strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Marcin Mortka NA CO WYDAĆ KASĘ
<<<strona 42>>>

 

Ostatnia saga

(fragment)

 

 

O KSIĄŻCE
Młody król, Eryk Halvdanson, podbija Nidaros, północne królestwo, z którego niegdyś wypędzono jego ojca, i usiłuje nawracać swych poddanych na chrześcijaństwo. Przybycie kapłanów Chrystusa i twarde rządy króla wnet prowadzą do starcia z wyznawcami starych bogów i nawykłymi do swobody jarlami. Tymczasem Vidar, słynny islandzki skald, ma napisać sagę, która zaćmi wszystkie poprzednie – sagę o wspaniałych i pobożnych czynach Eryka. Królewski drużynnik Harald popada w kłopoty, po tym jak, pijany, nieopatrznie lżył nowe porządki, a karzeł Arnul zgodnie z naukami kapłanów zostaje uznany za istotę przeklętą i wypędzony z ludzkich siedzib. Żaden z nich nie wie, jaką rolę im naznaczono w nadchodzącej ostatniej bitwie i zmierzchu bogów. Bogata, wielowątkowa powieść o starciu dwóch zupełnie różnych rodzajów magii w surowym, okrutnym świecie Dalekiej Północy, inspirowana nordyckimi sagami, mitologią i historią ludów Skandynawii.

Wydawnictwo: Agencja Wydawnicza RUNA

Wysokie słupy dymu na tle porannego nieba były doskonałym drogowskazem.

– Fjandinn! – zaklął Rodon, wciąż starając się uspokoić oddech.

Był jedynym, którego szaleńczy bieg z Blaakysten nie pozbawił bez sił. Jego domownicy i ludzie z załogi okrętu, zbrojni w co kto miał, ciężko dyszeli z wyczerpania, siedząc pod oszronionymi drzewami. Nawet zawadiaka Harald wydawał się nieludzko zmęczony. Ale nie Rodon.

Ogromny wojownik, skryty wśród zmarzniętej leszczyny, zaciskał mocno zęby i śledził spod krzaczastych brzmi wydarzenia w wiosce. Kilka domostw dopalało się już, a tryumfalne pokrzykujący napastnicy wynosili z płonących chat worki oraz kuferki i spędzali powiązanych jeńców. Wśród łupieżców wyróżniał się szczególnie jeden czerwonogęby mąż w wielkim hełmie z osłoną na oczy i splecioną w warkocz brodą. On wydał rozkaz i na środku wioski zestawiono kilka wozów, do których wojownicy jęli wrzucać łupy.

– Co to za jedni? – Harald podczołgał się do Rodona.

– Co, mowy nie słyszysz? – burknął Troll. – Swioni.

– Na co czekamy? Teraz na nich trza walnąć. Nim część z łupami odejdzie.

– Þegiðu, fíflið þitt! – odwarknął Rodon. – Niech idą!

– Puścisz ich z łupami?

– W co wozy zaprzężone?

– W woły przecie...

– Ano. A woła pieszo pijany nawet doścignie. Niech tedy jadą. Część jeno w wiosce ostanie i łacniej przyjdzie nam ich rozgonić!

– A potem wozy dopadniemy i...

– Wreszcie żeś ruszył tym łbem – rzekł Rodon, splunął wściekle i odwrócił się w kierunku zdyszanych wojów. – Hej, tam! Skoczymy na nich rychło, niech ino wozy odjadą. Rozważnie się bijcie, bo wozy z łupami potem dognać nam trza będzie, a i drakkar ichni spalić. I żeby żaden z tych psubratów z życiem nie uszedł.

– Jednego a dwóch żywcem ujmijcie, panie – rozległ się cichy głos obok.

Rodon spojrzał koso na kapłana. Twarz Konrada była blada, a oczy pełne przerażenia. Szeptał jakieś słowa, na których dźwięk wojownicy odwracali głowy i szybko wykonywali gesty odczyniające uroki. Rodon zagryzł wargę, jakby jeszcze raz chciał spytać, co mnich, człek pokorny, robi tam, gdzie pracują miecze i topory, lecz potrząsnął tylko głową.

– Ech – mruknął. – Gotujcie się!

Arnul przełknął ślinę. Oto nadchodziła chwila, na którą długo czekał, chwila, w której pokaże Haraldowi, że i on swoje potrafi. A mimo to nie mógł opanować drżenia. Zimno mi, bo mróz silny, wytłumaczył sobie, przeszyty kolejnym dreszczem. Ostrożnie wychynął zza krzaka, tylko po to, by znów ujrzeć płomienie i zgliszcza. To już zaraz... – pomyślał, na darmo próbując wzbudzić w sobie radość i uniesienie.

Do trzasku płomieni i okrzyków wikingów dołączyło skrzypienie wozów. Arnul uświadomił sobie, że wojownicy Rodona poruszyli się niespokojnie. Ogarnął go przenikliwy chłód. Już nie chciał imponować Haraldowi, zapragnął być daleko, daleko stąd lub chociaż skryć się za czyimiś plecami. Co też mi przyszło do głowy, skarcił siebie. Sławy bohatera szukać? Przecież nie jestem wojownikiem! Nie!

– Árás! – ryknął Rodon. – Śmierć wam pisana, gnuśne wieprze! Najparszywszy skald nie zaśpiewa o tym, jak wyzdychaliście! Fyrir Þór!

– Torden! – zawył Harald. – Jak żyta was natnę, ścierwa! Torden, Torden! Öxin mín er blóðþyrst!

– Myśmy tę zarazę przywiedli, my ją wyżniemy! – Vidar zakręcił młyńca mieczem i wybiegł zza drzewa. Załoga knorra ruszyła za nim i gnającymi przodem ludźmi Rodona. – W imię Boże! Árás!

W powietrzu zaświstały strzały. Oszołomiony Arnul spostrzegł, że zewsząd biegną wymachujący bronią ludzie; nagle ktoś go trącił i pchnął naprzód. Teraz już pędził wespół z innymi. Biegł jak szalony, piskliwie naśladując ryki szarżujących wojów i wymachiwał toporkiem. Owładnęło nim uniesienie silniejsze od strachu, a w twarz uderzały go fale gorąca, które biło z płonących chat.

Swioni zupełnie nie spodziewali się ataku. Biegnący przodem Rodon zamachnął się mieczem na najbliższego wikinga. Ten instynktownie zasłonił się tarczą, lecz silny cios Trolla pchnął go prosto na Haralda, który bez wahania opuścił swój topór po wewnętrznej stronie jego kolan. Straszliwy wrzask ranionego woja jakby złamał czar. Swioni drgnęli, a ich brodaty przywódca wykrzyknął kilka rozkazów.

– Árás!

Rodon i Harald rzucili się na odzyskujących rezon Swionów i roztrącili ich, nim napastnicy zdołali zewrzeć szyk. Wyrwę natychmiast wypełnili wojownicy Rodona i w okamgnieniu potyczka rozbiła się na pojedyncze starcia. Miecze i topory odbijały szkarłatne płomienie, potem zalśniła na nich inna czerwień, gdy rozbryzgiwana krew z sykiem wpadała w ogień.

Rodon ani myślał wdawać się w walki z kimkolwiek z napastników. Ciężko dyszał, rąbiąc na prawo i lewo, parł w stronę rudobrodego przywódcy Swionów. Uderzał, nie patrząc, gdzie pada cios, odtrącał próbujących zajść go od tyłu, rozłupywał tarcze i przebijał ogniwa kolczug; miecz zdawał się drobiazgiem w ogromnej, owłosionej pięści.

– Berserkr! – krzyknął któryś ze Swionów, przerażony.

– Dawać łuki!

– Spaliłeś moje sioło! – Rodon splunął, odtrącając kolejnego przeciwnika. Brudna od dymu twarz Trolla lśniła potem, a oczy błyszczały niczym u dzikiego zwierzęcia. Swioński przywódca zaklął pogardliwie i skoczył ku Rodonowi.

Kilka kroków dalej Harald pchnął swego przeciwnika w błoto i wykręciwszy toporem młyńca nad głową, z głuchym mlaśnięciem wbił ostrze w plecy wroga. Wyrywając żeleźce, dostrzegł kątem oka, jak walczący nieopodal Swion zamierza się na ranionego domownika Rodona. Błyskawicznie dokonał wypadu w bok, by odwrócić uwagę napastnika. Swion odskoczył, a wtedy wybawiony z opresji Norveghr pchnął go ułomkiem oszczepu w biodro. Ranny wiking krzyknął, opuszczając tarczę – ów moment wystarczył Haraldowi do wyprowadzenia zamaszystego cięcia. Ostrze topora grzmotnęło w czaszkę pirata.

Ocalony kmieć podźwignął się i spojrzał na dyszącego ciężko, skrwawionego Haralda.

– Thor cię prowadzi, synu – wychrypiał z grymasem bólu, chwytając się za ramię.

– Zawsze – odburknął Dan, odwracając się w stronę pola walki. Bitwa nie rozgrywała się pomyślnie dla nich. Swioni odzyskiwali panowanie nad sytuacją i, spychając ludzi Rodona, łączyli się w mur tarcz. Na pokonanie morskich zbójów, walczących w szyku, było ich zdecydowanie za mało.

Naraz od strony niewidocznych już wozów poniósł się wrzask. Harald zadrżał – wracali wikingowie, których zostawiono do ochrony łupów! Zaklął wściekle i rozejrzał się. Swioni wznosili już tryumfalne okrzyki, wśród ludzi Rodona wielu było rannych. Gdzie jest Vidar i jego załoga?

– Dorwę cię, ty islandzki psie! – ryknął, lecz naraz umilkł zaskoczony. Któryś ze Swionów wrzasnął z bólu, zaraz po nim drugi, trzeci...

Po drugiej stronie wsi klęczący w śniegu Vidar starannie obejrzał wyciągniętą z kołczana strzałę, po czym jednym płynnym ruchem nałożył ją na cięciwę.

– Dobrze celujcie – szepnął do ludzi. – Oby nie w swoich.

Skalli Mors uniósł łuk, a za nim reszta. Zaskrzypiały cięciwy, ktoś splunął. W moment później powietrze zgęstniało od strzał.

Arnul znalazł się w samym środku bitwy. Stał oszołomiony, ściskając swój toporek. Wokół biegali ludzie, a ich krzyki ogłuszały go. Czyjaś gorąca krew chlusnęła mu na twarz, gdy wojownik Rodona zwalił się w błoto tuż przed nim. Karzeł odskoczył z krzykiem.

– Usuń się, otroku! – krzyknął któryś z wojów Rodona, wyrywając do przodu z zakrwawioną twarzą.

Szlochając, Arnul cofał się krok za krokiem, a przez jego umysł przelatywały chaotyczne myśli. Ponoć miecze karłów są dzielne! Przecież Dwalin i Nordri i Lofar, wielcy wojowie... Dziadyga Johan bajał, że... Haraldowi chciałem dorównać, ja! Ja chybiam raz na cztery rzuty! Harald jest dzielny... Dwalin... Mój topór...

Łzy zaćmiewały mu widok. Naraz jak we mgle ujrzał ogromnego Swiona, napierającego ze skrwawionym toporem na któregoś z wojowników Rodona. Wstrzymał oddech, w jednej chwili mgła się przejaśniła, a toporek od Randiego pomknął przemknął przez dym, wgryzając się w ramię Swiona. Ten jęknął i zatoczył się, a jego przeciwnik ciął jak błyskawica. Z otwartych ust wikinga buchnęła krew i zwalił się na ziemię jak kłoda.

Woj Rodona wyszarpnął swój oręż i spojrzał z wdzięcznością na Arnula.

– Dobra robota, karle! – wykrzyknął chrapliwie.

Karzeł stał jak wryty, kiedy świsnęły strzały. W wojów Rodona wstąpiły nowe siły. Swioni odskoczyli, zostawiając wielu rannych i kryjąc się za tarczami, próbowali dawać opór wśród chat. Strzały mknęły za nimi niestrudzenie.

– Sprzyja ci ten twój Bóg, Islandczyku! – Harald zgrzytnął zębami. – Torden! – ryknął, wyskakując zza chaty.

– Harald! – wrzasnął Rodon, przestępując nad bezgłowym trupem swiońskiego hovdinga.

– Tuś jest! – doskoczył doń Dan.

– Łebski woj z tego Vidara, co? – splunął Rodon. – Od tyłu zaszedł, suczy syn, i...

– Wielka kupa od lasu bieży! Musi ci, co wozów strzegli! – Dan nie pozwolił mu dokończyć.

– Tedy nie aż taka kupa! – odkrzyknął Rodon. – Tuzin, dwa może! Krzyknij o tym żeglarzom, ja moich zbiorę!

– Bíddu! – Harald chwycił go za ramię. – Tam patrz!

W gęstym dymie zobaczyli Vidarowych łuczników, którzy odwracali się, by przywitać strzałami nadbiegających. Widzieli skalda, który klęczał za pniakiem do rąbania drzewa tuż przed swymi ludźmi. Zgiełk od strony lasu zmagał się, Rodonowi także wiwatowali, zagłuszając wrzaski ranionych Swionów. Tu i ówdzie rozległy się okrzyki z obcym akcentem: "Poddajem się! Litości!".

– Chytry Islandczyk, jucha! – warknął z satysfakcją Rodon.

– Zbierz swoich, Rodon i daj im odpór! – zawołał Harald. – Ja wozy dognam!

– Sam jeden?

– Cha, cha! Ja? Thor nade mną czuwa! – krzyknął już w biegu Dan.

– Pobiegniem za tobą!

– Bóg z nami! – wołał Vidar, śląc strzałę za strzałą w zbliżającą się kupę Swionów.

Arnul, nie zważając, że błoto chlupie mu pod nogami, usiadł i zakrył twarz dłońmi.

 

***

 

Harald sapnął, dotykając palcami kolein w śniegu. O tej właśnie chwili marzył w bezsenne noce, przykuty łańcuchem do nogi karła. W jego jedynym oku pojawił się złowieszczy blask, a do umysłu napłynęło wspomnienie słów Randiego: "Wilkiem żeś jest". Tak, był wilkiem! Szalonym wilkiem-samotnikiem, który podchodzi tłustą, nieruchawą zdobycz. Zapomniał o Bogu na Krzyżu, o znienawidzonym konungu na stolcu w Nidaros, o królewskim skaldzie czy śpiących wojach, których pomordował i których śmierć okryła go hańbą. Istniał już tylko trop, Harald był znów na tropie, walczył. Był wilkiem!

Las niebawem się skończył i zasapany Harald wybiegł na szeroką, zda się bezkresną plażę nad fiordem. Na zmarzniętym, smaganym zimnym wiatrem śniegu wyraźnie rysowały się ślady wozów. Samego drakkaru Swionów nie dostrzegł, ale wydawało mu się, iż widzi pojedyncze wozy, odległe ciemne drobinki, wtapiające się w zimowy krajobraz.

Widać woźnice musieli ostro woły zacinać! – pomyślał i znów ruszył biegiem. Złośliwy wiatr ciął prosto w twarz, wyciskając łzy z oka. Ogarniało go już znużenie. Co rusz potykał się o wystające spod śniegu kamienie, coraz częściej też musiał się zatrzymać, by nabrać tchu. Ale wciąż biegł.

Oślepiony łzami, nie widział, że niebo zaszło stalowymi chmurami, na których tle nagle zalśniła błyskawica. Zapamiętały w chęci doścignięcia wozów, nie zauważył, że wiatr złagodniał, zamilkły mewy. Zmęczenie plątało mu już kroki, nie spostrzegł kolejnego kamienia i padł z wściekłym przekleństwem na zmarznięty śnieg.

Przez chwilę leżał, oddychał ciężko, lekceważąc ostry ból w kolanie. Kiedy uniósł głowę, wydało mu się, że powietrze wokół niego stało się niezwykle przejrzyste. Pomyślał, że to zimowe słońce próbuje przebić się przez chmury, lecz blask był zbyt silny. Potrząsnął głową z niedowierzaniem, uświadamiając sobie, iż wokół panuje niesamowita cisza, jakby wszystko zamarło nagle. Już miał biec dalej, ale nawet nie podniósł się z ziemi, poruszony widokiem, który ujrzał. W jego kierunku szła z gracją wysoka, rudowłosa niewiasta.

Harald zaklął cicho.

Długie loki kobiety unosiły się lekko na wietrze, a wypolerowany złoty napierśnik nabierał jeszcze więcej blasku w promieniach zimowego słońca. Delikatna twarz była bardzo blada, niemal przejrzysta i wydawała się wykuta z bryły lodu. Dziewczyna miała ostro zarysowany podbródek, wystające nieco kości policzkowe, mocno zaciśnięte usta i ogromne, błękitne oczy. Hipnotyzujący wzrok tak go obezwładnił, iż zapomniał o tym, że ciągle tkwi na czworakach w śniegu. Oszołomiony, rejestrował kolejne szczegóły – opończę ze śnieżnobiałych piór, stożkowy hełm z nosalem, smukłe dłonie w rękawicach z czerwonej skóry i zawieszony u pasa miecz cudownej roboty, z jelcem, wygiętym ku głowni na podobieństwo bawolich rogów.

– Alf... – Harald oniemiał.

Piórka, z których utkany był płaszcz nieznajomej wojowniczki, zaszumiały mocniej, kiedy dłoń w rękawicy odrzuciła jego poły do tyłu. Przez jej lodowobiałą twarz przebiegł cień uśmiechu, a błękitne oczy nabrały jeszcze intensywniejszej barwy.

– Ég er ekki frá Alfheim, Haraldzie Yngvarsonie. – Słowa były ciche, ale wyraźne, pełne dziwnego dostojeństwa.

– Znacie... moje imię, pani.

– Nie tylko twe imię, Haraldzie – również i twoje przeznaczenie. Tamci Swioni wiozą ci śmierć.

– Śmierć?

– W jednym z ich kołczanów spoczywa grot dla ciebie.

– Jakże to, jasna pani? – W pytaniu Haralda zadrgało niedowierzanie, zabarwione lekką kpiną. – Skąd wy znacie...?

– Taka moja dola. Po to mnie tu zesłano, Haraldzie synu Yngwara.

– Zesłano, pani? Kto was zesłał?

– Ten, którego cieszy każdy błysk dobytej stali! – Głos nieznajomej niespodziewanie nabrał mocy. Intensywność jej spojrzenia przyprawiała go o dreszcze. – Ten, który nagradza męstwo i dobrą sławę, a gardzi tchórzostwem! Jestem walkirią, Haraldzie synu Yngwara!

Haraldowi zaparło dech w piersiach. To nie był płaszcz z piór, lecz skrzydła, które uniosły się teraz lekko nad krytymi złotą stalą ramionami i opadły z szelestem. Surowa twarz wojowniczki ani drgnęła, jedynie palcami lewej dłoni ścisnęła rękojeść miecza. Tysiące myśli przebiegły przez głowę Haralda. Chciał bić pokłony twarzą w śnieg, tańczyć z radości, śpiewać i całować zimną klingę jej miecza. Szybko jednak uczucie szczęścia przytłumił żal.

– Zaszczyt to dla woja, iż walkirię spotyka – powiedział cicho. – Lecz mówią, że walkirie tylko po poległych przychodzą. Zatem mój czas już się skończył.

– Nie. – Lodowaty ton głosu walkirii zabrzmiał cieplej. – Nie zrobiłeś jeszcze tego, co jest od ciebie oczekiwane.

– Ég skil ekki... – Harald sam się zdziwił, że nie odczuwa żadnej radości. – Wżdy wasza dola to odnoszenie poległych wojów do Valhalli! Nie spotka was kara Odyna, gdy nie po jego woli postąpicie?

– Prawda to. – Oczy walkirii przygasły nieco. – Wżdy ja postępuję po woli Odyna, Haraldzie synu Yngwara. Wojna w niebiesiech gorzeje, tedy i rozkazy pana mego zmienić się musiały.

– Wojna?

– Blask Boga na Krzyżu z wolna Asgard otacza – wyszeptała walkiria z rozpaczą, a jej dłonie kurczowo zacisnęły się na mieczu. – Ojciec bogów, Odyn Jednooki, księgi mądre czyta, Hugin i Munin coraz mniej wieści do Asgardu przynoszą. W Valhalli nie masz już uczt, ćwiczą wojowie do bitwy ostatniej. Już nie błyszczy Mjolnirr młot Thora jak kiedyś, a Asowie na tingu pod Yggdrasilem załamują ręce bezsilni.

– Rangarok! – Harald znów przypomniał sobie słowa Randiego. – Dzień ostatniej bitwy!

– Podczas Ragnarokku bogowie przeciw olbrzymom i potworom Ciemności stanąć mają, nie przeciw rycerzom światła, Haraldzie synu Yngwara. – Słowa łabędzioskrzydłej wysłanniczki ścinały lodem. – Nie to jest nam przeznaczone! Nam pisany jest Ragnarokk i tylko Ragnarokk świat nasz zakończy. Nic nie może zakłócić porządku całości. Nic!

– Ég trúi því ekki! – szeptał przerażony Harald. – Nie może być...

– Odyn, król asgardzki wolę dzisiaj bogom oznajmił. – Walkiria znów mówiła dobitnie, z powagą, jedynie ręce jej drżały. – Długo naradzał się z Nornami, mocno broniły swych tajemnic wróżbitki, ale wreszcie uchyliły rąbka tajemnicy. Asgard do Rangaroku niegotów jeszcze, choć bliskie jego dni. – Twarz wojowniczki pociemniała. – Jednak jeśli Bóg na Krzyżu wcześniej w pył Asgard obróci, Rangarok nigdy nie nadejdzie. Nie dopełnią się losy. Nie potrafią zastępy Odyna walczyć wobec armii Boga na Krzyżu, a tę odegnać trza. Odegnać trza, by wypełniło się przeznaczenie!

– Dlaczego...? – wyjąkał Harald. – Nie pojmuję.

– Kobierzec Norn zapisał losy całego świata i każdej z istot – od najwspanialszego z bogów po najmarniejszego z ludzi. Na tym opiera się istota wszelkiego istnienia, a istotą istoty są dzieje bogów, moich ojców. To część najważniejsza, bo od niej... Nie, Haraldzie synu Yngwara, innymi słowy to ujmę. Co się stanie z kobiercem, w którym ktoś zrobi dziurę?

– Na zmarnowanie pójdzie...

– Co się stanie z dzielnym drakkarem ze spękanym poszyciem?

– Takoż zatonie...

– A co się stanie z przeznaczeniem, w którym zabranie podstawy?

– Nie kończą Norny kobierca... – powtórzył w myślach Harald. – Czyli sczeźniem?

– Ég veit ekki. Tego nie wie nikt. Nikt. Może przyjdzie nicość, może nie wydarzy się nic. Będziemy jednak walczyć o nasz świat – staniemy do Ragnarokku, jak mówią proroctwa! – Walkiria mówiła coraz głośniej. – Staniemy naprzeciwko olbrzymom! Chcemy zginąć, wypełniając nasz los, lecz wcześniej obce moce trza odsunąć! Przepowiedziane jest, że dzięki tobie tak się stanie.

– Dzięki mnie? – Harald zaszokowany usiadł na śniegu. Pokiwał głową z niedowierzaniem. – Tedy musiały Norny nakłamać... Ja prostak, ja...

– Czytałeś przepowiednię w Stenskógurinn! – krzyknęła gniewnie walkiria, a rude loki rozsypały się wokół jej twarzy. – Możeś i prostak, ale nie zawsze los świata wielcy kształtują, Haraldzie synu Yngwara. Odyn znów pił ze źródła mądrości olbrzyma Mimira i ujrzał, że hufce Boga na Krzyżu opuszczą nas i od oblężenia odstąpią, kiedy jego słudzy klęskę na ziemi poniosą. Patrz tu! Miecz ten widzisz?

– Juści – wyjąkał ogłupiały Harald, patrząc na oręż.

– Karły go wykuły, a w nim wielka moc. Kiedy świat był jeszcze młody, on już wrogów naciął bez liku, a w twoich rękach natnie ich jeszcze więcej. Nad tą klingą jednakże wisi klątwa, Haraldzie synu Yngwara. – Wzrok walkirii spochmurniał. – Karły, które go wykuły, przepowiedziały, że jego żelazo usiecze czterech szczególnych ludzi. W sercu jednego mieszka żmija, w sercu drugiego gołąb, w sercu trzeciego odyniec, a w sercu czwartego wilk.

– Znam ja ich?

– Złe pytania zadajesz.

– Nie wiem, co mam czynić, pani.

– Bądź posłuszny przepowiedni ze Stenskógurinn, jako i woli Odyna do końca swych dni. – Walkiria uśmiechnęła się. Jej dłonie ześlizgnęły się z jelca miecza i naraz Harald ujrzał swoją rękę, drżącą, brudną, skrwawioną, jak wolno zaciska się wokół rękojeści cudnej broni. – Niewidzialna dłoń przeznaczenia sama pchnie cię we właściwym kierunku.

– Ale, pani... – zawahał się Harald. – Chyba nie pojmuję. Tedy... jeśli uda się pobić sługusów Boga na Krzyżu... to... to jeno po to wszystko, by bogowie w spokoju umrzeć mogli? Tak, jak jest przepowiedziane?

– W tym świecie piękna śmierć i sława na wieki to najwspanialsza nagroda. Asgardowi i Valhalli pisane płomienie, Thorowi, Odynowi, Tyrowi, Frigg i innym pisana śmierć, ale czy zapomnienie? Czy zginą stare opowieści, czy umilknie śpiew wichru wśród drzew? Umrą wyniosłe góry i bory nieprzebrane? Odejdą w zapomnienie karły, Alfy, trolle?

– Nie, pani...

– Wszystkim nam los jakiś pisany, a zawsze kończy go śmierć.

– Tedy Ragnarokk już rychło.

– Tak napisano.

– Ég veit ekki... Nie wiem, czy podołam, pani... To źle, kiedy tyle naraz...

– Nie sam w bój idziesz. Nie tylko twój miecz będzie błyskał na cześć Ragnarokku!

Harald klęczał na piachu ze zwieszoną głową, ale przemógł się i spojrzał walkirii prosto w oczy.

– A...a... pani... Czy ja...?

– Tak! –Walkiria czytała w jego duszy.

 

***

 

Ludzie Rodona odnaleźli Haralda w godzinę później, gdy nieprzytomny leżał na śniegu, z dłonią zaciśnięta na mieczu.

– Leży jak kłoda. Jakby duch całkiem z niego uleciał. – Thorstein nachylił się nad wikingiem. – Hej tam! Żyje, na podkowy Sleipnirra!

– Uff, zlitowali się bogowie! – sapnął gruby Ulgran. – Chwat ci to... Rodon już myślał, że truchło znajdziem. Ranny?

– Chyba nie. – Thorstein przewrócił ciało na plecy. – Chyba nie. A to co? Cudności... Ejże, Ulgran! A miecz ten widziałeś?

– Na młot Thora – sapnął zachwycony wojownik. – Magiczny musi. Grom cię zwęgli, ani się spostrzeżesz!

– Eee tam – mruknął Thorstein. – Nie piorunów bym się bał, ino gniewu tego tu... Czterech Swionów ściął i samojeden za wozami pognał. Nieźle by się rozeźlił, gdybym się mieczem jego bawił.

– Nie dziwota, że tak Swionów ciął, skoro magiczny miecz ma!

– Sami też daliby my radę... Szczęście mam dobre, bo miecz sobie znalazłem, i hełm zacny i naszyjnik z jantaru, he, he, pan ninie jestem. I okręt nasz jarl na Swionach zdobył. He, he, dobry dzień!

– Juści, że dobry! Jakeśmy się we wsi cięli, skoczył na mnie taki olbrzym jeden i tnie! Wielki był i mocny w garści i by mnie zmógł, a tu nagle leci siekierka, w ramię Swiona się wbija. Ten do cna zgłupiały gapi się na nią, to ja wszystkie siły i bach! Na wylot żem go kolnął. Patrzę ci, kto tamten zacz, a to karzeł stoi. Tenże, co z tym tu Haraldem przydyrdał. Onże to cisnął, chwat jeden!

– Jak zwykle, Ulgran – mruknął Thorstein, machając ku swym ludziom, którzy wieźli odbite łupy. – Więcej łaski bogów niźli pomyślunku! Dawaj tu który!

– Pobilim psubratów, jak się patrzy! Nie będą już z Norveghrami zadzierać!

– Tako dumasz? A słyszałeś, barani łbie, co jeńcy gadali? Hej, Thorolf!

– Ano, że wyprawa walna Swionów k’nam idzie...

Na wezwanie Thorsteina dwóch domowników Rodona zostawiło wóz i podbiegło do nich.

– Znaleźlim druha Rodonowego – wyjaśnił Thorstein. – Żyw, choć nieprzytomny. Weźmy go razem na wóz, co? Byliście już we wsi?

– Bylim i... I niech to wielki Fenris połknie! – Thorolf aż się zatrząsł. – Ten cudak, co ze skaldem przybył, gusła nad rannymi wyczynia! Nachyla się i szepcze coś, a ci gapią się nań, jakby kto im złoty naszyjnik na kiju podawał. I Swionów też leczyć chce!

– Durny jakiś... – Thorstein splunął. – Ale ludziska się go boją, choć wrzeszczeć nie umie. Pewnie magia to wszystko, łajno! Ech tam, biermy go! Ciepła strawa czeka!

 

***

 

– Twardy chłop. Będzie żył. – Konrad podniósł się z westchnieniem.

Arnul widział, jak chude dłonie mnicha delikatnie podciągają baranią skórę aż po szyję rannego wojownika. Dojrzał też Rodona, który marszczył brwi, sapał i tarł nosa, próbując w ten sposób ukryć ulgę i radość. Dwie łojowe świece zapłonęły jaśniej, kiedy zmęczony duchowny usiadł na zydlu i oparł się plecami o ścianę.

– Napracowaliście się – powiedział Rodon. – Tyle chłopa połatać... Nagroda was nie minie, nie bójcie się.

– Nie ma takiej nagrody, Rodonie – odparł cicho mnich – którą wy moglibyście mi dać, a z której i ja rad byłbym. Nic dla mnie złoto i klejnoty, nic bogate szaty i konie. To dla mnie skarbem. – Drżącym palcem odgarnął kosmyk zlepionych włosów z czoła rannego.

– Ludzie – bardziej odgadł niż spytał Rodon.

– Każdy z nich może nosić Ducha Świętego w swej duszy, kiedyś tam. – Mnich zadumał się. – Obojętne, czy to Swion, czy Sakson, czy Norveghr.

– Dlategoście też tamtych leczyli?

– Każdy zasługuje na to, by żyć.

– A kiedy najeżdżają, palą...

– Źle czynią.

– Tedy ubić ich trza!

– Dać szansę im trza.

– Jeszcze raz najadą! Szansę? Szansę na co?

– By zrozumieli, że źle czynią.

– Mizerniście ciałem, ale duchem wielcy. – Wąsiska Rodona uniosły się w uśmiechu. –Wiele żem świata widział, tedy wiem. My tu nie prostaki w Blaakysten. Znam nauki Boga na Krzyżu i wiem, że niegłupie one. Gdyby cała Północ je przyjęła, dobre by czasy przyszły. Jeno – w głosie Rodona pojawiło się lekkie szyderstwo – musiałby stać się cud. Musiałaby cała Północ w Boga na Krzyżu uwierzyć jednego dnia. Inaczej niedowiarkowie szybko wycięliby tych nagle olśnionych.

Konrad spuścił nieco wzrok, głowa mu zadrżała, nie wiadomo, czy ze zmęczenia, czy pod wpływem słów olbrzyma. Płomyk świecy załopotał.

– Można jeszcze inaczej – odezwał się ponurym głosem siedzący w kącie Vidar Gustavson. – Można dać Norveghrom silnego króla, który stłumi opór, pogodzi zwaśnionych i Słowa Bożego nauczy mieczem.

– Ha, słusznie prawicie! – Rodon wyszczerzył zęby. Nie miał pretensji, że ktoś zbija jego argumenty. – Halvdanson wie, co robi! Zna się na rzeczy, młodzian!

– Ino, miarkujcie, rzekłem, że trzeba nam takiego króla, co opór stłumi – rzekł Gustavson. – Nie tego, co go wywoła.

– Ba... – Rodon udał zasępienie, ale jednocześnie jął bacznie przyglądać się skaldowi.

– A nauka? – wybuchnął Islandczyk. – Nauka to dlań mordy, tortury i prześladowania!

Arnul drgnął, zaskoczony niespodziewanym wybuchem Islandczyka. Skald zamilkł, pogrążony we własnych, czarnych myślach.

– Może jest i trzeci sposób. – Oczy Konrada błyszczały. – Miej wiarę, Vidarze, na niej nigdy się nie zawiedziesz. Rodonie, zatrzymajcie tych wszystkich swiońskich jeńców jako rekompensatę. Nie jako niewolnych jeno, ale wojów. Jeśli prawdą jest to, co jeńcy prawią, że ich drakkar od wielkiej wyprawy jeno zbłądził, tedy każda para rąk się przyda.

– Kazać im przeciw swoim walczyć? – zdziwił się Rodon.

– Podziel się z nimi łupami. My o świcie wyruszym do Nidaros lądem. Wody niebezpieczne teraz. A wy, Rodonie, jeszcze jedną rzecz uczyńcie dla mnie. Gońców dwóch lza pchnąć, jednego do owego męża, co w Bjorgvin z drużyną stoi...

– Thorfinna Kallesona? – podpowiedział Vidar.

– Tak. Drugi niech zaś do króla bieży. Niech ostrzegają po grodach i siołach, że Swioni się zbliżają, niech ludzie szykują topory i czuwają po nocach...

– Skal gert!

Słowa przepowiedni pojawiły się nagle w umyśle Arnula. Potrząsnął głową. Miał wrażenie, że powoli wynurzają się z mroku.

– Nocny błysk topora obcego – wyszeptał bezwiednie i, ku zaskoczeniu wszystkich, padł na ziemię i objął kolana Konrada.

– Wielmożny panie! – zawołał. – Dozwólcie mnie i moim druhom jechać z wami!




 
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...
SPAM(ientnika)
Zapytaj GINa
Komiks
HOR-MONO-SKOP
Ludzie listy piszą
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Paweł Laudański
W. Świdziniewski
Dominika Repeczko
Piotr K. Schmidtke
Satan
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
W. Podrzucki
Tadeusz Oszubski
Tomasz Pacyński
Zbigniew Jankowski
Ďuro Červenák
P. Nowakowski
Marcin Pielesh
Adam Cebula
XXX
Marcin Mortka
Andrzej Zimniak
Brian W. Aldiss
Ian Watson
J. Grzędowicz
M. i S. Diaczenko
Brian W. Aldiss
T.Noel, D.Brykalski
Raport nr 1
 
< 42 >