinwazyjnej metody planowania rodziny.
To kolejni antagoniści Debrena z Dumayki, wędrownego czarodzieja przemierzającego księstwa Rzeszy Wehrleńskiej z pustą jak zwykle sakiewką. Jednak jeść trzeba, więc Debren bierze pierwsze z brzegu zlecenie, nisko płatne, ale proste i bezpieczne. W górskim zamku Dopschpick zamordowano hrabinę Curdelię, zamieniając ją w kamień. Trzeba stwierdzić zgon i pochować zwłoki.... Po wypełnieniu tego zadania Debren ma nadzieję objąć intratną posadę na teleportnisku we Frycfurcie. Najpierw jednak teleportniczy Piekmuth ode Herselbruker przedstawia mu propozycję nie do odrzucenia...
Świat magii i czarów bywa przerażająco realistyczny!
Tęsknisz za wiedźminem? Przeczytaj o czarokrążcy!
"Pogrzeb czarownicy" i "W połowie drogii" to dwie powieści, w których zapisane zostały zadziwiające przygody czarokrążcy Debrena z Dumayki, bohatera znakomicie przyjętego przez czytelników i krytykę, debiutanckiego zbioru "Smoczy pazur". Seks z kobietą zaklętą w kamień - tego jeszcze w literaturze nie było!

Kamieniołom był stary, miejscami nawet porośnięty. Słabo jednak i jadąc między rachitycznymi drzewkami, Debren czuł na sobie spojrzenia. Pół tuzina ludzkich, jedno końskie. Koń, wbrew pozorom, nie obsługiwał żadnego z kieratów czy cebrociągów - po prostu stał przy dyszlu chłopskiej furmanki załadowanej samotną beczką. Budynek, przed którym zatrzymał się wóz, jako jedyny spośród kilkunastu baraków, szop oraz bud sprawiał wrażenie mieszkalnego i przez jakiś czas Debren zastanawiał się, dlaczego gospodarza nie razi fakt, że wychudzona chłopska szkapa obgryza mu podokienny, najprzyzwoitszy w okolicy - bo też jedyny - trawnik. Po woźnicy, zabiedzonym, posiwiałym jak jego koń, widać było z daleka, że nie jest stąd i prawo wypasu żadną miarą mu się nie należy. Zgarbiony, wyraźnie nieswój, stał z boku z czapką w ręku, żegnając się dyskretnie znakiem koła.

Dopiero ten gest otworzył Debrenowi oczy.

Budynek z oknami i gankiem nie był zaniedbanym zajazdem. Koło wsparte o sterczący ze środka trawnika głaz nie było zerwaną z łańcucha reklamą tegoż zajazdu. A trawy nie zasiała znużona monotonią skalnego otoczenia żona oberżysty.

Obok koła, prawie niewidoczna z powodu wysokiej trawy i oślepiającego blasku czerwcowego słońca, płonęła samotna świeca.

Koń ogryzał ziele z mogiły. Dużej. Zbiorowej.

Debren zatrzymał się w pół kroku. Potrzebował chwili, by wypchnąć z umysłu natrętne skojarzenia, zmusić się do racjonalnego myślenia. Tamten kamieniołom pod Oszwicą wyglądał całkiem inaczej. Nie było kołowrotów, za baraki służyły kryte sosnowymi gałęziami wiaty, a na ciągnących się bez końca mogiłach nikt nie stawiał drogocennych kół. Była wojna i koła, wszystkie koła Rzeszy Wehrleńskiej, musiały toczyć się dla zwycięstwa.

No i strażnicy nie byli aż tak zwyrodniali, by jeszcze po śmierci pastwić się nad Pazrelitami, grzebiąc ich pod znakiem machrusańskiego koła. Na swój sposób strzegli nawet spokoju tych w dołach: pilnując, by nikt nie zjadał porastającej mogiłę trawy. Ani konie, ani więźniowie. Zwłaszcza więźniowie, prawdę powiedziawszy.

Więc weź się w garść. To inna epoka, inni ludzie. Trafił do tej zagubionej wśród wzgórz kopalni tylko dlatego, że drogę wskazał mu zagadnięty na odludnych rozstajach Pazrelita. Tłusty, rumiany, ani trochę nie strwożony, podróżujący samotnie dobrze wyładowanym wozem kupieckim. Cały, zdrowy, bez jednego sińca na twarzy. Mruczący pod nosem coś o cholernych cudzoziemcach, zjeżdżających z Zachodu czy innej Yougonii i odbierających pracę porządnym poddanym księcia Unirherii.

Wyglądało na to, że i tu, w kamieniołomie, obcy nie są mile widziani. Czterech smagłych, ciemnowłosych wyrostków, obsługujących kołowrót, przerwało pracę, gdy tylko Debren się pojawił, i stało teraz, mierząc go mało radosnymi spojrzeniami. Pocący się przed gankiem pyzaty mnich w burym habicie mierzył jawnie niechętnym. Twarzy skrytego w cieniu gospodarza nie było widać pod słońce, ale pewnie i on...

- Hej, ty! - Człowiek w ciżmach ze srebrnymi klamrami powiedział znacznie więcej, Debren zrozumiał jednak tylko wstęp. Potem było coś o bydlętach i chyba strzelaniu. Pytanie zabrzmiało jednak zaskakująco przyjaźnie na tle ponurych min pozostałych, więc dłoń czarodzieja nie powędrowała do pasa, poprzestając na lekkim drgnięciu. Na ganku, oprócz klamer przy ciżmach, połyskiwały w czerwcowym słońcu okucia kuszy, lecz nie było powodu, by już teraz sięgać po różdżkę. Trzeźwy Wehrleńczyk, chcąc nawiązać do tradycji osławionego zarządcy oszwickich kamieniołomów i postrzelać trochę do podludzi, nie przemawiałby takim tonem. Podpity, mogący łatwo łączyć serdeczność z szyciem bełtami, nie stanowił zagrożenia. Po burzliwej służbie u rycerza Kipancho i mając w perspektywie podróż przez Cesarstwo, Debren odświeżył nieco zaniedbaną sztukę samoobrony. Wiedział, że na dystansie kilkunastu kroków oparta o słup kusza nie może się równać z różdżką.

W dodatku grot na bełcie lśnił dokładnie tak jak klamry przy ciżmach. Srebrny, drogi, kuty na specjalne zamówienie. Zbyt cenny, by nim w ludzi...

- Pochwalony Machrus Zbawiciel. - Tyle w staromowie każdy powinien zrozumieć. Nawet tu, na dekadenckim Wschodzie, gdzie do kościoła chadzało się rzadko, a ateistów leczono na koszt państwa, zamiast więzić w lochu.

- Po kres wieków - rzucił odruchowo mnich. By od razu, znajomo brzmiącą, zmiękczoną zachodnim akcentem staromową, dopowiedzieć: - I z Bogiem, dobry człowieku. Nic tu po was. Spóźniliście się, jeśli wiecie, o czym mówię. A jak nie wiecie, to tym bardziej żegnajcie. To kopalnia, niebezpieczne miejsce; tu postronnym przebywać nie wolno. O wypadek łatwo.

Któryś ze zgromadzonych przy kołowrocie chłopców drgnął nagle jak wyrwany z transu, podskoczył, usiadł na masywnej belce ramienia. Trzej pozostali natychmiast wzięli z niego przykład i po chwili cała czwórka kiwała się chaotycznie, balansując na chudych zadkach, machając nogami i usiłując nie pospadać z solidnych, lecz nie pomyślanych jako siedziska drągów.

- Przeklęte głupki! - Właściciel ciżem z klamrami znów posłużył się gardłową wehreńszczyzną i znów Debren zrozumiał tylko początek. Dalej było coś o urzędzie i robocie, ale raczej nie chodziło o to - jak to sobie magun w pierwszym odruchu przetłumaczył - że w niedziele urzędy nie pracują. Był czwartek.

Smagli młodzieńcy, znów w pośpiechu, pozłazili na ziemię i zabrali się do obracania kieratu. Dopiero teraz uwagę Debrena zwrócił brak zamocowanej do belek uprzęży czy choćby klamer do mocowania takowej. W dobrze zorganizowanym, nowoczesnym zakładzie na porządku dziennym było elastyczne manewrowanie mocą, więc często widywało się wyrobników, którzy z braku pilniejszych zajęć zastępowali karmione woły, podkuwane konie czy konserwowane koło wodne. W naprawdę wzorcowych manufakturach organizacja pracy poszła nawet tak daleko, że chwilę przed pchaczami zjawiał się przeszkolony fachowiec, który odgarniał z kolistej ścieżki zwierzęce łajno, mocował specjalne poduszki pod pierś i posypywał talkiem ramiona kołowrotu. Przodujący technicznie Wehrleńczycy dawno odkryli, iż ślizgający się na końskich odchodach i walący łbem w belkę robotnik w końcowym rozrachunku zaniża dochody. Niektórzy z feudałów - bo to do nich ostatecznie trafiały podatki z kopalń i manufaktur - wzięli to sobie do serca tak bardzo, że ustawowo nakazali pracę w hełmach i na bosaka.

Tu nie było ani hełmów, ani łopaty do usuwania nieczystości, ani nawet widocznych śladów po nieczystościach. Lina, którą napędzał kierat, sama powiązana była w całość kawałkami cieńszych linek, konstrukcja skrzypiała przenikliwie, zdradzając podeszły wiek, a z braku smaru zapiaszczone łożysko raz i drugi mrugnęło iskrą. Inna sprawa, że tylko na początku, gdy spłoszeni krzykiem pryncypała młodzieńcy wykonali kilka pierwszych okrążeń biegiem. Debren pomyślał z goryczą, że ze sławnej wehrleńskiej organizacji pracy pozostały tylko bose nogi pchaczy. Nawiasem mówiąc: dziwnie smarkatych.

To nie wróżyło najlepiej. O ile dobrze trafił.

- Nie wiem, czym dobrze trafił - posłał mnichowi zakłopotany uśmiech. Po czym, już bardziej poufałym tonem i po lelońsku, dodał: - Za cholerę nie szło odczytać tego na tablicy. Jedno słowo, ale run w nim bez mała trzy tuziny, i to ostrogrockich, równie zdobnych, co nieczytelnych.

Mnich, chyba trochę zaskoczony, pokiwał ze zrozumieniem głową. Dopiero potem przywołał na twarz poprzednią, demonstracyjnie naburmuszoną minę.

- Styl ostrogrocki mnogością sławnych katedr zaowocował - rzucił wyniośle płynną lelońszczyzną. - A wy, panie rodak, jak nie potraficie jednego prostego słowa po tutejszemu sklecić, lepiej muła rzycią ku nam zwróćcie i wracajcie do domu. Przez takich jak wy Wschód się z nas śmieje.

- Słowo - 'gbaraneberblindschfatwrenken' należy waszym zdaniem do prostych? - Debren bez trudu podtrzymał uśmiech. Miło było, nawet w takich okolicznościach, posłuchać mowy ojczystej.

- Tak, tak - uprzedził zakonnika ten w okutych srebrem ciżmach. Wysunął się z cienia, posyłając przybyszowi nieoczekiwanie szeroki uśmiech. Miał bardzo jasne włosy i niewiele od nich ciemniejsze owłosienie wokół oczu. Tak właśnie w czasach Oszwicy wyobrażano sobie idealnego Wehrleńczyka. W niektórych innych krajach od niepamiętnych lat, nie wiedzieć czemu, ów typ urody nazywano świńskim blondynem. - To gbaraneberblindschfatwrenken braci Rimel. Dobrze...

Mówił dłużej, ale tyle tylko zdołał Debren zrozumieć. Chyba nie był pijany i raczej nie groził strzelaniem, choć jedno z użytych przez niego słów chyba ocierało się o szeroko pojęte łucznictwo. Magun zaklął w duchu. Nadal nie wiedział, co znaczy to cholerne gbaren-cośtam. I czy faktycznie nie zrobiłby lepiej, mrucząc - pomyłka - i ukazując tubylcom zadek swego muła. Chcąc nie chcąc musiał spędzić parę dni w okolicy, a mułowi właśnie skończył się obrok. Żeby zarobić na nowy, czarokrążca - obcokrajowiec musiał legitymować się jaką taką opinią. A tej sobie nie wyrobi, wychodząc na głupka, który szukał złota, zaś trafił do bankrutującego kamieniołomu.

Bo to jedno nie ulegało wątpliwości: kopalnia marnie przędła. Oko bez trudu wyławiało oznaki upadku: dziurawe dachy, połamane maszyny, sklejony w jedną rdzawą bryłę łańcuch na wrotach stajni, kępki traw w szczelinach głównej pochylni, którą dzień i noc powinny wędrować w górę potężne bryły urobku. Obsługiwany przez wyrostków kierat skrzypiał wprawdzie, a z czerniejącego nieopodal szybu ktoś sypał klątwami, ale te żałosne namiastki ożywienia podkreślały tylko panującą wokół martwotę.

To nie mogło być to miejsce. Chyba że...

- Potworów zasadniczo nie ubijam - powiedział, znów zwracając twarz ku mnichowi. - Ale pogadać zawsze można.

- Nie ubijacie potworów? - Pyzata twarz zakonnika rozjaśniła się na moment, by niemal od razu spochmurnieć. - No więc tym bardziej...

- Znacie staromowę? - wszedł mu w słowo czerwononosy właściciel ciżem z klamrami. Był znacznie młodszy od zakonnika, bliższy wiekowo tym przy kołowrocie, nosił dwubarwne rajtuzy, modne ledwie sezon wcześniej w kręgach ocierających się o pałace, a jego kaftan dumnie połyskiwał złotem guzików. - Bo wehrleńskiego, jak wnioskuję, chyba nie?

Debren odetchnął z ulgą. Wyraźnie zaskoczony mnich posłał pełne urazy spojrzenie na ganek.

- A wy znacie, panie Rimel? - rzucił oskarżycielsko.

- Nowoczesny człowiek nie obejdzie się dziś bez staromowy - wzruszył ramionami elegant. - A jeszcze w interesach... To jak z tą staromową, panie...?

- Jestem Debren z Dumayki. - Debren, czując okazję, zręcznie połączył ukłon z zeskokiem z muła. - Magun z uprawnieniami, chwilowo w podróży, więc trochę jakby...

- Czarokrążca - dokończył mnich nie kryjąc lekceważenia. - Któren, jak się domyślam, uprawnienia akurat do niewłaściwej sakwy spakował i w domu zostawił. - Obrócił się, już przymilnie uśmiechnięty, do młodego eleganta. - Z miejsca widać, kto zacz, panie Udebold.

- Nie sądźmy po pozorach, bo i nas osądzą. - Młodzieniec też się uśmiechał, tyle że życzliwie i do Debrena. - Gdyby się powierzchownością kierować, to w tym zielonym stroju chadzałby kłusownik albo zbój leśny. Może nawet sam sławny Bobin Czapa, którego dokładnie takim w kronikach malują. A ciebie, bracie, trza by konsekwentnie wziąć za tego mnicha - opoja, co z nim po gościńcach łupi. Jak mu tam...? Braciszek Tryk czy coś takiego. Zwłaszcza żeś się z beczką zjawił - zaśmiał się, wskazując furmankę. - Oczywiście żartowałem - zwrócił się do czarodzieja - z tym pytaniem, czyś kłusować tu przybył. Z daleka było widać, że łuku nie masz.

- Nie ma - przyznał mnich. - Ale to nie żmutawilska puszcza. Tu się nie na niedźwiedzia czy łosia chadza, a na zająca. Do czego wnyki starczą. Ciekawość, czy gdyby tak mu w jukach pogrzebać, nie znalazłby człek czegoś do sideł dziwnie podobnego. Możecie tego nie wiedzieć, bo i skąd, ale w Lelonii dumayecki rynek słynie z największego w całym królestwie wyboru sprzętu wnykarskiego. Pokresiacy, sami w stepach żyjący, zwożą tam całe cetnary tego paskudztwa i naszym, rdzennym Lelończykom na czarno sprzedają. Ponoć do tego doszło, że mobilny wilczy dół oferują.

Debren bez słowa ściągnął zawieszoną przy siodle sakwę, jednym szarpnięciem rozwiązał węzeł. W czerwcowym słońcu błysnęło złoceniami grubaśnych, w skórę oprawnych ksiąg. Żadnej nie opisano runami ostrogrockimi, ale Udebold i tak zagwizdał z cicha.

- To mi za rekomendację wystarczy - stwierdził. - Macie tę robotę, panie Debren.

- Pewnie nawet nie wie, o co chodzi - rzucił niemal płaczliwie mnich. - Założę się, że nie ma o tym zielonego pojęcia.

- Z osobami stanu duchownego nie godzi się zakładów czynić. - Lekko zaniepokojony Debren miał na końcu języka pytanie o rodzaj roboty, ale usta wiązał mu widok rozpaczliwej walki, toczonej przez braciszka. Pozory najwyraźniej myliły, a Udebold Rimel chyba płacił złotem. - Ale, nie chwaląc się, muszę powiedzieć, że o niejedno zlecenie się otarłem. Wszechstronność to moja dewiza.



Czytaj dalej...




Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkursy
Bookiet
Recenzje
Spam (ientnika)
Komiks
Wywiad numeru
Stopka
Hor-Mono-Skop
Ludzie listy piszą
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Tomasz Pacyński
W. Świdziniewski
Konrad Bańkowski
Idaho
Piotr Schmidtke
Taka Naka
Ostuda, Bańkowski
Paweł Laudański
Krzysztof Kochański
Kot
Andrzej Świech
Cezary Frąc
Grzegorz Buchwald
Ondřej Neff
Mariusz Czylok
Adam Cebula
RBD
W. Podrzucki
Jacek Piekara
Artur Baniewicz
Roger Zelazny
Instrukcja obsługi
Dawid Brykalski
 

Poprzednia 52 Następna