strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Zbigniew Jankowski Literatura
<<<strona 32>>>

 

Katharsis (2)

 

 

***

 

"I w miejscu, gdzie kości Rai’tai [pięknej z niebios] musną piasków Isa’Pei, wyrośnie potężny Var’Tasar, i imię jej na wieki czarować będzie kobiety."

"Proroctwa" Vol’masa – przekład na mowę Got’he popełnił Vol’kaar

 

Po kilku godzinach przebywania na mrozie Maris źle się poczuł. Wrócił do kapsuły i zamknął właz. Pożywił się substancją, którą bezpośrednio wstrzyknął sobie do krwi za pomocą elektronicznej strzykawki. Miał w sumie z pięćdziesiąt porcji. Już teraz martwił się o pożywienie; prócz kapsuł żywieniowych zostało mu jeszcze kilka puszek. Postanowił więc, że w przyszłości będzie się pożywiał co dwa, trzy dni. W ciągu kolejnej godziny przyszła gorączka i kaszel. Wreszcie wyzbyty sił usnął. Gdy się zbudził, wcale nie czuł się lepiej. Na ekranie migotały obrazy z różnych kamer. Na zewnątrz wciąż panowała ciemność. "Jak długa jest tu noc?" – zastanowił się. Nie miał ochoty wychodzić z kapsuły, mimo że ogarniała go chęć poznania większej części terenu. Począł jednak myśleć o planecie i zadawał pytania, na które nie mógł sobie udzielić żadnej odpowiedzi, nawet wymijającej. Jak duża to planeta? Czy jest tu jakaś cywilizacja? Jeśli tak, to jak bardzo rozwinięta? Może już go szukają, dostrzegłszy w Kosmosie jego kapsułę? Trochę go to przeraziło. Może powinien opuścić kapsułę? Uciekać. Ale gdzie? Co robić? "Pomóż mi, Suzai!"

Mijały kolejne dni, ale nikt nie zakłócał jego spokoju. Noc nie ustawała, ciemności wciąż były nieprzeniknione i oglądanie nowego świata z trzech kamer kapsuły poczęło go dręczyć. Czuł się już znacznie lepiej. Wolny czas wypełniał przygotowaniem do dłuższej wyprawy, o której zadecydował podczas jednej ze swoich sesji z komputerem. Rozmawiał z nim w tych wolnych chwilach często i studiował jego pamięć, która okazała się dość zasobna w materiały. Ponieważ miał wszechstronne przygotowanie, niczym kameleon zamienił się z podróżnika kosmicznego w chemika i z zajadłością badał powietrze z nie dającym spokoju "nieznanym składnikiem" na czele. Do niczego jednak nie doszedł.

Gdy tylko poczuł, że jest w pełni sił, zebrał wcześniej przygotowane rzeczy, zapakowane w znaleziony plecak i wyszedł ochoczo na zewnątrz. Komputer wybadał, że temperatura podniosła się o kilka stopni. Maris był w dobrym nastroju. Na kilka sekund zatrzymał się przy wyrwie, w której piękne ciało zaczęło się już poddawać rozkładowi. Nie znalazł jednak słów, by powiedzieć, jak bardzo tęskni za nią, jak bardzo chciałby, aby była teraz przy nim. Żeby razem odkrywali planetę i razem, jeśli tak będzie chciał los, pomarli w tych okrutnych mrozach.

Ruszył przed siebie. Lekki wiatr muskał twarz. Maris rozglądał się uważnie, światłem latarki odkrywając to, co kryło się w ciemności. Ziemia nie nosiła śladów zwierząt czy stóp. Nie było ścieżek. Niektóre miejsca były nie do sforsowania i musiał wtedy wybierać inną drogę. Co dwadzieścia, trzydzieści metrów zatrzymywał się, aby wydłubać w korze podłużny znak. To na ewentualność zagubienia się w ciemności. Oddalił się już znacznie od kapsuły i w końcu postanowił zawrócić.

Kolejne dni, jeśli czas mijający w nieustannej ciemności można podzielić na dni, spędzał podobnie: brał najpotrzebniejsze rzeczy i wybierał się na kilkugodzinny spacer. Niczego jednak podczas tych eskapad nie odnalazł. Zapasy substancji odżywczej kurczyły się, w związku z czym spożywał je coraz rzadziej. Bywało, że wracał z wycieczki bardzo wyczerpany i głodny, wtedy spał nawet po kilkanaście godzin.

Któregoś dnia po tak długim śnie postanowił, że wyruszy na dłużej. Zabrał ze sobą zapas trzech kapsułek z substancją i elektroniczną strzykawkę. Ubrał dodatkowe swetry i spodnie, wziął też drugą parę butów. Wyglądał komicznie. Wychodził z myślą, że będzie to jego najdłuższa wyprawa, okazało się jednak, że była ostatnią.

 

***

 

MIT’SA VOR’GUR

 

"I postąpi Vor’gur [nieznajomy] ku Isa’Mai, lecz nie dane mu będzie jej wówczas zobaczyć. I ujrzy Vor’gur Mit’sa Vor’gura, i zmierzy się z przeznaczeniem."

"Proroctwa" Vol’masa – przekład na mowę Got’he popełnił Vol’kaar

 

Maszerował dwadzieścia godzin bez przerwy. Coraz lepiej widział w ciemności, mimo to często musiał pomagać sobie latarką. Nic jednak nie przykuło jego uwagi, za wyjątkiem dużej wyrwy w ziemi. Świecił w środek, ale dna nie dostrzegł. Korony drzew wciąż zamykały dostęp do nieba, które tak bardzo pragnął ujrzeć. Próbował nawet wbić się na jedno, lecz fatalne ułożenie gałęzi i niekończąca się fala liści zamykały dostęp na szczyt. Wreszcie zmorzył go sen. Znalazł kolejną dziurę w ziemi. Miała może dwa metry głębokości. Na dole zawijała się nieznacznie, tak że Maris mógł się tam położyć. Myślał o skrzesaniu ognia, nie znalazł jednak pomysłu, jak tego dokonać i musiał zadowolić się kocem. Spał kilka godzin, ale nie był to przyjemny sen. Żeby odzyskać siły, wstrzyknął sobie kapsułkę. Zebrał wszystko i ruszył w drogę.

Uszedł niewiele, kiedy ujrzał majaczące w oddali światło. Podniecony zjawiskiem przyśpieszył. Minął jeszcze kilka drzew, gdy wreszcie zrozumiał, że znajduje się naprzeciwko niewielkiej polany. Wybiegł na środek i spojrzał ku niebu. "Niewiarygodne! Przepiękne! Wspaniałe!" Ani jednej chmurki, która zasłaniałaby widok, nawet szarawej smugi. Niebo było posypane miliardem gwiazd, które zdawały się być tak blisko, że można ich sięgnąć dłonią. Przeniósł spojrzenie na księżyc, który lśnił jasnym światłem. Dalej na lewo zobaczył inną planetę. Okalający ją pierścień uderzał tysiącami kolorów. Maris odwrócił energicznie głowę i dokładnie po drugiej stronie również ujrzał naturalnego satelitę, znacznie jednak masywniejszego i podziurawionego ciemnymi otchłaniami. Gdzieś za nim ukrywały się kolejne księżyce czy świecące odbitym blaskiem planety. Widok wprawił Marisa w takie osłupienie, że stał na polanie niczym znany mu z bajek strach na wróble.

Z chwilowej, romantycznej agonii wyrwał go chrobotliwy hałas.

Szedł kilka minut; dudnienie stawało się coraz wyraźniejsze. Najpierw ujrzał migoczące w oddali światła. Niebieskawe smugi przecinały powietrze, zbliżając się niebezpiecznie. Potomek Eldów zamarł, kiedy zza świateł wynurzył się gigantyczny pojazd, unoszący się swobodnie w powietrzu – długi na przeszło dwadzieścia, szeroki i wysoki na piętnaście metrów prostopadłościan. "Co to jest, na Boga?" Maris zareagował błyskawicznie. Wycofał się między drzewa, gubiąc przy tym plecak. Uratowało mu to życie, gdyż w miejscu, z którego przed chwilą obserwował zjawisko, padło drzewo. Pojazd taranował wszystko na swojej drodze.

Był coraz bliżej chłopaka. Łuny już błądziły po jego stopach. Nagle na czarnej bryle pojawiło się światło, z którego wypłynął pojazd o przedziwnym kształcie i skierował się w stronę potomka. Maris nie wiedział, co ma czynić. Ogromna siła powietrzna, niczym trąba, odsłoniła koronę drzewa. Na spodzie pojazdu, który zawisł nad potomkiem, błysnęła iskra i zapaliło się koło o dwumetrowej średnicy. Maris znieruchomiał. Kątem oka widział, jak w jednym momencie z wielkiego prostopadłościanu wyskakują kolejne takie dziwactwa i rozlatują się po całym niebie. Huk był przeraźliwy. Świetlne koło wystrzeliło smugą w kierunku syna ludzi doskonałych. Nie doszło jednak celu, gdyż coś wcześniej zwaliło Marisa z nóg. Poturlał się i uderzył z impetem w wystający korzeń. Doszły go jakieś szmery i szybkie uderzenia stóp o podłoże. Coś złapało go za obie ręce i ciągnęło po ziemi. Gdy zwrócił wzrok w tę stronę, ujrzał dwie niewyraźne postacie. Nie wiedział, co się dzieje. Przez chwilę myślał, że śni, ale ból był prawdziwy, a ucisk nieznajomych silny. Próbował się wyrwać – nadaremnie. Poczuł nagle, że jest wciągany do szerokiej dziury w ziemi, być może takiej, jak ta, którą widział wcześniej. Dopiero gdy znalazł się w korytarzu, uwolniono go z uścisku.

Wstał. Wtem w dłoni jednej z postaci zapulsowała światłem pochodnia. Rozjaśniło się znacznie. Maris pobiegł wzrokiem po nieznajomych. Otuleni byli w dziwnie wyglądające szaty i mieli zakryte twarze. Jeden z nich krzyknął:

– Na taraj ma! – głos był twardy, szorstki, ale nie było w nim nic nieludzkiego. – Tan za taraj’pei!

– Valh’pur! – wyrzucił drugi.

Potomek usłyszał szurnięcie z tyłu. Odwrócił głowę, ale zdążył zobaczyć jedynie połyskujący przedmiot – w tej samej chwili otrzymał potężny cios w prawe ramię i padł na ziemię. Drugie uderzenie było lżejsze i pacnęło w plecy. Kiedy tracił przytomność, usłyszał jeszcze:

– Na! Nei Vol’kaar turma Vor’gur pa’tei – potem wiedział, że słowa te uratowały mu życie.

 

***

 

VOL’KAAR

 

"Wtedy krzyknął do Valh’pura: "Nie! Będzie Vol’kaar chciał ujrzeć twarz Vor’gura." Był bowiem Vor’gur przeznaczeniem uratowany przed czeluścią Mit’sa i przed kor’tai [ciosem ostatecznym] Valh’pura."

"Jak młody Valh’pur nie dokonał kor’tai na wielkim Mas’taraju" – fragment zapisku
odnalezionego na przełęczy Tar’maha – przekład na mowę Got’he popełnił Vol’kaar

 

Maris ocknął się, kiedy gdzieś w pobliżu zawrzała rozmowa. Wyłapywał pojedyncze słowa: "vor’gur", "taraj", "vol’kaar", które utkwiły w pamięci. W głowie mu szumiało. Nie mógł ruszać prawym ramieniem, ale ktoś owinął je tkaniną nasączoną miksturą o przyjemnym zapachu. Leżał nagi w komnacie o piaskowych ścianach. Na jednej z nich wisiała pochodnia, promieniująca niestabilnym światłem. Drzwi były wykonane z drewna. Poza tym było pusto. Łóżko, na którym spoczywał, nie należało do wygodnych. Twarde podłoże kuło ciało pojedynczymi igiełkami – drewno nie zostało dokładnie oszlifowane.

Wtem drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem. Maris natychmiast zamknął oczy. Poczuł delikatne muśnięcia po zbolałym ramieniu. Ktoś rozwinął opatrunek i zaczął nakładać zimne smarowidło, by wreszcie delikatnymi ruchami rozmasować je po ranie. Leciutki dreszczyk pobudził umysł. Potomek otworzył oczy.

Istota dostrzegła to i cofnęła się, tak że ogarnęło ją światło. Biała, zwiewna tkanina, w którą była odziana, uwidaczniała jej wdzięki: powabne piersi, biodra. Maris poszybował wzrokiem ku twarzy nieznajomej. Była to piękna kobieta. Włosy miała długie, czarne i związane z tyłu. Oczy finezyjnie niebieskie. Dopiero teraz spostrzegł coś, co go zdziwiło: od lewej skroni, poprzez okolice lewego ucha, lewą stronę szyi, kończąc na ramieniu, biegła podłużna blizna.

Istota niespodziewanie przemówiła, a jej piękny głos niczym najlepsze wino podziałało na Marisa natychmiast, wprawiając go w stan uniesienia:

– Tas vor’gur na taraj pa’tei?

Potomek wyczuł pytanie, chciał coś odpowiedzieć, lecz wtem do komnaty wpadło dwóch rosłych mężczyzn. Obaj mieli na sobie czarne, długie narzuty, wysokie buty i szerokie pasy z metalicznymi kulkami. W ręku trzymali metrowe, srebrzyste przedmioty, zakończone z jednej strony kulą, a z drugiej szpikulcem. "Czymś takim zwalono mnie z nóg..." – skonstatował Maris. Szybko odnalazł na twarzach nowych gości blizny, podobne do tej u istoty, która przed momentem tak go olśniła.

– Moi’ra, tonza vor’gur kala! – krzyknął pierwszy do kobiety. – Vol’kaar na dar tonza.

– Le... – chciała coś powiedzieć.

– Moi’ra! – wtrącił się drugi – toi va’se.

Kobieta opuściła pomieszczenie, za moment wróciła, trzymając w ręku tkaniny. Podała je jednemu ze swoich ziomków. Ten spojrzał na nią złowrogo. Gestem ręki rozkazał wyjść z komnaty.

– Tompa va’se – rzucił ubrania na Marisa.

Chłopiec zachował poważną minę. Przez lata uczono go, aby nie zdradzać stanu emocji. W najtrudniejszych sytuacjach trafnie podejmowane decyzje są największym sprzymierzeńcem. Z trudem nasunął na siebie podłużną suknię. Wciąż bardzo bolało go ramię, teraz pozostawione bez opatrunku.

– Tei! – powiedział jeden z osiłków i ustąpił z wejścia.

Maris zrozumiał, że ma dokądś iść. Wstał nie bez wysiłku, czując ból w krzyżu.

Szli korytarzami, z tego, co zdołał zaobserwować, wydrążonymi w głębi ziemi. Niektóre były wysokie na cztery metry, inne nie większe niż dwa. Ich szerokość cały czas była podobna: w poprzek mieściły do czterech tęgich mężczyzn. Powietrze było świeże, choć nie lodowate. W międzyczasie do grupy przyłączyło się jeszcze dwóch mężczyzn z długimi, drewnianymi włóczniami. Wyglądali podobnie: długie włosy, czarne suknie i blizna na lewej stronie twarzy.

Wycieczka widocznie miała trwać dłużej – po przeszło dwóch godzinach marszu zatrzymali się na krótki odpoczynek. Nic nie mówili, stali tylko z posępnymi minami. Jeden czyścił szmatką srebrzystą broń. Wkrótce ruszyli dalej. Z każdą chwilą marszu Maris słabł, a ciało domagało się pożywienia. Szedł już z zamkniętymi oczyma. Co i raz klepnięciem w plecy któryś z mężczyzn dawał mu do zrozumienia, że nie może zwalniać.

Zbyt wyczerpany, by iść dalej, zsunął się w pewnym momencie na ziemię. Zaskoczyła go reakcja asystujących mężczyzn: dwóch z nich podniosło go i złapało pod ramiona (ten z prawej delikatniej, zwracając uwagę na ranę). Nieśli go spokojnie, z łatwością pokonując ciężar. Po kolejnym przystanku Maris usnął.

 

***

 

– Zbudź się... Zbudź się, potomku – Maris otworzył oczy. Ujrzał przed sobą Suzai. Jej twarz wydała mu się jeszcze piękniejsza niż ta, którą pamiętał.

– Ja... Co się stało? – nie mógł skojarzyć faktów.

– Coś ci się śniło. Coś niedobrego – odpowiedziała łagodnym głosem.

– Nie, to nie był sen. Ja tam byłem – ogarnął twarz rękoma.

– Gdzie?

– Na tej planecie. Mroźnej planecie. Piękne było niebo. I ludzie, zwyczajni, tacy jak my, choć każdy miał bliznę, dziwną bliznę po lewej stronie twarzy.

– Spójrz na mnie... – powiedziała szeptem.

Maris ponownie podniósł wzrok i ujrzał przerażającą istotę o poszarpanej ranami twarzy. Uśmiechnęła się, uwydatniając metaliczne zęby.

– Umrzesz, człowieku bez skazy – powiedziała postać zmienionym głosem.

Buchnęło ogniem. Rozejrzał się po kapsule, ale nikogo w niej nie było. Spojrzał na dłonie – obie spokojnie płonęły. Przeszył go przerażający ból. Krzyknął tak głośno, jak tylko mógł...

 

***

 

– Zbudź się... Zbudź się. To tylko sen...

Maris otworzył oczy. Stał przed nim mężczyzna o długich, jasnych włosach i siwej brodzie. Białą szatę zdobił przepiękny medal, wiszący na łańcuchu okalającym szyję. Po lewej stronie twarzy blizna prawie że wtopiła się w zmarszczki, znamiennie świadczące o wieku.

– To tylko sen – powtórzył nieznajomy.

– Gdzie... – potomek spostrzegł czterech mężczyzn stojących opodal, piaskowe ściany, pochodnie, przypomniał sobie... – Kim jesteś? – "Dlaczego on mówi moim językiem?"

– Jestem Vol’kaar. Nie myśl teraz o niczym, odpowiedzi nadchodzą.

 

 

PROROCTWA VOL’MASA

 

– Widzę, że czujesz się już zupełnie dobrze – powiedział Vol’kaar. – Podoba ci się komnata?

Komnata, rozświetlona pochodniami, nie była podobna do tej, w której Maris był wcześniej przetrzymywany. Ściany pokryte były pięknie wyrzeźbionym drewnem. W kącie stał okrągły stolik, a przy nim drewniane baliki. W powietrzu unosił się przyjemny zapach.

– Co to za planeta? – spytał syn Eldów.

– Planeta... Ach, tak, planeta. Dom nasz nazywamy Isa’Pei. Trudno o tłumaczenie na twoją mowę, choć pei może oznaczać wyzbyty.

– Jak...

– ...właśnie – przerwał Marisowi. – Tutaj zaczynają się odpowiedzi, które tak śmiało chcesz poznać. – Kaar podsunął sobie balik, usiadł na nim, wyciągnął długą na dwadzieścia centymetrów rurkę i kilkakrotnie stuknął nią o ziemię. Wstał, jeden koniec rurki przyłożył do ust, drugi zatopił w ogniu pochodni. Słodki zapach rozprzestrzenił się po komnacie. Brodaty spoczął na baliku i rozpoczął słowami: – Zaczniemy od mowy. Tajemna Got’he przekazywana jest pośród Vol’sai, którym to również ja jestem, od wieków. Gdy tylko dorosłem, ojciec mój, Vol’pryh, przekazał mi pierwsze słowa w waszym języku, pamiętam to dobrze, chociaż minęło już tyle czasu. Powiedział: Vol’kaar, tobie pisane jest poznać prawdę – spojrzał na zainteresowanego słowami Marisa, po czym kontynuował.

– Uprzedzę twoje pytanie. Niestety, nie wiem, skąd ojciec mój, a wcześniej jego ojciec i tak dalej, znali tę mowę. Ale pierwszy raz od śmierci mego ojca, usłyszałem ją dopiero od ciebie, kiedy śniąc krzyczałeś. "I rozpozna Vol’sai w czwartym pokoleniu, iż ma przed sobą Vor’gura, gdy ten przemówi do niego przez Got’he." – tak prorokował wielki Vol’mas, a to tylko fragment proroctwa. To znak. Tak jak to, że nie dopadł cię Mit’sa i nie zabił Valh’pur.

– Rozumiem, że Mit’sa to te wielkie pojazdy, które strzelają światłami.

– Mit’sa to mordercy – starzec spojrzał ostro na Marisa i zaciągnął się mocno z rurki. – Nasze życie to ciągła ucieczka przed Mit’sa.

– Czym są Mit’sa? – spytał spokojnie chłopak .

– Nie czym, ale kim. Zgodnie z zapiskami, manuskryptami i rycinami, to obce tej planecie istoty. Dawno temu, kiedy lud Isa’Pei nie krył się w cieniu Rot’hu... nadeszli ci, którzy zepchnęli nas w ciemności i na wieki zakopali w ziemi. Przeżyliśmy dzięki asymilacji z naszą kochaną Isa’Pei. Ale im było mało. Pojawiły się Mit’sa, które polują na nas jak na zwierzęta, które kiedyś chadzały leśnymi ścieżkami. My żyjemy w ciągłym głodzie. Karmimy się jedynie sar’taka i pom’tensa. Ale oni... Oni chcieli mięsa. Gdy pojawiły się Mit’sa, nasi dziadowie sami składali ofiary, ale wielki Vol’mas przerwał łańcuch śmierci. Rozkazał zburzyć wioski i wybudować je pod ziemią. Każdy z Vol’sai... możesz tłumaczyć to na... kapłani, tak, każdy z nas kontynuuje dzieło Vol’masa. Niestety, nie możemy wciąż być pod ziemią. A Mit’sa zapuszczają się coraz dalej. W miejscu, w którym się teraz znajdujemy, nie było ich jeszcze, ale to kwestia czasu. Poruszają się wolno, niszcząc Isa’Pei; poruszają się i polują. Mit’sa to śmierć, nikt nigdy nie wyszedł żywy z wnętrz tego, jak to określiłeś, pojazdu.

– Nigdy?

– Nie będę cię oszukiwał. Vol’mas w swym dziele życia opisał Vor’gura – nieznajomego, który postąpi na Isa’Pei. Vor’gura, który przeznaczeniem zostanie uratowany przed czeluściami Mit’sa. Vor’gura, który nie będzie nosił taraj pa’tei, nie będzie nosił skazy na twarzy.

– Myślisz, że jestem tym Vor’gurem?

– Nie wiem. Były okresy, że proroctwa Vol’masa ginęły pod kurzem, wielu z Vol’sai wątpiło w przepowiednie największego z kapłanów. Mój ojciec jednak wierzył i tę wiarę przekazał mnie. Jestem czwartym pokoleniem. Można powiedzieć, że na mojej zmianie ma się pojawić nasz Kir’ma.

– Kir..? – zapytał niepewnie potomek Eldów.

– Kir’ma. Mesjasz. Wierzymy w jego nadejście i katharsis ludu Isa’Pei. Dzięki wierze żyjemy, głodujemy, umieramy, rodzimy się i walczymy – Kaar odłożył od ust rurkę. – Jesteśmy tylko, a może aż, ludźmi. Przysyłając obce istoty, przysyłając Mit’sa, los skarcił nas za błędy, których dopuszczali się nasi dziadowie, zabijając się nawzajem, gwałcąc własne kobiety, nie pomagając tym, którzy potrzebowali pomocy. Zanim jednak narodzi się Kir’ma, Mas’taraj, czyli Taraj’pei – Wyzbyty Skazy, sprawi, że zamilknie wróg.

 

***

 

MOI’RA

 

"Widzę piękną kobietę. Ona jest matką Kir’my. I łzy widzę na twarzy, lecz nie są to łzy z bólu porodu."

"Proroctwa" Vol’masa – przekład na mowę Got’he popełnił Vol’kaar

 

Czas płynął. Maris spędzał go tylko z Vol’kaarem, ucząc się mowy i poznając kolejne fragmenty proroctwa Vol’masa. Potomek Eldów szybko nauczył się najważniejszych zwrotów w nowym języku, a już po kilkunastu lekcjach władał nim na poziomie dziesięcioletniego dziecka. Jadłospis nie był bogaty: najczęściej jakieś owoce, nazywane pom’tensa i kubek przezroczystego, pachnącego, ciepłego napoju. Od czasu do czasu, znajdywał na tacy, którą ktoś przynosił mu podczas snu, kawałki białego mięsa. "To... ości. Nigdy nie dane mi było jeść ryby, ale musi to być rybie mięso" – rozmyślał. Potem Vol’kaar powiedział mu, że są to sar’taki – pływające życie, które Peiczycy odnajdują w Wielkiej Wodzie: Isa’Mai. Kapłan uczył go również obyczajów i zachowań, pokazywał księgi, ryciny, mapy.

– Oto mapa, przedstawiająca Isa’Pei. Stworzył ją Vol’mas, ale jest uzupełniana przez kolejnych Vol’sai. Jest ich tylko sześć. Dwie znajdują się tutaj, pozostałe posiadają przywódcy plemion, o których już słyszałeś – Kaar rozłożył przed potomkiem płachtę o niedużej wielkości. – Tutaj, na północy, i tutaj, na południu, te przerywane krzywe oznaczają strefy, do których dotarły nasze oddziały zwiadowcze i ginęły w otchłaniach Mit’sa. Nie wiemy, co znajduje się poza tymi liniami, dlatego mapa kończy się na nich. Po prawej, na wschodzie, znajduje się Isa’Mai.

– Wielka Woda – wtrącił chłopak.

– Zgadza się – potwierdził starzec. – Nie widać jej końca. Gdy wyjdziemy z cienia Rot’hu, być może będziesz mógł wyprawić się z jednym z oddziałów. Zostawmy to jednak i wróćmy do mapy. Tu – Kaar ruchem dłoni powędrował na lewą stronę mapy – tu znajdują się góry, wielkie Góry Vol’tena. Pasmo ciągnie się od dalekiego południa ku północy, przecinając się ze strefami.

– Co jest za górami?

– Nie wiemy – starzec zamyślił się, po chwili kontynuował. – Wielu próbowało się dowiedzieć, ale nikt nie powrócił. Ginęli w potężnym mrozie i powietrzu, którym nie można oddychać.

– A to? – Maris wskazał palcem miejsce, znajdujące się mniej więcej po środku pasma górskiego.

– To jest przełęcz Tar’maha – skwitował kapłan. – Wielki to był takar’daje – wojownik i odkrywca. Twierdził, że za górami znajduje się miejsce, w którym moglibyśmy żyć w pokoju, nie nękani przez okropne Mit’sa. Ciało jego odnalazł inny takar’daje, Valh’pur, zresztą miałeś, ha!, przyjemność go poznać, a wkrótce spotkasz się z nim. Można powiedzieć, że zawdzięczasz mu życie. A co do ciała Tar’maha, które widziałem... Straszne musiał przeżyć chwile. Spotkał w górach coś, co uśmierciło go, odrywając głowę.

– Jak więc go rozpoznano?

– Każdy z takar’daje nosi gon’rati z osobliwym znakiem wyrytym na rękojeści. Gon’rati to broń, która służy nam od wieków. Ponad dwieście sztuk odnaleziono dawno temu. Sam nie wiem, kto odnalazł i gdzie. Dziś pozostało mniej niż sto gon’rati. Otrzymują je najlepsi wojownicy i odkrywcy.

– Chyba przekonałem się na własnej skórze, czym jest gon’rati – potomek potarł delikatnie miejsce, w którym nie było już śladu rany.

– Miałeś szczęście. Gon’rati wygląda może niepozornie, ale przy odpowiedniej technice uderzenie jest bardzo silne i uśmierca natychmiast.

 

***

 

Pewnego razu, kiedy Maris siedział w komnacie, usłyszał krzyki. Zerwał się z łóżka. Gdy wyszedł na korytarz, ujrzał kilkanaście osób biegnących w pośpiechu w stronę komnaty Vol’kaara. Jeden z Peiczyków zatrzymał się przy nim. Był to Don’rai, uczeń kapłana.

– Taraj’pei, szybko do Vol’kaara, nadciąga Mit’sa! – krzyknął z przerażeniem. Maris już doskonale rozumiał mowę Isa’Pei.

Bez słów dołączył do uciekających. Gdy znaleźli się w komnacie Vol’kaara, ten stał wyprostowany, rozmawiając z jakimś takar’dajem.

– Kochani – Vol’kaar przerwał rozmowę z mężczyzną, który natychmiast wybiegł – spodziewaliśmy się, że głodne Mit’sa będą wędrować w głąb naszych ziem. Musimy uciekać. Najbliżej nam do Karra’Gul, miasta plemienia Torsa’pei. Tam się schronimy.

– Mistrzu – jeden z uczniów przedarł się przez tłumek – na powierzchni pozostało kilkunastu z naszych, musimy ich ratować!

– Wiem – odparł brodacz. – Wysłałem takar-daja, Tir’da, by im pomógł. Niestety, nic więcej nie mogę zrobić. Reszta wojowników udała się ku przełęczy Tar’Maha.

– Mistrzu – ciągnął dalej młodzieniec – Tir’da sam sobie nie poradzi. Pozwól mi, pomogę mu.

– To wielka odwaga z twej strony, Don’rai, ale nie mogę cię puścić samego.

– Pójdę z nim.

Wszyscy zwrócili się ku osobie, która zdecydowała się zaryzykować życie.

– Ty, Taraj’pei? – Vol’kaar popatrzył na Marisa. – Wiesz przecież, że Mit’sa to śmierć. Chcesz pomóc tym, których nie znasz, których nigdy nie widziałeś? – "A Taraj’pei nie będzie się bał oddać życia za życie..."

– Chcę pomóc ludziom – odparł potomek. – Dalej, Don’rai, idziemy. Wskaż mi drogę.

– Mistrzu, pomogę im – przedarł się jeszcze jeden. – Tam jest moja siostra.

– Moi’ra – skonstatował Vol’kaar. – Dobrze, Moi’vor. A wy – zwrócił się do pozostałych – zbierajcie rzeczy, ruszamy ku Karra’gul.

– Załóż to – Don’rai podał Taraj’pei szaty. – Dzięki temu będzie ci ciepło.

Potomek nałożył czarne odzienie.

– To nałóż na głowę – wskazał Marisowi na leżący przedmiot. – Musisz – ciągnął – docisnąć do twarzy, wpierw posmaruj ją tym mazidłem.

– Śmierdzi, co? – odezwał się Moi’vor. – Ha! Śmierdzi jak but, ale działa.

– Idziemy – skinął Don’rai. – Niech nas prowadzą duchy Vol’sai.

Gdy wyszli na zewnątrz, Maris stwierdził, że widzi w miarę dobrze, chociaż ciemności były niezmienione od jego ostatniego pobytu na powierzchni, kiedy to Vol’kaar pokazał mu pięknego Var’tasara. Nowa szata robiła wrażenie – było mu w miarę ciepło, choć czuł, wdychając powietrze, że zimno nieustannie okalało Isa’Pei.

Początkowy marsz zamienili w bieg, kiedy usłyszeli trzask powalanych drzew. Mit’sa był coraz bliżej. Wreszcie ujrzeli światła. W dali, co chwila zwalając do ziemi kolejnych Peiczyków, biegał nerwowo takar’daja, wymachując swym gon’rati. "To z pewnością Tir’da" – pomyślał Moi’vor.

– Taraj’pei – krzyknął w biegu Don’rai – pamiętaj, musisz jak najszybciej zbić osobę z nóg, by padła na ziemię. Potem zaciągasz ją do schronu . Każdy Var’tasar kryje pod sobą schron. I jeszcze jedno: staraj się nie myśleć o Mit’sa! NIE MYŚLEĆ! – tłumaczył, by wreszcie zakomenderować: – Rozdzielmy się!

Maris pobiegł na lewo. Przeskoczył kilka wystających z ziemi korzeni, przedarł się przez falę metrowych roślin i dopadł pierwszą osobę, która stała wpatrzona w wielgachny pojazd. Postać padła na ziemię. Potomek przypomniał sobie swoją przygodę i w jeden chwili złapał ją za nogi. Rozejrzał się błyskawicznie. "NIE MYŚLEĆ! Czemu?" W odległości dwudziestu metrów spostrzegł za sobą Var’tasara. Dumne drzewo różniło się od pozostałych, tak jak król różni się od podwładnych. Pociągnął leżącego Peiczyka. Dotarłszy na miejsce, ujrzał wnękę o średnicy półtora metra. Bez namysłu wszedł do środka i pozostawił tam uratowanego.

– Tapa’se! – odezwał się głos, należący do kilkunastoletniego chłopca.

– Na kanu tapa – odparł Taraj’pei i wybiegł.

Na zewnątrz wciąż panował chaos. Mit’sa taranował kolejne drzewa. "Omija wielkie Var’tasary... NIE MYŚLEĆ!" Zauważył kolejną postać, stojącą nieruchomo w oczekiwaniu na śmierć. Zebrał siły i dał susa w tamtą stronę. Wtem usłyszał krzyk. Odwrócił się w biegu. Ktoś był wciągany przez strumień światła do wnętrza małego pojazdu, takiego, jaki kiedyś zatańczył nad głową potomka. Nie zawrócił. Kiedy dotarł do stojącej osoby, rzucił się na nią, tak że obydwoje padli na ziemię. Wyczuł, że nie jest to ktoś ciężki, więc wziął Peiczyka na ręce i ruszył w kierunku schronu.

Zostawiając za sobą szmery rozmowy uratowanych ludzi, udał się ponownie na pogorzelisko. Biegał to w jedno, to w drugą stronę, ale nikogo już nie znalazł. "NIE MYŚLEĆ!" Światła macały jego konturów coraz obficiej. Wtem spostrzegł pobłyskujący przedmiot. Gon’rati. "Tir’da..." Uniósł broń. Poczuł jak ciało przeszywa przyjemny dreszcz. Pobiegł do Var’tasara.

W środku panowała ciemność, ale czuł obecność osób, które uratował.

– Zapalcie pochodnię – powiedział w ich języku. – Musimy iść głębiej.

Za chwilę rozbłysło światło. Chłopiec przytulony był do... "To ona. Kobieta, która wyleczyła mi ranę..." Obydwoje mieli zdjęte maski. Maris jednym ruchem ręki ściągnął okrycie głowy.

– Taraj’pei...– zobaczyła trzymaną w ręku broń. – Skąd masz gon’rati?

– Nie czas na tłumaczenia – wziął od niej pochodnię. – Musimy uciekać.

– Nie! – sprzeciwiła się. – Musimy ratować pozostałych.

– Byli ze mną Don’rai i Moi’vor. Z pewnością kogoś uratowali.

– Moi’vor? – spytała . – Moi’vor to mój brat.

– To ty jesteś Moi’ra... – zrozumiał.

– Tak, ja – odpowiedziała urzekająco pięknym szeptem.



Czytaj dalej...




 
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...
SPAM(ientnika)
Zapytaj GINa
Komiks
HOR-MONO-SKOP
Ludzie listy piszą
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Paweł Laudański
W. Świdziniewski
Dominika Repeczko
Piotr K. Schmidtke
Satan
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
W. Podrzucki
Tadeusz Oszubski
Tomasz Pacyński
Zbigniew Jankowski
Ďuro Červenák
P. Nowakowski
Marcin Pielesh
Adam Cebula
XXX
Marcin Mortka
Andrzej Zimniak
Brian W. Aldiss
Ian Watson
J. Grzędowicz
M. i S. Diaczenko
Brian W. Aldiss
T.Noel, D.Brykalski
Raport nr 1
 
< 32 >