strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Adam Cebula Publicystyka
<<<strona 18>>>

 

Lipiec

 

 

Jest sobie lipiec. Chodzi o zwyczajny miesiąc jaki następuje po czerwcu. Nie jakiś szczególny, ale właśnie całkiem zwyczajny. Czerwiec też zwyczajny, lecz w czerwcu składaliśmy numer podwójny. Ach, ta redakcyjna praca! Jakież to filmowe, te dyskusje o założeniach i realizacjach, wzajemnych relacjach tekstów. Jacyż my jesteśmy intelektualni! Jacy bywali, tu autor taki, tam inny, uhonorowany, czytany... I można na przykład się z nim nie zgodzić. Ciągłe odkrywanie pokładów własnej... hmm... głębi? Tak? Albo, niestety, niewiedzy. Powiedzmy sobie prawdę, w głowy zachodzę, jak to jest, że na tyle innych redakcji, które przecież nie mogą pracować w lepszych warunkach, tak mało ludzi do tej pory ześwirowało.

Nade wszystko banalna prawda, że człowiek może pracować znacznie więcej. Dlaczego Ameryka jest bogata? Bo tam ludzie potrafią więcej pracować. Naprawdę. Przepraszam: więcej zrobić. Nie koniecznie pracować, lecz zrobić. Jest pora nieludzka, kiedy wszyscy nic nie robią, bo na przykład śpią, na rano będzie gotowe. O ile jest całkiem naturalne, że zrobić można za pomocą maszyn na przykład wylewkę na podłogę, położyć kilometr asfaltu, to odkryciem jest, że można się nauczyć, jak napisać w tym samym czasie dwa razy więcej i nie będzie to napisane całkiem do luftu, ba, nawet nie gorsze od tego pisanego powoli i z namaszczeniem. Takie składanie numeru podwójnego to niezła jazda: już człowieku zakładasz, że swoje masz z głowy, a tu jeszcze coś, jeszcze drugie, trzecie... Wczoraj zdawało się, że się nie da, dziś się już dało.

Najbardziej wstrząsająca jest cisza, jaka zalega po. Najpierw ruch, szybkie decyzje, nerwowe poszukiwania, dramatyczne maile, zarwane noce. Pisanie ukradkiem w robocie, odkładanie innych pilnych spraw na jutro, pojutrze, z cichą nadzieją, że raz jeszcze się uda, że się nie zawali... I cisza. Numer wychodzi, psss... Nic. Czyta to kto?

W lipcu mam nieodparte wrażenie pracy absolutnie dla idei. Jak się pokaże jakiś list do redakcji, to zazwyczaj jest to jakiś krewny lub znajomy, albo nawet wręcz autor jednego z tekstów, który poczuł nadmiar mocy twórczych po tym rozpędzie podczas składania numeru. Człowiek się stara, na przykład obrazić czytelników, nawtykać Ważnym Autorom, zaatakować już to autorytety, już to idee i... Nic.

Jeśli to ktoś czyta, to wyobrażam sobie człowieka mocno w świecie bywałego, co widział wybuch bomby atomowej, upadek Rzymu i Konstantynopola, na własne oczy rewolucję październikową i francuską. I byle artykuł go nie ruszy. Marsjanie przylecieli? Znowu? Ciekawe, kto ich zapraszał?

No tak... Każdy ma taką sensację, na jaką zapracował. Na przykład kolejna wojna w Zatoce. Dziś jest 2 lipca 2003 roku. Czy Europejczycy dosiedzą tam, powiedzmy, do września?

Postanowiłem pobawić się we wróżbitę. Wróżenie zawsze jest intrygujące, a poza tym mam czarnego kota i nie zawaham się go użyć. A kto mi zabroni?

Nawet gdyby, co mu z tego przyjdzie? On sobie zabrania, ja wróżę. On protestuje, ja patrzę w kulę szklaną, albo jakąś inną kulę, kot się wydziera, bo zawsze się wydziera, zwłaszcza z rana, bo takie ma zwyczaje, a jak się wydziera w nocy, to strach, zdaje się, skry z oczu lecą. Tak, może i ześwirowałem po tym podwójnym numerze, może mi minie, może i nie. A co tam. Wróżę i koniec.

No więc nasza kwestia: czy Europejczycy utrzymają do września Irak? Nie wiem na pewno, choć spodziewam się, że dosiedzą. Spodziewam się, że klnąc na czym świat stoi, będą ciągnąć tę robotę jeszcze... kilka miesięcy. Potem będzie kilka konferencji prasowych, próby wpuszczenia innych w kanał, zdziwienie tak zwanej opinii publicznej i początek kolejnego problemu bliskowschodniego. Mogę dodać, mam nadzieję, że się mylę. Obawiam się jednak, że w kwestii zasadniczej mam rację: edukacja za pomocą czołgów nie jest najlepszym pomysłem.

Grunt to postawienie dobrej diagnozy. Irakowi wystawiono: dyktator. Wniosek był prosty: robimy, co zawsze się z dyktatorem robi – obala. Sęk w tym, że zazwyczaj, czy nazwijmy nieprecyzyjnie, klasycznego obalenia dokonuje lud. Obalenie za pomocą czołgów innego państwa okazuje się być najazdem, inwazją, okupacją, czy diabli wiedzą czym jeszcze. Taka sobie gra słówek, niby nic, ale w konsekwencji chodzi o to, w którą stronę strzelają. Niestety, chyba w naszą. Przyczyną tego niepokojącego stanu rzeczy jest chyba kiepska diagnoza. Nie dyktatura, ale nazwijmy to enigmatycznie: niewystarczająca edukacja.

Czołgi, niestety, raczej kiepsko się sprawdzają jako pomoce naukowe. Jak się okazuje, niewiele pomagają w wyjaśnieniu nawet tak podstawowej kwestii, jak ta, kto rządzi. A wydawać by się mogło całkiem oczywiste, że ten kto je ma. Tak więc co do tego, czy we wrześniu nie będzie dyskretnego odwrotu z dzielnie zdobytego Iraku, pewności nie ma.

Prawdopodobnie trzeba będzie powrócić do domu i zacząć od wyjaśnienia kwestii: o co tu i komu tak naprawdę chodziło? Istnieje bowiem poważne podejrzenie, że nie bardzo wiedzą nawet ci, którzy ową interwencję organizowali. Czy można wierzyć, że rządy USA i GB nie wiedziały, że broni masowego rażenia na wrażym terytorium nie znaleziono? Raczej można uwierzyć, że nie uwierzono, że jej nie ma. Diabli wiedzą, co się naprawdę stało. Istnieje dość skrajna teoria, że wojna jest wynikiem nacisków lobby żydowskiego w USA. Owszem Irak wygrażał Izraelowi. Ostrzelał swoimi nadzwyczaj groźnymi rakietami Tel Awiw. Ktoś nawet zmarł na atak serca. Owszem, niewątpliwie Irak wspierał skrajne ugrupowania terrorystyczne. Tylko że akurat rola izolowanego państwa, na które nałożone były sankcje, które na dodatek miało konflikty ze wszystkimi znaczącymi sąsiadami, była mocno ograniczona. Gdybym był politykiem izraelskim, to robiłbym dużo, aby taki stan trwał. Owszem, kłopot z terrorystami, ale wpływy polityczne na arenie międzynarodowej na granicy mierzalności.

Po obaleniu dyktatora z mocy międzynarodowych organizacji, z ich namaszczeniem musi w końcu powstać jakiś niezależny rząd Iraku. Nieszczęściem jest to, że europejskie tradycje wymagają, by był w jakiś sposób demokratyczny. Może tylko symbolicznie, ale by to-to nie padło natychmiast, musi się wesprzeć na jakiejś realnej wewnętrznej sile politycznej. Pozostawmy bez odpowiedzi pytanie, czy znajdzie się wśród Arabów dosyć autentycznych zwolenników państwa Izrael.

Jak w starym kawale o facecie przywiązanym do pala, można powiedzieć: teraz dopiero jest przechlapane. Może to i przesada, lecz sytuacja wygląda tak, że jedynymi wygranymi mogą być właśnie Arabowie, sęk w tym, że albo demokraci, albo nazwijmy to tak, nieco skrajni patrioci. Któreś ugrupowanie niewątpliwie na tym zyska, natomiast świat zachodni im to zafunduje. I w zamian niczego nie zyska.

Bodaj najbardziej zdradliwą sprawą jest ropa. Zdawać by się mogło, nic lepszego na ożywienie gospodarcze, zwiększenie dostaw i zamówień dla odbudowy gospodarki irackiej, ruch w interesie, radujcie się rodacy? Kto ma się cieszyć? Jak na razie wszystko jest w sferze pobożnych życzeń. Zacząć trzeba od zapytania, po cholerę światu iracka ropa? Czy mamy za mało ropy?

Dramatyczne prognozy sprzed 30 lat przewidywały wyczerpanie się złóż za 40 lat. Dziś przewidujemy wyczerpanie się złóż za lat około 50. Drobna uwaga: wyczerpanie się opłacalnych ekonomicznie. Co to oznacza? Ano, że przy obecnych lub przewidywanych cenach ropy, cenach transportu, podatkach i tak dalej. Owe prognozy są opracowywane dla właścicieli akcji kompanii naftowych i niekoniecznie mają się jakoś do technicznej rzeczywistości. Ta zaś mówi coś takiego, że wiele złóż wyeksploatowano w 20 – 30%. Wyeksploatowaniu ich, powiedzmy, w 70% na przeszkodzie stoi stan aktualnej technologii i cena. Generalnie ropa jest cholernie tania. Jest znacznie tańsza niż wiele innych nośników energii, jak węgle: kamienne, brunatne, torfy, darmowe energie ekologiczne, niewiele droższa od energii atomowej.

Jak szacują ekolodzy, na terenie naszego kraju co roku wyrasta równoważnik około 160 milionów ton węgla kamiennego w postaci tak zwanej biomasy. Wydobywamy ciągle jeszcze około 80 milionów ton tego czarnego, nazwijmy to dobrotliwie, złota, chodzi o coś żółtego. Ile z tego to bezsensowna robota wynikająca z zakonserwowanego układu społecznego, trudno powiedzieć. Trudno powiedzieć, ile węgla mamy pod ziemią, ile zostało zmarnowane, ile z tego zmarnowanego jest do odzyskania nowymi technologiami. Diabli wiedzą, ile naprawdę siedzi w porzuconym zagłębiu lubelskim. Generalnie wychodzi na to, że na węglu trzeba położyć krzyżyk, bo ropa, choć jej mało, jak wszyscy diabli, jest za tania.

Nowe technologie geologiczne pozwalają na prześwietlanie złóż. Dzięki temu mija epoka wiercenia na oślep. Wiemy znacznie więcej na temat budowy pokładów roponośnych, więc wiemy i gdzie szukać, i jak. Wiemy, jak wiele ropy zostaje pod ziemią, uczymy się wydobywać jej coraz więcej. I w rezultacie na skutek postępującego energetycznego kryzysu amerykańskie gospodynie domowe, jeżdżą ciężkimi terenowymi samochodami tam, gdzie Europejki samochodami miejskimi, a Azjatki zasuwają na rowerach, albo na piechotę: na zakupy.

Szacuje się, że około 90% współczesnego ruchu to przejazdy miejskie, na dystansie kilku kilometrów. 70 – 80% samochodów wiezie tylko kierowcę. Mało który samochód waży znacznie mniej niż tonę. A tymczasem powstał szereg projektów miejskich pojazdów o masie około 200-300 kg zabierających 2 osoby, spalających prawie dwa razy mniej paliwa w ruchu miejskim, niż przeciętny samochód na trasie, niektóre z napędem elektrycznym, o niewielkich rozmiarach, dających się łatwo zaparkować na zatłoczonych ulicach.

No i co z tego?

No i nic, bo ropa jest za tania. Dopóki będzie tak tania, że więcej kosztuje ubezpieczenie samochodu, niż paliwo do niego, dotąd nowe technologie nie ruszą z miejsca. Dotąd będziemy się tłoczyć w ogromnych korkach, lamentować nad zatruciem środowiska. Będziemy zdumieni koniecznością likwidacji kopalń, rosnącym bezrobociem.

Tak naprawdę, to tania ropa, owszem, może nieco kopnąć gospodarkę do przodu, ale tylko na chwilę, przy czym po tym kopnięciu wpadniemy w jeszcze większy dołek. To tani benzynowy silnik zatrzymał pracę nad silnikiem Stirlinga, która to maszyna, ze względu na zewnętrzne spalanie, mogłaby chodzić choćby na trociny. Opracowane konstrukcje są około dwa razy droższe od takiej samej mocy silników wysokoprężnych. Prawdopodobnie okazałyby się znacznie trwalsze, zużywałyby "lokalne" paliwa, przy czym to jakie paliwo, nie zależy tak bardzo od konstrukcji silnika. Byłyby to silniki bardzo elastyczne konstrukcyjnie, przydatne w różnych okolicznościach, w różnych pojazdach, ciche, znacznie mniej zanieczyszczające środowisko.

Konia z rzędem temu, kto wyjaśni, jak to się stało, że w dobie wywalania kasy na ochronę środowiska z miast poznikały trolejbusy. Oczywiście: przegrały konkurencję ekonomiczną z tanią ropą. Tak, ale powiedzmy sobie, jaki mamy społeczny, nie wyrażony w złotówkach czy w dolarach (których 90% wartości to nic niewarte papiery wartościowe), pchać się w techniczne rozwiązanie, które przysparza nam tylko kłopotów? Z jednej strony beznadziejne budowy wiatraków, które pochłoną krocie i nie dadzą energii, z drugiej likwidacja środka transportu, który wykorzystywał najtańszą z możliwych energię, na przykład atomową, nie zanieczyszczał środowiska, dla którego istniały niezbędne instalacje, który był sprawny i elastyczny.

Konia z rzędem temu, kto wyjaśni, jak to możliwe, że z jednej strony likwiduje się linie trolejbusowe, z drugiej prowadzi badania nad napędzaniem miejskich autobusów akumulatorami elektrycznymi. Z jednej strony mamy gotowe, niemal idealne, bardzo dobrze wypróbowane rozwiązanie, z drugiej strony wyłamuje się drzwi do lasu, bo wiadomo na starcie, że choć w ruchu miejskim możliwe jest wymienianie owych akumulatorów choćby i co przystanek, to koszty przygniotą całe przedsięwzięcie, jakby nie obracać, nawet wówczas, gdy da się na jednej baterii przejechać wiele razy całe miasto.

Można szacować, że przez najbliższe 40 – 50 lat nie ma co o rewolucji w dziedzinie napędu samochodu marzyć. Nie wygra z tanią ropą silnik elektryczny, nie wygra napęd wodorowy, choć mamy wiele bardzo obiecujących rozwiązań. Wiadomo już, na przykład, jak sobie poradzić z niebezpieczeństwem wybuchu. Wodór daje się zgromadzić w stopach niektórych metali, pojemność zbiorników nie jest wiele gorsza od kriostatów, w których gromadzi się ciekły wodór, a bez specjalnej procedury gaz się nie wydziela. Wodór, spalając się, nie tworzy przeklętego przez ekologów dwutlenku węgla, lecz wodę, która co prawda też stymuluje efekt cieplarniany, ale akurat jest poprawna politycznie.

Ropa jest sakramencko tania w porównaniu ze wszystkimi innymi rozwiązaniami. Bardzo łatwo poddaje się standaryzacji, łatwo ją transportować. I tak naprawdę jest jej bardzo dużo. Co prawda złoża "klasyczne" szacuje się na jakieś 100 miliardów ton, lecz łupki, piaski roponośne mają zawierać ok. 800 miliardów ton. Można szacować, że przy obecnym zużyciu mamy jakieś 50 lat spokoju, za 50 lat musimy zacząć zmieniać technologię pozysku ropy. Co prawda, cała procedura zaczyna być coraz bardziej kłopotliwa czy to ze względów politycznych, bo ropę trzeba kupować i mogą nam ją sprzedać lub nie, czy ze względów ekologicznych, bo śmierdzi, czy ze społecznych (a tak naprawdę dobrze pojętej ekonomii), bo napędzamy rozwój obcych przedsiębiorstw, stymulując własne bezrobocie. Ekolodzy nie są całkiem głupi twierdząc, że trzeba się odczepić od tego surowca. Nikt nie ma wątpliwości, że dobrze utrzymane instalacje, pracujące w oparciu o źródła odnawialne, są nieuniknioną przyszłością, że w końcu musimy do nich sięgnąć. Nikt, po pierwsze, nie może kwestionować, że musimy zlikwidować marnotrawienie energii. Bodaj to jest największy problem. Niestety, zabranie się za te zadania oznacza robotę, dużo roboty, a ludziom zwyczajnie się nie chce. Nasze źródła światła, nawet te energooszczędne, zamieniają 70% energii w ciepło. Aby opracować nowe, trzeba się opodatkować na naukę. Nasze lodówki wydzielają ciepło, którym ogrzewają pomieszczenia, które na skutek tego trzeba chłodzić klimatyzatorami. Gdyby kratkę lodówki wystawić na zewnątrz, sama lodówka chłodziłaby pomieszczenie i klimatyzator byłby niepotrzebny. No, ale trzeba opracować nową lodówkę z kratką na zewnątrz. Nasze systemy wentylacyjne wyrzucają na zewnątrz ciepłe powietrze, a mogłyby ogrzewać to wchodzące z zewnątrz. Doświadczenia pokazują, że wymienniki ciepła potrafią oszczędzić ok. 30% energii potrzebnej do ogrzewania. Dlaczego to wszystko leży odłogiem i kwiczy? Bo potencjalne zyski są za mało kuszące. Gdy wydaję 50 zł na głupie gazety, to zaoszczędzenie 30 zł na słonecznym ogrzewaniu wody jest dla mnie zbyt kłopotliwe. Wystarczy, że pod kioskiem puknę się w łepetynę, zaoszczędzę nie tylko pieniądze, ale i czas, i nerwy, bo nie wkurzę się, że znowu durnoty popisali. Takie to są proporcje w tej wojnie o ropę.

Cywilizacja zaczyna cierpieć na syndrom Araba odpoczywającego pod palmą. Nie ma powodów do postępu. Wszystko jest dostatecznie łatwe, by martwić się o jutro. A pojutrze jest dostatecznie daleko, że choć są powody, by niepokoić, to nikt nie ma w zwyczaju tego robić.

Powiedzmy sobie szczerze, że jeśli motywem wojny była ropa, to pól naftowych nie zdobyto dla rozruszania gospodarki światowej, raczej chodzi tu o partykularne interesy. Jakie? Trudno podać inne, jak podreperowanie własnego wizerunku politycznego.

Z punktu widzenia interesów USA, także i Europy, i owszem, zajęcie Iraku odsunęło na czas dalszy pewien dosyć zasadniczy problem: to, że dyktator mógł wykręcić coś brzydkiego. Zmajstrowanie bomby atomowej mogłoby się okazać poważnym problemem. Pozostający poza kontrolą wielki kraj, deklarujący otwarcie wrogość do całego demokratycznego świata, choć nie potrafił jeszcze skonstruować odpowiednio poręcznego plutonowego ładunku, bruździł wystarczająco skutecznie, by w przyszłości obawiać się najgorszego. Można mieć tylko nadzieję, że sukcesja po satrapii nie okaże się paskudniejszym problemem.

Tymczasem zamiast defilady zwycięstwa, w USA ma się ku śledztwu, jak to możliwe, że gdy służby wywiadowcze nie potwierdzały istnienia broni masowego rażenia w Iraku, to w rezultacie właśnie to podano do wierzenia i narodowi, i urzędnikom, i dyplomatom, jako główny powód inwazji.

Można powiedzieć pechowa kadencja. Chyba zasadniczym problemem polityków jest jednak gospodarka. To od niej radzi by odwrócić uwagę opinii publicznej wojennymi wyprawami: tak mi się coś zdaje. Generalnie cały świat stoi pod znakiem recesji. Bezrobocie w USA powyżej 6%, recesja (albo przynajmniej oznaki recesji) w Niemczech, a o Polsce nie ma co nawet wspominać.

I tu rodzi się pytanie: czy prezydent Junior dotrwa do końca swej kadencji? Jak na razie nic nie wskazuje, że np. we wrześniu miałoby się coś zmienić, ale... Najwyraźniej z Irakiem nie wyszło. Jeśli chodziło o to, by notowania były lepsze, to chyba pudło.

Gdy chodzi o afery gospodarcze, to kręci się (być może z punktu widzenia przeciętnego człowieka bardzo marginalna) sprawa pozwu niewielkiej firmy SCO przeciw IBM o drobny miliard odszkodowania za... No właśnie. Za co, to już trochę trudniej wyjaśnić. Rzecz zbulwersowała środowiska linuksowe, bo SCO twierdzi, że IBM naruszyło prawa patentowe, przenosząc coś z Unixa do Linuksa. Co IBM przeniosło, w lipcu jeszcze nie wiadomo. Lecz nie to bynajmniej jest meritum skargi. Chodzi o to, że tymi działaniami IBM świadomie niszczy wartość handlową Unixa a dokładnie jego odmiany, co do której SCO jest przekonane, że zakupiło prawa od firmy Novell.

Aby było ciekawiej, Novell, od którego SCO nabywało Unixa, zaprzecza, że SCO sprzedało własność. Novell twierdzi, że nadal posiada pełne prawa do kwestionowanego kodu. Aby było jeszcze ciekawiej, SCO pokazało grupie ekspertów, zobowiązanych do milczenia, coś (pewnie fragmenty programu), co miało zostać spiratowane, zaś pojawiły się spekulacje, że na odwrót: SCO zgrandziło fragment z jądra Linuksa.

Widowiska dopełniają pozwy dwu polskich tak! POLSKICH firm, które pracują w oparciu o Linuksa i domagają się od SCO wycofania wszelkich zarzutów lub odszkodowania za straty handlowe. Trochę poważniej w tym kłębowisku wygląda podobny pozew ze strony niemieckiej organizacji LinuxTag zajmującej się Open Source.

Tymczasem Steve Balmer mobilizuje pracowników Microsoftu do wojny z Linuksem. Najnowszym akcentem kampanii jest rozgryzienie Xboksa, czarnej skrzynki do grania, na której firma spodziewała się zbudować swą potęgę w nowej niszy handlowej. Gdy chodzi o wcześniejsze wydarzenia, to głośnym echem odbiło się przejście administracji Monachium na Linuksa. Jak więc widać, sytuacja na froncie zaostrza się. To znaczy tak naprawdę, Microsoft oddaje bez walki kolejne terytoria, bo ma bardzo niewiele do zaoferowania. Oto gdy w Tajlandii ogłoszono rozpoczęcie rządowego programu edukacji informatycznej, opierając się właśnie o Linuksa, to rychło pojawił się i Redmont, oferując za równowartość 22 funtów (brytyjskich?) pakiet zawierający Windows i Office’a. Oczywiście, tanio, ale Linux jest za darmo, a w dystrybucji oprócz darmowego Open Office jest na przykład znakomity kompilator C++, edytor grafiki GIMP, oprogramowanie typu RAD, przy czym nie myślę tu o także rozdawanym, lecz z licznymi ograniczeniami licencyjnymi pakiecie Kylix. Łącznie można się doliczyć tak ze 3 GB programów. Ponieważ nie da się porównać własności Linuksa i Windows przy pracy w sieci, a cały świat właśnie chce się podłączać do Internetu, to sprawy wydają się być przesądzone.

Jest pewna analogia między wojną w Iraku i sądowymi awanturami wokół Linuksa, pytanie, o co tu, kurna, chodzi? SCO jeszcze niedawno było dystrybutorem własnej odmiany tego systemu operacyjnego. Po skierowaniu sprawy do sądu zwróciło się do tak zwanych komercyjnych użytkowników, by firmie zapłacili. Wychodzi na to, że firma, rozdając kod źródłowy, sama siebie okradła. I to na dodatek z premedytacją. Reasumując, raczej nie widać wielkich szans, by SCO, warta kilkadziesiąt milionów dolarów, istniejąca tak naprawdę w obecnym kształcie kilka lat, miała szansę na miliard odszkodowania od IBM-a, które ma patenty dotyczące systemów operacyjnych zarejestrowane jeszcze w latach 50 –tych, którego wartość jest koło 1000 razy większa. Mało prawdopodobne, żeby przy tak kiepskich podstawach prawnych ktoś z pozywających się łudził co do wyniku procesu.

Trudno zrozumieć: Dlaczego? Tak samo trudno, jak w przypadku wojny z Irakiem. Coś tu jest bardzo pokrętnego, potłuczonego, coś wydaje się wymykać zdrowemu rozsądkowi. Można tylko spekulować: chodzi o podtrzymanie wartości akcji na giełdzie, o jakieś zakulisowe operacje nimi. Trudno powiedzieć. Jak na razie firma notuje tylko straty. Tymczasem w linuksianym światku, który nader chętnie buduje piętrowe teorie spiskowe aż huczy. A że na przykład za wszystkim stoi właśnie Redmont. Aby było ciekawiej, SCO odgraża się, że po wygranym procesie zabierze się także za Microsoft, lecz pingwiniarze wiedzą lepiej, że to tylko pokerowa zagrywka dla odwrócenia uwagi.

Bodaj najbardziej szatański plan, jaki miałby być uknuty przeciw Linuksowi, miałby polegać na wykupieniu SCO, która ma poważne finansowe kłopoty przez firmę z Redmont i przejęciu jej roszczeń. Mogę powiedzieć tak: pożyjemy, zobaczymy. Jak na razie, to nawet gdyby zarzuty okazały się słuszne, wygląda, że w najczarniejszym scenariuszu programiści musieliby to i owo przepisać. Jednak mimo tego wokół sprawy już nie iskrzy, ale walą pioruny i bucha czarny dym.

Pozostając na programistycznym podwórku, warto wspomnieć o naszym polskim osiągnięciu w postaci ustawy, zmuszającej dostawców usług telekomunikacyjnych do zakupu i zainstalowania sprzętu do podsłuchu klientów, aby tak zwane służby miały wygodę. Jest to chyba mistrzostwo w skali tak zwanego demokratycznego świata. Polska z całą pewnością nie należy do formacji totalitarnej, i niejako z zasady działania państwowej machiny coś takiego pojawić się nie powinno. W Polsce takie prawo jest kompromitacją dla polityków, idealnym materiałem dla opozycji. Tymczasem ustawa została uchwalona w lutym, firmom dano 18 dni na spełnienie jej wymogów, co oczywiście było techniczną niemożliwością... Na dodatek warunki dostępu do podsłuchu sformułowano tak, że połamano przy okazji przepisy konstytucyjne choćby o ochronie korespondencji. Drobiazg. Aby była jakaś jasność, w prasie komputerowej pojawiły się informacje, które firmy, produkujące stosowny sprzęt, miałyby na tym wszystkim zarobić. Jasność?

O całej sprawie już pisałem, rzecz ciągle powraca na łamy czasopism. O ile sprawa jest dosyć zrozumiała, gdy chodzi o to, że nie może być tak, że bandzior używa w areszcie telefonu komórkowego do komunikowania się ze swoimi kumplami i nie można tego stwierdzić, to niestety nie bardzo wiadomo, dlaczego za bezpieczeństwo narodowe zapłacą klienci konkretnej sieci, jednej więcej, drugiej mniej. Bodaj najbardziej skomplikowane problemy rodzą się przy sprawie dostępu do Internetu. Komputer jest bowiem takim urządzeniem, że może działać na nieskończoną liczbę sposobów. To nie telefon komórkowy. Dlatego na przykład można zakodować dane tak, choćby za pomocą klucza jednorazowego użytku, że nie da się ich w żaden sposób odczytać. Na nic największe superkomputery, najbardziej wyrafinowane metody deszyfrowania. Jakby tego było mało, właściwie napisanie takiego programu jest bardzo proste. Zwykła operacja xor na bitach wiadomości z bitami klucza, który oczywiście jest tak długi co najmniej, jak wiadomość. W jej rezultacie, jeśli klucz jest szumem, dostajemy także szum. Nie odróżnimy szumu z informacją od tego bez niej. Wystarczy więc wymienić dyskietki 3,5 cala, bynajmniej nie CD lecz dyskietkę, z zapisanym gdzieś szumem i prosty program. Jeśli ktoś przejmie pakiety z informacją, co nie jest trudne, to nawet mając pewność, że coś tu zapisano, będzie sobie mógł na przykład wykonać statystyczne testy, które go przekonają, że i owszem, szum. Wszelkie prawne zakazy można sobie podarować. Nie da się niczego udowodnić. Nie ma sensu zabranianie używania takich programów, bo ich napisanie jest zbyt proste, za wiele razy były opisywane w czasopismach dla młodzieży łaknącej komputerowej wiedzy.

Jakby tego było mało, w sprzedaży pojawiły się sprzętowe routery mające naturalną skądinąd możliwość wpisania tak zwanego numeru mask karty sieciowej. Daje to możliwość udawania w sieci zupełnie innego komputera i to bez jakichś specjalnych zabiegów. Jeśli dodamy do tego archaiczny sprzęt w naszych sieciach krajowych, użytkowanie łączy satelitarnych (gdzie ma zainstalować dostawca ten podsłuch, na satelicie, który ani trochę do niego nie należy?), to pojawia się obraz pełnej sprzeczności opisywanej ustawy z techniczną rzeczywistością.

Pomijając wszelkie aspekty etyczne, prawne, razem mamy obraz pełnej niekompetencji. Nie powinno do niej dojść. Gdybym miał takie apanaże jak posłowie, to na głowie bym stanął, żeby się nie wydało, że ktoś przepuścił takiego babola. Nawet biorąc pod uwagę to, że kilka osób mogło zostać "posmarowane" przez firmy zajmujące się dostawą sprzętu podsłuchowego, to reszta nie miała najmniejszego interesu brać w tej zabawie udziału.

Inna sprawa, właściwie drobiazg. Publicznie jakiś osobnik, jak najbardziej publiczny, wypowiadał się na temat stosunku Polski do oprogramowania OpenSource. Stwierdził ten człowiek, że ani trochę nie pójdziemy w ślady, dajmy na to, jakichś durnych Bawarczyków, bo oprogramowanie z zamkniętym kodem jest ze swej natury bezpieczniejsze. Miał się okazję przekonać rząd byłego kraju hanzeatyckiego, który zamówił takowe w pewnej izraelskiej firmie. I dostał, co chciał, z tak zwanymi tylnymi drzwiami. Otóż wypowiedź owego polityka na polski można przełożyć tak: "wolę samolot bez dokumentacji, niż samolot z dokumentacją". Tak brzmi, nawet jeśli pominiemy wszelkie linuksy, roberty stallmany i inne zboczenia. Można to jeszcze powiedzieć inaczej: "wolę zamek, o którym sam nic nie wiem, od takiego zamka, który sprawdziło tysiące ludzi i który nie dał się otworzyć".

Pomału zbliżam się do konkluzji. Jest ona podobna bardzo do tego, co już raz opowiedziałem o wsadzaniu kciuka do zapalniczki. Wydaje się nam, że otaczają nas bardzo sprytni kombinatorzy. Przypisujemy im zadziwiające zdolności knucia, przewidywania przyszłości, a to z tej prostej przyczyny, że gdy pomyśleć naszymi małymi kategoriami, mieszczącymi się w naszym małym rozumku, to ci ludzie robią sobie krzywdę. Wniosek jest prosty: jakaś bardzo skomplikowana intryga w tym musi siedzieć, bo ludzie, którzy na przykład kierują SCO, nie mogą sobie tak, po prostu zrobić kuku. Bankructwo firmy, która przecież wypłaca im pensje, nie leży jakkolwiek w ich interesie. Coś musi się kryć jeszcze i za wojną w Iraku, i za idiotycznym procesem z IBM-em, i za pomysłem dziwacznej ustawy. Musi! No i wymyślamy, łamiemy łepetyny, aż trzeszczy. Wychodzi na to, że działaniami SCO, które chce już wytoczyć proces Microsoftowi, stoi oczywiście Bill Gates. Marsjan jak najbardziej w tych kombinacjach trzeba uwzględnić. No bo skoro to już jest tak porąbane, to jak dodamy to jeszcze, to nie będzie już bardziej, bo się nie da, bo dawno wkroczyliśmy w krainę burleski.

Nie wiem, czy nie wygonią nas z Iraku do września, choć stawiam, że wytrzymamy tyle. To nie jest przedmiotem mej wróżby. Wróżę coś całkiem innego: we wrześniu także nie będziemy mieli pojęcia, po cholerę żeśmy tam wleźli. Będziemy równi głupi, a może nawet bardziej. I nic nie pomoże odtajnienie archiwów, przesłuchanie, wysłuchanie, wytłumaczenie, jak amen w pacierzu, jak bozię kocham, poznamy wszystkie fakty, i dalej będziemy podejrzewać, że są jakieś tajne czarne teczki, organizacje jeszcze tajniejsze od tajnych już poznanych, bo nic, kurna, nie będzie się zgadzać.

Tak samo z procesem SCO: zapewne wtopią, zapewne we wrześniu jeszcze będzie trwał, jeszcze firma będzie udawała, że ma tajne materiały w tajnych teczkach, ale generalnie będzie bardzo krucho. I oczywiście nikt nie będzie w stanie wyjaśnić DLACZEGO? Po co im to było? Wróżę, że i w tej kwestii będziemy wiedzieli już wszystko i do niczego się to wszystko nie przyda, gdy zechcemy wyjaśnić PO CO?

Nie dowiemy się, dlaczego członek rządu na konferencji prasowej wypowiadał się na tematy, o których nie miał zielonego pojęcia. Zapewne nie zrobi sobie w swoim własnym mniemaniu tym wielkiej krzywdy, lecz będzie miał już wyrobioną pozycję w środowisku związanym z prasą komputerową. Jak to się mówi: za bezdurne, a wystarczyło trzymać gębę na wodzy.

Ustawa o podsłuchiwaniu najwyraźniej wyląduje w sądach i prawdopodobnie zostanie dramatycznie zmieniona. Jak się znam na interesach, interesu się już na niej nie zrobi, bo się ślizgała kilkanaście miesięcy. A to w handlu cała epoka geologiczna. Jeśli nawet dojdziemy do tego, kto komu i ile do kieszeni wsadził, to się wysypiemy na pytaniu: jak to możliwe, że reszta politycznego towarzystwa, nie mając najmniejszego z tego zysku, wdepnęła w to, w co wszyscy wiedzą, a każdy się wstydzi głośno "gówno" powiedzieć.

Będziemy wiedzieć wszystko i w konkretnej kwestii zrozumienia, o co tak naprawdę chodziło, pełna i kompletna wiedza nic nam nie pomoże, chyba, że przyjmiemy, że głupota. Coś się wymknęło spod kontroli, ktoś o czymś nie pomyślał, pomyślał za późno i nie chciał się przyznać, się mu zdawało, a było inaczej. Miał nadzieję, ale nie wyszło. No i tyle.

Nikt w to nie uwierzy.




 
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...
SPAM(ientnika)
Zapytaj GINa
Komiks
HOR-MONO-SKOP
Ludzie listy piszą
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Paweł Laudański
W. Świdziniewski
Dominika Repeczko
Piotr K. Schmidtke
Satan
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
W. Podrzucki
Tadeusz Oszubski
Tomasz Pacyński
Zbigniew Jankowski
Ďuro Červenák
P. Nowakowski
Marcin Pielesh
Adam Cebula
XXX
Marcin Mortka
Andrzej Zimniak
Brian W. Aldiss
Ian Watson
J. Grzędowicz
M. i S. Diaczenko
Brian W. Aldiss
T.Noel, D.Brykalski
Raport nr 1
 
< 18 >