strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Zbigniew Jankowski Literatura
<<<strona 34>>>

 

Katharsis (4)

 

 

OTCHŁAŃ

 

– Już niedaleko – stwierdził Vir’tampo – jeszcze trochę i będziemy na miejscu.

– Słyszysz? – dochodził ich dobrze znany dźwięk. – Mit’sa – stwierdził Taraj’pei.

– Blisko, za blisko – denerwował się Vir’tampo. – Prędko, do Var’tasara. Widzisz? – wskazał palcem. – Tam, biegiem!

Pobiegli w stronę majaczącego w ciemności Var’tasara. Byli już nieomal w środku, gdy wynurzyły się światła. Maris stanął, ale Vir’tampo natychmiast złapał go za rękę i wpadli do podziemnej jaskini. Vir’tampo zapalił pochodnię. Ziemia drżała. Huk walących się drzew był przeraźliwy.

– Co robimy? – spytał Wyzbyty Skazy.

– Czekamy – odpowiedział Vir’tampo. – Musimy czekać.

Wtem ktoś wpadł do jaskini. Stanął jak wryty, gdy ujrzał dwóch takar’dajów wewnątrz. Nie miał na twarzy maski.

– Moi’vor?! – Maris rozpoznał brata Moi’ry. Ściągnął maskę – prawie zapomniał, że ją nosi.

– Taraj’pei! – krzyknął. – Ty żyjesz!

– A jakże – potomek roześmiał się i uścisnęli sobie dłonie. – A to Vir’tampo.

Vir’tampo ściągnął maskę i skinął głową. W przeciwieństwie do Taraj’pei, ten był śmiertelnie poważny.

– Jaka jest sytuacja? – zapytał.

– Nie jest dobrze – z ust Moi’vor zniknął uśmiech, a twarz splątał smutek. – Mit’sa są wszędzie. Vol’kaar wysłał nas w te rejony, żebyśmy szukali ciebie – zwrócił się do Taraj’pei. – Nie mógł pogodzić się z myślą, że nie żyjesz. Wszyscy myśleliśmy, że Mit’sa cię dopadły, tak jak dopadły wtedy innych. Przeklęci. Oczy zaszły mu łzami. – Zabrali ją!

– Kogo? – spytał Vir’tampo.

– Moją siostrę.

– Moi’vor – przemówił Maris – Moi’ra żyje.

Chłopak podniósł głowę. Otarł łzy rękawem.

– Jak to żyje?

– Żyje i ma się dobrze – ciągnął Maris. – Teraz pewnie jest już niedaleko Karra’gul.

– Żyje? Nie mogę w to...

– Potem – przerwał Vir’tampo. – Ilu was jest?

– Dziesięciu – odparł Moi’vor. – Było dziesięciu. Teraz nie wiem ilu. Mit’sa...

– Zostań tu. Taraj’pei – rzekł do potomka – przyszedł czas na twoją próbę i na moje rozgrzeszenie.

Taraj’pei założył maskę i skinął głową na znak, że jest gotowy.

Na zewnątrz hałas był jeszcze większy. Promienie światła były wszędzie, przecinały każdy cal powietrza i ziemi. Na pierwszy rzut oka Maris naliczył trzy ogromne pojazdy lewitujące w różnych stronach.

– Rozdzielmy się, Vir’tampo.

– Tak – Maris już miał biec, gdy Vir’tampo złapał go rękaw – jesteś prawdziwym takar’dajem, Taraj’pei, bo chcesz ratować życie za życie. Może to prawda, w tych księgach. Kto wie. Powodzenia, bracie!

– Powodzenia!

Pobiegli w przeciwnych kierunkach. Taraj’pei myślał o tym, co powiedział Vir’tampo, gdy dostrzegł nieruchomą postać, nad którą już wisiał pojazd. Dał susa, wyjął gon’rati i umiejętnie uderzył wciąganą osobę. Ta wypadła ze świetlistego kręgu i runęła z impetem na ziemię. Błyskawicznie uniósł ją i zarzucił jak worek na plecy. Najszybciej jak mógł, pół-biegiem, kierował się w stronę Var’tasara. "Ciężki... Nie myśleć... Czym są te cholerne Mit’sa... Nie myśleć... Po co zabierają tych biednych ludzi... NIE MYŚLEĆ!" Nagle jakieś światło uderzyło go prosto w twarz. Zamarł w miejscu. Wisząca na plecach osoba, zsunęła się. Stał nieruchomy. "Co się dzieje? Pomocy... Nie mogę się ruszyć!" – nie mógł jednak wydobyć z siebie żadnego słowa. Mięśnia zastygły. Zaczęło mu się kręcić w głowie. Usłyszał pojazd nad głową i dźwięk, który przeszył jego świadomość. Dostrzegł w oddali biegnącą postać, gon’rati połyskiwało majestatycznie. "To... to... może... aaa... może... wir... tampo... nie... co... dzieje... aaa." Czuł jak jakaś siła unosi go do góry. Półświadomy obserwował otaczające go światło. Był już dobre trzy metry nad ziemią. Vir’tampo się spóźnił. Maris wypuścił jeszcze trzymany w ręce gon’rati, który swobodnie upadł na ziemi. Światło zamarło, właz zamknął się. Taraj’pei zniknął. Vir’tampo stał i patrzył, jak pojazd, który porwał ciało Wyzbytego Skazy oddala się, by ostatecznie zniknąć w otchłani Mit’sa.

 

W MIT’SA

 

Wiedział, że wciąż żyje. Nie mógł unieść powiek, ani ruszyć jakimkolwiek mięśniem. Czuł, że znajduje się w ruchu, że albo sunie po czymś, albo jakaś siła unosi go w powietrzu. Myśli miał zmącone. Serce biło rytmicznie, ale bardzo, bardzo wolno.

– Dawaj następnego, Frank! Kurwa mać, rzygam już tą robotą!

– Nie narzekaj, lepsze to niż zapierdalać w kopalni. Ty! Zobacz!

– Daj go tu!

Zatrzymał się. Ktoś złapał jego twarz, odwrócił w prawo, potem w lewo.

– Nie ma blizny i w ogóle jakiś dziwny jest.

Palce dotknęły jego twarzy. Powędrowały do oczu i uniosły powiekę.

Ujrzał dwóch ludzi przypatrujących mu się ze zdziwieniem. Byli to może czterdziestoletni mężczyźni. Twarze mieli zarośnięte i noszące znaki alkoholowego przepicia. Nie dostrzegł blizn. Jeden palił papierosa.

– Ruszył gałką – skonstatował jeden.

– Eee, słyszysz mnie? – zapytał drugi. – Co z nim robimy? Żaden pożytek z jego krwi.

– Ale może dostaniemy jakiś szmalec za niego.

– Ty, może to jest jakiś agent, wtedy byśmy na pewno coś dostali.

– To zgłoś do centrali, że mamy tu takiego nieboraka – rzekł ten trzymający powiekę. Puścił ją, klepnął Marisa w policzek i powiedział: – Masz, kurwa, szczęście, niemoto, że na nas trafiłeś. Inni by pewnie nawet nie zauważyli, żeś nie jest peiczyckie ścierwo. Będziesz żył.

 

KREW PEICZYKA

 

Obudził się. Nie wiedział, ile czasu minęło. Otworzył oczy. "Mogę się ruszać..." – stwierdził. Wstał. Znajdował się w niewielkim, sterylnym, białym pomieszczeniu, w którym znajdowało się jedynie łóżko. Dostrzegł rozsuwane drzwi, ale nie odnalazł żadnego przycisku, który mógłby służyć do ich otworzenia. Uderzył w nie pięścią.

– Spokój – przerwał mu stanowczy głos, dochodzący zapewne z jakiegoś głośnika. Z jednej ze ścian wysunęła się szuflada. – Oto instrukcja: w środku znajduje się instrument do pobrania krwi. Proszę go wyjąć i użyć zgodnie z przeznaczeniem.

– Gdzie jestem? – zapytał Maris z wyuczonym spokojem.

– Nie zadawać pytań, wykonać instrukcję.

– A jeśli nie wykonam?

– Unicestwienie.

Wyjął elektroniczną strzykawkę, przyłożył do ramienia i nacisnął przycisk. W ciało wbiła się igła. Urządzenie pobrało krew.

– Dobrze – głos rozszedł się po pomieszczeniu. – Proszę odłożyć na miejsce.

– Gdzie jestem?

Szuflada wsunęła się i natychmiast obok wysunęła się druga, dwa razy większa.

– Instrukcja: posilić się.

– Pytałem, gdzie jestem – nie dawał za wygraną potomek.

– Nie zadawać pytań, wykonać instrukcję.

Wyciągnął z szuflady talerz, na którym znalazł żółtą papkę i kubek z gorącym napojem. Teraz uświadomił sobie, że jest bardzo głodny. Ostatni raz jadł w drodze do siczy: z Vir’tampo skonsumowali cztery ostatnie kawałki dobrze wyziębłych sar’taków, które przygotowała Moi’ra. "Moi’ra... moja kochana Moi’ra..."

Nagle drzwi rozsunęły się. Maris ujrzał przerażającego mężczyznę: pomarszczona twarz, czarne, pozbawione białek, okrutne oczy, zupełnie łysa głowa i palce pozbawione paznokci. Odziany był w togę czarnego koloru, szyję okalał srebrny łańcuch, do którego przyczepiony był duży krzyż, na którym wyrzeźbiona w metalu postać symbolizowała mękę Jezusa Chrystusa.

– Piękne imię... – mężczyzna przemówił ochrypłym, ciężkim głosem, ukazując metaliczne zęby. Wszedł do środka. Maris cofnął się pod ścianę.

– Słucham?

– Moi’ra.

"Skąd on wie, jak moja kochana..."

– Miłość jest doprawdy wspaniała Ja też miałem kiedyś swoją kochaną, ale mnie zdradziła.

– Jest teraz z innym? – potomek sam nie wiedział, czemu zadał to pytanie.

– Jest teraz trupem – odpowiedział szorstko mężczyzna. – Ale to przykra historia. Twoja wydaje się weselsza. Chodź.

Wyszli z pomieszczenia i znaleźli się na holu, który był szeroki na pięć, może sześć metrów i wysoki na cztery. Z jednej strony korytarz kończył się ogromną szybą, z drugiej... "Wrota Mesjasza...". Udali się w kierunku okien.

"Co to za miejsce?" – zastanawiał się Maris.

– Można to nazwać pałacem – powiedział tajemniczy mężczyzna.

– Słucham? – zdziwił się potomek.

– Zastanawiałeś się, co to za miejsce. Taki pałacyk, można powiedzieć. Może nie wygląda imponująco, ale to i tak najokazalszy budynek na tej planecie.

Doszli do szyby. Maris przetarł oczy, nie wierzył w to, co widzi. Znajdowali się w wysokim budynku, z okien którego dostrzec można było doprawdy wszystko. Zobaczył kilkanaście stojących w rzędach pojazdów, które Peiczycy nazywali Mit’sa. Zobaczył ludzi i latające statki. W oddali ujrzał inne, mniejsze i większe, budynki. Miasto tętniło życiem. "Imponujące..."

– Zgadza się, panie... – zastanowił się – ...panie Maris, zgadza. Imponujące.

– Dowiem się wreszcie, co tu się dzieje? – spytał Maris.

– Ja chcę się tego dowiedzieć od ciebie, przyjacielu – głos rozchodził się po pustym holu w sposób monotonny i przeraźliwy.

– Ode mnie? – Maris odwrócił się zaskoczony.

– Co potomek Eldów robił wśród Peiczyków?

Maris pomyślał o Krucjacie, o Gildii, o błędach w locie i lądowaniu na mroźnej planecie.

– Czegoś tutaj nie rozumiem – łysy mężczyzna spojrzał na wylatujący do pracy ogromny, czarny statek.

– Ja też – przytaknął potomek. Nie wiedział czemu, ale czuł się w miarę bezpieczny. Przeszywało go dziwne uczucie bliskości do człowieka, z którym rozmawiał. Na tyle pytań nie znał odpowiedzi.

– W którym roku zostałeś wysłany w kosmos?

"Skąd on o tym wszystkim wie?"

– Czy jesteś członkiem Gildii Religijnej?

– Pierwszy zadałem pytanie! – nieznajomy uniósł głos.

– Rozumiem, że jak odpowiem na twoje, ty odpowiesz na moje?

– Owszem.

– 4652 rok, kalendarza ziemskiego.

Mężczyzna oderwał wzrok od wyruszającego statku i spojrzał zdziwiony na Marisa.

– Teraz ty. Czy je...

– Nie jestem – mężczyzna przerwał mu. – Gildia już dawno nie istnieje.

– Nie istnieje? Dawno?

– Potomku, potomku... Według kalendarza ziemskiego dzisiaj jest 26 kwietnia 9982 roku.

– To niemożliwe!

– A jednak. Widać błędy lotu, o których myślałeś były czymś więcej niż...

– Czarna dziura...

– Ja bym tego tak nie nazwał. Ale dzielą nas lata nauki.

– Rozumiem, że pochodzisz z Ziemi – sam już nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć.

– Można tak powiedzieć, chociaż urodziłem się lata świetlne od niej.

Nagle po drugiej stronie holu ciekła substancja zaskwierczała. W korytarzu pojawił się mężczyzna, wyglądający podobnie do tego, który rozmawiał z Marisem.

– Chodźmy.

Spotkali się mniej więcej na środku holu. Obaj mężczyźni spojrzeli na siebie. Kiwnęli głowami. Milczeli. Lawirowali oczami, spoglądali to na siebie, to na Marisa.

Ten przyglądał im się ze zdziwieniem.

– Farthin – mężczyzna, który dopiero wszedł, zwrócił się do potomka – przekazał mi, że pochodzisz z piątego tysiąclecia. Musisz wiedzieć, że do dnia dzisiejszego zdarzają się przypadki odnalezienia pierwszych potomków. Niestety, czasoprzestrzeń wciąż pozostaje tworem, którego nie udaje nam się oswoić. Jesteś tego ewidentnym przykładem.

Maris, mimo wspaniałego umysłu, nie potrafił odnaleźć sensu.

– Przykro mi, bracie – położył wychudzoną dłoń na ramieniu potomka. – Świat bardzo się zmienił od czasu, kiedy wypuścili cię na jego podbój w kapsule. Poczucie humoru jest ważne – ciągnął. – Z tym że to, co powiem, to nie dowcip. W moich żyłach płynie krew Eldów. Zarówno ja, jak i Farthin jesteśmy ich potomkami. Krew nie kłamie, a twoja tym bardziej. Kochana Gildia i jej wspaniała Krucjata. Żałosne.

– Lordzie – przemówił Farthin – proponuję go zabić. Do niczego nam się nie przyda.

"Śmierć... Tak! Nie mam już nic, chcę umrzeć. Moi’ra..!"

"Zamilcz!" – krzyknął w myśli Lord – "Ten potomek rozwiąże wszystkie nasze problemy z Peiczykami!" Farthin spuścił głowę.

– Opowiem ci, drogi Marisie, historię – Lord wziął potomka pod rękę i ruszyli w stronę okiennic. – Dawno temu Gildia stworzyła ludzi idealnych. Ich dzieci, edukowane, szkolone, rozwijane, miały odegrać główną rolę w programie Krucjata. Przez pierwsze siedemset lat wszystko było w porządku. Z dwudziestoosobowych grup wybierano jedną parę, którą wsadzano w kapsułę i puszczano w kosmos. Resztę uśmiercano. Dlaczego? Nie mieli dostatecznie dużo środków na budowę kapsuł. Po prostu wszystkich nie można było wysłać, a rada Gildii bała się ewentualnego przejęcia przez potomków władzy. W końcu byli ludźmi doskonałymi. Niestety, młodzi, doskonali osobnicy w roku 5235 dowiedzieli się o przeszłości. Wybuchł bunt. Zło jest leczone złem. To była przeraźliwa rzeź. Nasi bracia – Lord wyszczerzył metaliczne zęby – wyrżnęli całą stację, jak to ona się nazywała?

"Niezależna Stacja Badawcza..." – błyskawicznie pomyślał Maris.

– Tak. NSB – kontynuował łysy mężczyzna. – Ponieważ mózg każdego potomka był, no i jest – spojrzał na Farthina, ponownie pokazując zęby – doskonały, sprawy potoczyły się szybko. Organizacja – zawahał się. – Dzięki organizacji, dyscyplinie ruszyliśmy z impetem w przyszłość. Wynaleźliśmy rzeczy, o których ludziom mogło się tylko śnić. Ludzie stali się narzędziem, które wykorzystujemy do pracy. Dzisiaj nie ma we wszechświecie istot potężniejszych od nas, potomków Eldów. Owszem, niektóre wojny przegrywaliśmy. Jednak potem szybko dochodziliśmy do technologii, które unicestwiały wrogą rasę w mgnieniu oka.

– To wszystko w imię Jezusa Chrystusa, tak? – zapytał z ironią Maris.

– Bóg jest jeden i stworzył człowieka na swoje podobieństwo. To dlaczego, na jego miłość, na świecie mają istnieć istoty, które nie są do niego podobne? Kreatury, mutanty? To jest zwierzyna.

– Wy za to jesteście do niego podobni.

– Lordzie, on nie wie najważniejszego – stwierdził Farthin.

– Ach, tak. Isa’Pei – machnął ręką, byli ponownie przy szybach. – W 6967 roku nasza flota zapuściła się w te, wówczas jeszcze nieznane, rejony. Odkryto dwie planety, na których rozwinęło się życie. Na jednej, co się zwie Karrrtaku, istot myślących nie było. Na drugiej, czyli na tej, istoty myślące były i w dodatku ich cywilizacja rozwijała się całkiem nieźle. Jako potomek na pewno studiowałeś historię Ziemi, więc możesz sobie wyobrazić, że doszli gdzieś do XXII wieku. Wysłali nawet statek na Karrrtaku, chcieli ją skolonizować. Ale, ale...

– Pojawiliście się wy...

– Tak, na początku powitali nas jak bogów. Byliśmy kosmitami. Nazywali nas, w ich języku, Taraj’peiczykami, bo nie mieliśmy blizn na policzku, które u nich są rzeczą naturalną. Tak minęło kilka lat, gdy wreszcie nasi naukowcy odkryli, że jeden ze składników ich powietrza ma niezwykłe właściwości. Na początku nie mieliśmy pojęcia co odkryliśmy, dopiero przypadek sprawił, że poznaliśmy moc, jaką Bóg nas obdarzył tworząc peiczyckie ścierwo. Ich krew jest niezwykła, Marisie. Ich krew jest esencją naszego życia.

W Marisie wzbierała złość. Miał ochotę uderzyć swojego rozmówcę, który w ten sposób wyrażał się o ludziach, których poznał i których pokochał.

– Musieliśmy użyć różnych środków, aby móc z tej mocy korzystać – dalej mówił Farthin. – Najważniejsza była kontrola. Nie mogliśmy ich wszystkich zabić, musieliśmy uwięzić. W tej chwili mamy nad nimi pełną kontrolę. Nasi agenci żyją wraz z nimi i odpowiednio inwigilują. Nasze statki nazywają Mit’sa, to według nich coś okropnego i groźnego. Łapiemy ich jak króliki. Do tego...

– Dosyć! – krzyknął Maris – nie chcę już tego słuchać!

– Teraz posłuchasz – powiedział Lord. – Damy ci możliwość powrotu do twojej kochanej Moi’ry, o której wciąż myślisz i którą kochasz. Będziesz miał nasze słowo, że ani ona, ani żadna inna osoba, którą wskażesz, w granicach rozsądku oczywiście, nie zostanie przez nas wypompowana.

– Teraz pewnie powiesz o warunkach? – rzekł potomek.

– Racja – uśmiechnął się Lord. – Masz być ich Mas’Tarajem. Agenci poinformowali nas, że tak właśnie postrzega cię ich duchowy przywódca, niejaki Vol’kaar. Wszystko już zaplanowałem. Znam całe te brednie, te proroctwa Vol’masa, o mesjaszu, o wrogach. Chcą mieć boga? Będą mieli! Ciebie! Już to widzę!

– I tyle? – spytał Maris.

– Tyle – odpowiedział Lord.

– Jeszcze tylko musisz pamiętać – dorzucił Farthin – żeby nie kopulować z tym ścierwem. Wiem, wiem. Niektóre samice są ładne, ale okazało się, że klauzule, o których z pewnością pamiętasz nie są bezpodstawne.

– Farthin ma na myśli to, że ewentualne zapłodnienie może mieć tragiczne skutki. Mogą ci ulżyć swymi ustami, ale zrezygnuj z kopulacji. No więc?

"Hmm. Co tu zrobić?"

– Powiedzieć: tak! – z uśmiechem skinął Farthin.

"Powiedzieć tak." – pomyślał Maris i ujrzał na ustach Lorda przelotny uśmiech.

"Panowie, z tego, co zdążyłem zaobserwować, czytacie w moich myślach, Bóg wie jakim sposobem. Odpowiem wam, że całą tę propozycję mam w głębokim poważaniu" – przelotny uśmiech na ustach Lorda zamienił się w grymas złości – "ponadto uważam, że jesteście jedynym ścierwem jakie istnieje na świecie, bo..."

– Dość! – pisk Lorda zrównał się ze świstem, który ukłuł Marisa niczym igła i rzucił na ścianę. – Będziesz błagał o życie śmiertelniku – ton głosu był straszliwy.

Maris starł z policzka krew. Zacisnął pięść, zwinnym ruchem odbił się od ściany i z całej siły uderzył pierwszego, Farthina, w twarz. Trzy metaliczne zęby odbiły się od podłogi. Chlapnęła krew. Farthin musiał podeprzeć się ręką, aby nie upaść. Maris spojrzał na jego twarz i zobaczył dokładnie cztery palce odbite na prawym policzku, tak jakby był ulepiony z plasteliny. Nagle ślady uderzenia zaczerwieniły się, potem zbledły i znikły.

Farthin wyprostował się.

– Pozwolisz, Lordzie? – zapytał kompana.

– Czyń powinność – odrzekł mu.

Farthin złapał za szyję potomka Eldów, podniósł do góry, jakby podnosił dziecko, i rzucił wzdłuż holu. Maris poturlał się. Farthin chciał iść w jego stronę, ale Lord zatrzymał go.

– A jednak krew zawodzi, nie jesteś żądnym potomkiem Eldów, bo nie myślisz jak potomek. Jesteś zwykłym, ludzkim ścierwem. Mogłeś być nieśmiertelny, a teraz umrzesz jak pies i nikt po tobie nie zapłacze – powiedział do Marisa.

Lord wyciągnął rękę, wyprostował ją. Przeraźliwie krzyknął. Właściwie był to pisk, który słyszała tylko podświadomość Marisa. Umysł przepełnił się tym krzykiem i nie potrafił z nim walczyć. Niczym siekiera drewno, pisk rąbał po kolei każdą komórkę mózgu, wypełniając głowę krwią. Maris czuł ból tak przeraźliwy, tak osobliwy, że nie potrafił nawet krzyknąć. Złapał się za głowę. Twarz puchła. Oczy zaszły krwią.

"Vol’mas wiedział..." – przeszyła go jeszcze ostatnia myśl – "...wszystko wiedział, proroctwa nie są ścisłe, ale są prawdziwe. Dziecko, które spłodziłem... Kir’ma... Nie!!!"

Poczuł najpierw ogromne ciepło, wypełniające całe ciało. Potem przez sekundę przeraźliwe zimno. Przypomniał sobie, jak pierwszy raz nabrał peiskiego powietrza do płuc. Jakież to było uczucie! Takie jak teraz. "Tu się myliłeś, o wielki Vol’masie, śmierć jest piękna..." I czaszka eksplodowała, rozrzucając skrywane wnętrzności po ścianie i podłodze. Ciało, pozbawione głowy, runęło na ziemię.

Maris, potomek Eldów, wielki Mas’Taraj, nie żył.

– Co o tym myślisz? – Lord popatrzył na Farthina.

– Piękna robota – odparł ten, drapiąc zagojony policzek.

– Nie o tym.

– O Kir’mie?

Lord przytaknął głową.

– Pożyjemy, zobaczymy – stwierdził Farthin.

– Ale tę Moi’rę, na wszelki wypadek, trzeba by odnaleźć i spróbować...

– Unicestwimy – przerwał mu.

 

***

 

– Kaar, on odszedł.

– Bądź dzielna. Twój wielki pradziad byłby dumny. Będziesz matką mesjasza, którego zapowiedział.

– Boję się.

– Nie bój.

– Boję się Kir’my.

– Musimy się ukryć. Ty, ja i twój brat.

 

 

KIR’MA

 

– Moi’vor – krzyknął Kaar – daj jej wody! No, dalej, jeszcze trochę! Już widzę, jest. Mocniej, mocniej! Jest... – sapanie spoconej Moi’ry zagłuszył krzyk nowonarodzonego dziecka. – Na duchy Vol’sai...

– Co się stało?! – kobieta krzyknęła rozpaczliwie.

Moi’vor stał jak wryty z kubkiem wody i oczami wlepionymi w niemowlę.

– Daj mi go – nie był to już krzyk, ale przeraźliwa prośba.

– Ją... To jest...

– Moje dziecko... – szepnęła jeszcze.

Vol’kaar uniósł noworodka. Mimo że poród dopiero się odbył, dziecko już patrzyło groźnie czarnymi, pozbawionymi białek oczyma. Główka była biała i całkiem łysa. Wzdłuż skroni, po szyję, twarzyczkę zdobiła mocno zarysowana blizna. Dziecko skierowało paluszek do ust. Zamiast maleńkich paznokci, czerwone ślady. Otworzyło usta. Metaliczne, malutkie ząbki błysnęły w świetle pochodni, rozstawionych po komnacie.

– Oto jest Kir’ma ludu Isa’Pei.

 

K O N I E C

 

***

 

SŁOWNIK WAŻNIEJSZYCH TERMINÓW:

 

Bircha lampy – lampy wykorzystujące właściwości fizyczne lasera;

Elde – patrz: Ludzie Doskonali;

Fuska łóżka – nadmuchiwane programowo łóżka grawitacyjne, które unosiły się w powietrzu i dopasowywały do kształtów ciała;

Gildia Religijna – organizacja założona w 2981 roku, Kalendarza Ziemskiego, skupiająca hierarchie religijne wyznające jednego Boga (w roku 3292, KZ, organizacja skupiała już chrześcijan, islamistów, a dwanaście lat później buddystów);

Isa’Pei – jedna z planet układu Kareza, odkryta w 6967 roku, KZ;

KZ – Kalendarz Ziemski;

Krucjata – program Gildii Religijnej, mający na celu kolonizację wszechświata;

Ludzie Doskonali – niewiele jest informacji na temat genetycznych badań Gildii Religijnej, gdyż były objęte ścisłą tajemnicą, a po buncie potomków Eldów, w roku 5235, KZ, wszelkie zapiski znikły bez śladu;

Marsjański ufoludek – gra podobna do berka, z tym że role są odwrócone: jedna osoba jest łapana przez dwie, trzy lub cztery inne osoby, ufoludkiem staje się ten, który dotknie łapanego ufoludka;

NSB – Niezależna Stacja Badawcza – stacja badawcza wybudowana na Księżycu w celach badawczych, po wojnie z początku czwartego tysiąclecia, KZ, opanowana przez Gildię Religijną, późniejsze centrum programu Krucjata;

Ruch Ateistyczny – organizacja założona w 2982 roku, Kalendarza Ziemskiego, jako przeciwwagadla Gildii Religijnej (w 3008, KZ, uchwałą Zgromadzenia Głównego w poczet Ruchu zostały przyjęte niektóre, największe sekty religijne);

Wrota Mesjasza – drzwi reagujące na DNA, w późniejszych okresach, udoskonalone, były wykorzystywane przez zmutowanych potomków Eldów;

 

TERMINOLOGIA ISA’PEI:

 

Bractwo Vol’sai – bractwo religijnych przywódców Isa’Pei, zbierające się raz na pięć cykli Roh’kadi;

Gon’rati – broń takar’daja – każda oznaczona jest symbolem przynależności, według niektórych źródeł gon’rati przejmuje ducha wojownika;

Got’he – obca mowa, przekazywana przez kolejnych Vol’sai;

Isa’mai – Wielka Woda – największa rzeka planety Isa’pei;

Kir’ma – według Proroctwa Vol’masa, mesjasz ludu Isa’Pei, istota nadzwyczajna, która wyzwoli plemiona pejskie;

Kor’sa Kir’fa – Góry Śmierci i Życia, zwane też Górami Vol’tena, największe pasmo górskie planety Isa’Pei, najwyższy szczyt: Por’sai, wysokość: około 6500 metrów;

Mas’Taraj – (Mas – Wielki, Taraj – Skaza) – według Proroctwa Vol’masa, vor’gur bez skazy, którego działania poprzedzą nadejście Kir’my;

Mit’sa – śmiertelny wróg Isa’Pei, ogromne pojazdy używane do polowania na Peiczyków;

Pom’tensa – pożywienie roślinne – korzenne przysmaki z Var’tasarów;

Proroctwa Vol’masa – słynne przepowiednie pejskiego kapłana, który ujrzał w snach Mas’Taraja i Kir’mę;

Roh’kadi – cykl ruchu Rot’hu;

Rot’hu – (Światło na niebie) – gwiazda układu Kareza;

Sar’taki – rybo podobne stworzenia, pływające w Isa’Pei i w niektórych strumykach górskich;

Soze’tepai – określenie uczucia miłości;

Takar’daje – specjalnie szkolony wojownik pejski, wyznaje Kodeks Takar’dajów, tj. zbiór przykazań, nakazów i zakazów;

Tar Mit’sa – (Przyjaciel Mit’sa) – określenie agentów;

Tar’maha przełęcz – górska przełęcz, odkryta przez takar’daję Tar’maha, według którego jest to jedyna droga do wolności, znajdującej się po drugiej stronie gór Vol’tena;

Tis’tava – stan pejskiej kobiety, oczekującej dziecka;

Var’tasar – ogromne drzewa, dające roślinne pożywienie, z racji ich ważnej roli, są omijane przez Mit’sa; także specjalne schrony dla ludu Isa’Pei;

Vol’sai – kapłani religijni, duchowi przywódcy plemion pejskich, każde plemię miało własnego kapłana, kapłani tworzyli Bractwo Vol’sai;

 

RELACJA ZORA O WPŁYWIE KRWI PEJCZYKÓW NA POTOMKA ELDÓW

 

Ściśle tajne

 

Gdy po raz pierwszy napiłem się krwi z pejskiego osobnika, przeszył mnie ogromny ból i niespotykane dotąd uczucie strachu. Wydawało mi się, że ściany się ruszają, światło nieustannie pulsuje, a dźwięki wypowiadanych do mnie słów kłują każdą komórkę umysłu. Potem nastała ciemność. Nie widziałem, nie słyszałem nic. Nie czułem bólu. Każdy mięsień i nerw znalazł się poza kontrolą mego umysłu. Sam umysł jednak pracował doskonale, a z każdą godziną moje myśli stawały się coraz wyraźniejsze i coraz głębiej umysłu mogłem sięgać. Kazałem poić się wyłącznie krwią pejczyków.

Z relacji doktorów wynika, że przez pierwsze tygodnie wypiłem około stu litrów. Być może jest to granica mutacji. Włosy poczęły mi wypadać z każdego miejsca ciała. Poczułem wzmożony ból w czaszce, potem w oczach, uszach i klatce piersiowej. Gdy odzyskałem wzrok i słuch, ujrzałem w lustrze kreaturę. Z idealnych, eldowskich kształtów nie pozostał ślad. Białka oczu przybrały kolor czerni, twarz poszarpały zmarszczki, a zęby zmieniły się w metal. Doktorzy otrzymali wówczas rozkaz od Jej Ekscelencji uśmiercenia mnie. Ja jednak znałem już pierwsze efekty mutacji. Potrafiłem wniknąć w umysł Jej Ekscelencji i przekonać ją o zasadności eksperymentów.

Po kolejnych stu litrach krwi, po około trzech miesiącach eksperymentu, byłem już w pełni zmutowaną jednostką.

Jednostką nieśmiertelną, śmiertelnie niebezpieczną.

 

Zor, 6972 rok, KZ

 




 
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...
SPAM(ientnika)
Zapytaj GINa
Komiks
HOR-MONO-SKOP
Ludzie listy piszą
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Paweł Laudański
W. Świdziniewski
Dominika Repeczko
Piotr K. Schmidtke
Satan
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
W. Podrzucki
Tadeusz Oszubski
Tomasz Pacyński
Zbigniew Jankowski
Ďuro Červenák
P. Nowakowski
Marcin Pielesh
Adam Cebula
XXX
Marcin Mortka
Andrzej Zimniak
Brian W. Aldiss
Ian Watson
J. Grzędowicz
M. i S. Diaczenko
Brian W. Aldiss
T.Noel, D.Brykalski
Raport nr 1
 
< 34 >