strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Andrzej Zimniak NA CO WYDAĆ KASĘ
<<<strona 43>>>

 

Śmierć ma zapach szkarłatu (1)

(fragment)

 

 

O KSIĄŻCE
Andrzej Zimniak
Śmierć ma zapach szkarłatu
data wydania: październik 2003
wymiary: 125 x 195 mm
oprawa: miękka

Wydawnictwo: Fabryka Słów

Wiatr pędził od morza i nacierał na stare dęby z taką furią, że krzyczały pełnym głosem, waląc konarami i tnąc powietrze brzeszczotami liści. Niewidoczne fale łomotały u brzegu, przywodząc na myśl wieloryby szarpiące się na harpunach. Niby wszystko było normalnie, jak co noc na Zachodnim Wybrzeżu, mglistym, ciepłym i wietrznym, bo gdzieś niedaleko płynęła przez ocean stukilometrowa rzeka, przynosząca łagodny opar. Dzięki jej opiekuńczej obecności Emir czuł się pewnie, chroniony przed ściskającym zimnem dalekich stepów, przed zimnem, od którego o świcie pękały kamienie. Ciepła rzeka była opiekunką tego miejsca, była dobrym bóstwem, i Emir wierzył, że gdyby odnoga zbawczego prądu kiedyś w paleohistorii zboczyła w kierunku jego kraju, byłoby tam teraz państwo wielkie, silne i niezależne, miodem i mlekiem płynące. Cóż, w coś trzeba było wierzyć.

Dom był niewidoczny, przyczaił się w ciemnościach, ukrył w mierzwionych wichrem krzewach, schowany przed wzrokiem niepowołanych. Ech, latarnia zgasła, i tyle. Proste wytłumaczenia są najlepsze – wiatr uszkodził przewody, rozszczelnił bańkę osłony, styki skorodowały od soli, stale nawiewanej od morza.

Jednak najprostsze wytłumaczenia nie zawsze były najlepsze, przynajmniej w zawodzie, który wykonywał. Dlaczego właśnie ta latarnia, usytuowana dokładnie na wprost jego rabatek? Co prawda gdzieś dalej druga migotała z wysiłkiem, gasnąc niemal zupełnie, a potem rozpalając się blaskiem najpierw przeraźliwie niebieskim, potem stopniowo żółknącym, aż do kolejnej świetlnej czkawki. Ale skąd wziął się nowiutki samochód, zaparkowany przed sąsiednią posesją? Tam w starej ruderze mieszkał ubogi rybak, którego stać było co najwyżej na ręczny wózek do przewożenia śledzi, i to kupiony z drugiej ręki.

Emir skakał po chodniku, mruczał pod nosem, udawał podpitego. Dobrze byłoby zamienić się w robala i wpasować między cementowe płyty, albo w zająca, żeby czmychnąć w las i zwiać gdzie pieprz rośnie. Pstryk, i już nie miałby żadnych kłopotów, ani ze snajperem, który być może właśnie wodzi swoją lunetką za jego potylicą, ani z majorami i komendantami, ani nawet z tą cholerną Sulejką i jej capim gachem. Tak czy inaczej, teraz trudno byłoby go namierzyć, a jeszcze trudniej trafić, choć nie był podłej postury. Jednakże, gdyby jakiś cwaniak próbował używać tłumika, mógłby szyć raz po razie, i sam diabeł by nie usłyszał w tym wichrowym szumie. Może dziesiąta czy trzynasta kula w końcu sięgnęłaby celu... Ech, głupiś, pomyślał, próbując opanować bicie serca i oddech. Gonisz w piętkę. Trzy etaty to o dwa za wiele.

Potknął się, i naprawdę wyglądało to na przypadkowe potknięcie. Potem sturlał się po zboczu, wpadł w krzaki, gdzie chwilę leżał, nasłuchując. Nic się nie działo, więc pobiegł w kierunku domu, skulony i gotowy do akcji. Dotarł do płotu i przyczaił się na następne długie pięć minut. Spróbował Ucha, ale wiatr zanadto wył na czujnikach. Za to Nos spisał się doskonale – Emir okrążył posesję, niemal wlokąc czujnik po ziemi, aż stanął przy furtce. Nic nie znalazł oprócz zwietrzałego tła, typowego dla starych tropów kotów, psów i szczurów, zarejestrował także kompozycję własnego zapachu sprzed kilkunastu godzin. Była jeszcze jakaś słaba nutka woni dzikiego zwierzęcia, może łasicy, ale tak nikła, że przyrząd nawet nie oszacował czasu, jaki upłynął od przejścia stworzenia. Tfu, niedługo waleczny Emir zacznie uciekać przed własnym cieniem, a na rodzimych stepach śmiać się będą z bojowca-szybkobiegacza.

Zaklął, bo to często pomagało. Potem zdecydowanym ruchem otworzył drzwi wejściowe.

Nie dali mu żadnych szans. Gdy tylko dotknął wyłącznika, oślepił go magnezjowy błysk i jednocześnie w twarz buchnął strumień gazu o zapachu gnijących śliwek. Zanim stracił przytomność, obok uczucia wściekłości na tych, co wygrywali, doznał także nikłej satysfakcji, że jednak docenili jego umiejętności. Nie był to wszakże najbardziej oczekiwany rodzaj zadośćuczynienia.

 

***

 

Pułkownik Vertejak celebrował parzenie kawy. Najpierw zbliżał się do szafki, podążając tropem narastającego aromatu, a w chwili, gdy otwierał drzwiczki, za każdym razem aż nieruchomiał z wrażenia: oto z niepozornej żółtej puszki wylewał się, tryskał, eksplodował oszałamiający bukiet woni, zawierający nie tylko eteryczne olejki palonych ziaren, ale także zapach powietrza znad kolumbijskiej plantacji i, dałby za to głowę, także świeżość wiatru znad majestatycznych Andów. W namaszczeniu czekał, bojąc się spłoszyć zjawisko, i pozwalał, aby skondensowane wrażenie przefiltrowało się przez nos i mózg, a potem przemieściło w dół, wzdłuż pni nerwowych, aż do lędźwi i podbrzusza. Wtedy przeżywał niepospolity olfaktoryczny orgazm, dostępny, jak wierzył, jedynie wybrańcom.

W następnym etapie emocje opadały, chociaż wciąż poruszał się w strudze zapachów dostarczających psychodelicznych wrażeń. Nabożnie niósł ich źródło w obu dłoniach, potem czerpał dwie czubate łyżeczki brązowego proszku, ubijał na sitku, mocował w uchwycie i nabierał odmierzoną ilość wody dzbanuszkiem z chińskiej porcelany. Miał włoski ekspres wysokociśnieniowy, więc otrzymywał ekstrakt najwyższej jakości.

Gdy miniaturowa filiżanka gęstego płynu już parowała na biurku, następowało rytualne wejście Nancy. Nancy była najbardziej długonogą ze znanych pułkownikowi sekretarek i nosiła najkrótszą spódniczkę mini, jaką dało się uszyć – krótsza byłaby już tylko przepaską biodrową.

– Dzień dobry, szefie!

Jej głos brzmiał dzisiaj piskliwie, jakoś inaczej niż zwykle. No i czegoś brakowało. Tanie, a w każdym razie kiepskie perfumy, i nic więcej. Niższe kwasy organiczne, tak, tego nie było, a więc znikł najwłaściwszy wymiar kobiecości, kwintesencja żeńskiego pierwiastka. Co tutaj się działo, u diabła?!

– Cześć, Długa. Bierzesz jakieś lekarstwa? Hormony?

– Ależ skąd! Dlaczego pan pyta?

– Nie strugaj głupka. Coś jest nie tak! – Ze świstem wciągnął powietrze, żeby nie było wątpliwości, co jest nie tak.

– Och, pułkowniku. – Zarumieniła się. Wyglądała uroczo, ale wygląd... tak, wygląd to nie wszystko, stanowi tylko zewnętrzną powłokę, maskę, skrywającą bardziej istotne treści. – Wystygnie panu kawa. Czy mogę już meldować?

– Nie! Jeszcze nie. Założę się, że ty nie zapomniałaś zjeść śniadania, prawda, złotko?

– Przepraszam, panie pułkowniku. Ach... już wiem. Przecież na dziś był umówiony doktor Anderblum.

– Anderblum! A więc wszystko się zgadza, z wyjątkiem tego, że ten cwaniaczek zawsze pojawia się przynajmniej o dzień za późno. Prosić!

– Ależ... – Nancy przewinęła arkusz monitora – doktor jest zapisany dopiero na godzinę jedenastą. Czy mam wezwać go wcześniej?

– Tak, natychmiast! Chociaż... nie. Lepiej poczekajmy, niech przygotuje wszystko jak należy. Pośpiech potrzebny jest tylko przy łapaniu pcheł, jak mówiło się u nas na Podolu. Ty o tym nic nie wiesz, złotko. Mam rację?

– Chyba tak, panie pułkowniku. Nigdy nie łapałam pcheł... czy to jakieś bojowe stworzenia?

– Gdzie tam, są za głupie. Możesz meldować, jeśli naprawdę musisz.

Nancy wyprostowała się służbiście, trzymając przed sobą folię w taki sposób, że łokcie wygodnie oparły się na talii. Na pierwszy rzut oka było widać, że jest doskonale wyszkolona.

– W obwodzie przebywa w charakterze turystów stu dziewiętnastu obcokrajowców, z tego czternastu kategorii B, a trzech kategorii C.

– Hmm?

– Dwóch Arabów bez kartoteki i jeden Bask, aktywista i separatysta-fanatyk.

– Od tych trzech pobrać DNA i porównać z bazą Worldwitch.

– Podstawa?

– Paragraf 822. Nie możemy ryzykować, prawda, ślicznotko?

– Tak jest!

– I nie spuszczać z nich oka. A co z grupą B?

– Muzułmanie, ale z żonami i kupą dzieciaków. Najmłodszy mężczyzna ma ponad trzydziestkę.

– Sprawdzać ich dyskretnie dwa razy dziennie. Ale bez przesady z tą dyskrecją, przede wszystkim ma być efektywnie. Masz coś z operacyjnego?

– Tak, szefie! – Nancy błysnęła oczami i wydęła wargi w tłumionym uśmiechu, jakby zaraz miała zdradzić zakazany sekret. – Emir!

Vertejak zesztywniał, a luzackie rozbawienie uchodziło z jego twarzy szybciej niż powietrze z przypalonego balonika.

– Raport! – rozkazał oficjalnym tonem. Nancy zmieszała się i wyrecytowała:

– Dzisiaj w nocy o godzinie pierwszej dwadzieścia agent Ku-128 przybył do swojego domu przy Bulwarze Nadmorskim 18. Został zatrzymany zgodnie z planem, bez strat własnych. Nie poniósł żadnego uszczerbku na zdrowiu.

– Gaz?

– Tak jest. Użyto racy rozbłyskowej 3 i trankfosu w dawce tygrysiej.

– Oho! Amelka musiała mieć niezłego pietra. – Oficer powoli odzyskiwał humor.

– Nie, akcję przeprowadzili Frank i Bonnie, nie dali pójść Amelii, chociaż to jej rewir.

Vertejak wzruszył ramionami.

– Obrońcy tak zwanej płci słabej i dżentelmeni, psia kość. Powinni wystąpić o zgodę na zamianę.

Nancy miała ochotę brnąć w wyjaśnienia, ale na szczęście spojrzała na szefa i zdążyła ugryźć się w język. Cisza stawała się ciężka.

– No, dobra – podjął w końcu pułkownik. – Nasz Emirek jeszcze chrapie, czy już ma torsje?

– Nie, szefie, ma to wszystko za sobą. Zdążył nawet zjeść śniadanie.

– Coś takiego! Te zakapiory z gór i stepów są nie do zdarcia, słusznie zaaplikowano mu tygrysią działkę. Amelka pewnie wybrałaby kocią, biedactwo. Dobrze, dawaj go tutaj.

– Wideoinspekcja, szefie?

Vertejak zawahał się. Przez chwilę patrzył w okno i ćwiczył oddech nieocenioną metodą hatha-yogi.

– Nie, Nancy – zdecydował. Mówił jej po imieniu tylko wtedy, kiedy uderzał w ojcowskie tony. – Za kwadrans sam pofatyguję się do pokoju przesłuchań. I jeszcze jedno: nie chcę, żebyś mi asystowała, już lepiej przyślij Bonniego. Nie patrz tak, złotko, szykuje się niewdzięczna robota, więc nic tam po tobie. Emir jest cholernym terrorystą, a takich mamy prawo, a właściwie obowiązek likwidować równie szybko, jak oni likwidują naszych niewinnych obywateli. Wierz mi, że wolę przesiadywać za tym biurkiem, wąchać kawę, popatrywać na twoje kilometrowe nogi i dyrygować podglądaniem niewinnych sług Allacha, ale na te wszystkie luksusy kiedyś trzeba zapracować.

 

***

 

Emir był czarniawym, nieogolonym typem o regularnie owalnej twarzy i dosyć przyjemnej fizjonomii. Drobny, ale muskularny, wiercił się niezbornie i szczerzył zęby kolejno do każdej z kamer, bo nie wiedział, która jest włączona. Vertejak kazał uruchomić wszystkie i teraz miał faceta w dziesięciu ujęciach naraz na sekwencyjnym telebimie.

Postarał się, żeby jego głos zabrzmiał wyniośle i bezosobowo.

– Były agent Ku-128, pseudonim Emir?

– Tak – odparł tamten natychmiast, nerwowo oblizując wargi. – Zgadza się, ale czemu "były"? Chyba... nie daliście mnie do rezerwy?

– Sądzisz, że nie? – zapytał policjant i zawiesił głos, delektując się rosnącym zdenerwowaniem zatrzymanego. Emir pocił się, jego twarz błyszczała, a na podkoszulku pokazały się ciemne plamy.

– Więc masz rację – podjął Vertejak – bo chodzi o coś innego, a mianowicie odwołuję cię i wydalam ze służby ze skutkiem natychmiastowym. Odczytam także wyrok za zdradę, bo tego wymaga procedura.

– Za... zdradę? – Oczy oskarżonego zrobiły się okrągłe. Rozejrzał się, jakby chciał ocenić szansę ucieczki. – To jakaś pomyłka! Z kim rozmawiam, jeśli można spytać? Chciałbym pilnie zatelefonować do majora Howarda, kontakt z patronem mam zapisany w umowie.

– Przesłuchuje cię pułkownik Vertejak, o czym dobrze wiesz, więc nie strugaj idioty. Nie masz już innych zwierzchników niż twoi azjatyccy watażkowie, żadna umowa nie obowiązuje. Osoba, o której mówisz, została zdymisjonowana i odesłana do rezerwy za niedopełnienie obowiązków – cierpliwie wyjaśniał Vertejak. – Kontakt z nią jest niemożliwy.

Przed likwidacją skazany miał prawo do uzyskania obszernych wyjaśnień. Co za idiotyczny przepis, pomyślał Vertejak, wszak umrzykowi takie informacje są równie mało potrzebne jak podwyżka uposażenia od następnego pierwszego. Dawniejsze zwyczaje były może mniej politycznie poprawne, za to bardziej racjonalne – skazańcowi przysługiwał papieros albo kieliszek wina.

– Nic na mnie nie macie! – Emir denerwował się coraz bardziej, jego palce zbielały od kurczowego ściskania poręczy krzesła.

– Przypominasz sobie sierżanta Blossa, albo hasło "fala odbita"? Mamy filmy i nagrania waszych rozmów. Przez tego człowieka sprzedawałeś nasze dane, i w efekcie nie zdołaliśmy zapobiec akcjom TornadoWdzięk orchidei. Zginęły setki niewinnych ludzi, bo zachciało ci się potrójnej służby, zawszony pastuchu!

Oficer podniósł ręce do skroni i ucisnął kciukami wybrane miejsca. Do zgliszcz przy Oak Drive pierwszy dotarł Martin, jego najlepszy kumpel. Zabezpieczał teren, i wtedy przygniotła go waląca się ściana. Kostucha dopadła chłopa znienacka, bez najmniejszej zapowiedzi, nie bacząc na to, ile miał planów na najbliższe dni, miesiące i lata. Ile siły witalnej i radości życia.

Vertejak wypróbowaną metodą autosugestii odwrócił bieg myśli i zdołał się uspokoić. Już za chwilę będzie tu doktor Anderblum, z którym mają do omówienia kilka ważnych spraw. Szanuj się, staruszku, bo nie doczekasz emerytury, i to wyłącznie z własnej winy.

– ... mam pojęcia, o czym pan mówi i dlaczego pan mnie obraża.

– To już nie ma najmniejszego znaczenia – oznajmił. – Udzieliłem ci regulaminowych wyjaśnień i niczego więcej nie muszę robić. Zostałeś skazany na karę śmierci przez dożylne wprowadzenie środka usypiającego. Wiele osób modli się o taką dobrą śmierć, człowieku, bo ona jest prawdziwym luksusem. Dostajesz barbie, zasypiasz sobie i śnisz kolorowy sen, omijając wszelkie kłopoty z oddychaniem, bóle pod mostkiem i duszności, męczarnie po zmiażdżeniu nóg, miednicy, kręgosłupa, paskudny bezdech po przestrzeleniu płuc... O odejście tak ciche, że niepostrzegalne, ludzie modlą się zarówno do Boga Wszechmogącego, jak i do Allacha, ale prawie zawsze pozostają niewysłuchani. Nie mam pojęcia, dlaczego właśnie ty, podły i mały zbrodniarz, dostępujesz łaski. Naprawdę mało wiemy o regułach rządzących światem.

Emir załamał się, tak naprawdę nie był silnym człowiekiem. Runął na kolana i czołgał się od jednej kamery do drugiej, zwieracze puściły i na jego spodniach rosła paskudna plama. Przykro było patrzeć, ale przecież policjantom nikt nie obiecywał przyjemnej pracy.

– Ja nie chcę umierać! Zrobię wszystko, powiedzcie tylko, czego chcecie!!

Vertejak odczekał kilka długich sekund, zanim okazał wspaniałomyślność.

– Dosyć!! – krzyknął.

Po czym, gdy skazaniec zatrzymał się w pół ruchu w pozie przypominającej skręconą nadmorską sosnę, dodał przyciszonym głosem:

– Mam nową propozycję dla byłego agenta Ku-128.

Emir uczepił się krzesła, głowa latała mu jak w ataku febry, pot ściekał kroplami z nosa i brody. Wtedy Bonnie wkroczył do akcji i użył pulweryzatora, strzelając średnią dawką szybkiego strażaka. Trafiony zwalił się na podłogę, dostał drgawek, ale już po minucie jego ruchy stały się skoordynowane, choć powolne. Otworzył oczy i próbował wstać, ale poleciał na ścianę i osunął się po niej, aż w końcu umościł się na podłodze w pozycji siedzącej z mocnym przechyłem. Oświadczył, lekko sepleniąc:

– Przyjmę każdą robotę.

– Wykazujesz niewątpliwie rozsądne podejście.

Bonnie wyjął z pancernej śluzy dwie zadrukowane kartki i pióro.

– Podpisz – polecił.

– Czy... mogę...

– Oczywiście, że możesz. Nawet masz prawo.

Emir chwycił papier i zbliżył do oczu.

– Kiedy... nic nie widzę, same plamy.

– Tak bywa po strażaku. Chcesz, żebym przeczytał?

Skinął głową. Bonnie wziął kartki i wyrecytował, nawet nie spoglądając na wydruk:

Wyrażam zgodę na nieograniczone zabiegi medyczne, dokonywane na moim ciele, których celem nie będzie likwidacja funkcji życiowych. Wymienione zabiegi powinny minimalizować cierpienie oraz zmiany osobowości. Wyrażam także zgodę na przygotowawcze warunkowanie psychiczne, które zostanie wykonane w celach edukacyjnych.

– Do diabła... Doświadczenia jak na kotach? – Emir wyglądał na solidnie wystraszonego, bo spodziewał się przydzielenia raczej zadań typu mokrej roboty, jak sabotaż czy usunięcie świadka. – Mogę walczyć, załatwiać wyroki, wiecie, że jestem wyszkolony, także przez was. Lepiej przydam się w...

– Wiemy, obywatelu, gdzie przydasz się lepiej – przerwał Vertejak. – Poza tym, przecież nie musisz podpisywać tych papierów. Poruczniku, proszę zabrać pismo, skazany decyduje się na pierwszą opcję.

– Niee!! Przecież już...

Emir chwycił głowę w dłonie, gwałtownie masował czoło i policzki, pięściami przecierał oczy. Potem opuścił ręce i chwilę siedział nieruchomo, zanim spytał tak cicho, że pierwsze głoski zanikły w trzaskach dostrajającej się aparatury głośnikowej:

– ...y będzie jak... w waszym piekle?

Oficer powściągnął uśmiech politowania. Delikwent nie był odporny na prochy, więc lepiej nie posuwać się za daleko, aby nie pozostawić trwałych urazów psychicznych.

– Prawie nie będzie bolało, za to gwarantuję. Potem przeżyjesz przygody, o jakich nikomu się nie śniło. Kto tu mówi o piekle?

– Pomalujecie mi skórę żelazną farbą, zrobicie pompowanie bicepsów, wmontujecie giwery w łokcie, przerobicie na maszynowego gliniarza?

– Naoglądałeś się głupich filmów – skwitował Vertejak. – Modyfikacje muszą być zoptymalizowane pod kątem planowanej akcji i zgodne z możliwościami organizmu, a więc ich zakres jest ustalany indywidualnie. Harmonogram uzdatniania twojego ciała zostanie dopiero opracowany, więc jeszcze nie wiem, jak będziesz się prezentował. Potrzebuję ogólnej zgody, ale wciąż masz prawo wyboru.

Emir podrapał się po głowie i nieporadnie zmusił twarz do uśmiechu.

– No dobrze, może taki inny bardziej spodobam się dziewuchom. Dawajcie papiery.

 

***

 

Doktor Anderblum był wielki, miał szeroką talię, dużą, owalną twarz i kopę kręconych blond włosów. Obserwator z rodzaju empatycznych stwierdziłby, że jest on człowiekiem otyłym i tusza z pewnością utrudnia mu życie, natomiast złośliwy zaklasyfikowałby go jako homoseksualną ciotę lub przynajmniej typ doskonale rokujący w tym kierunku. Lekarz sapał tak głośno, że Nancy musiała obniżyć czułość aparatury podsłuchowej. Instalacja, jak zwykle, była włączona ze względów bezpieczeństwa, a dziewczyna nie mogła powstrzymać drżenia rąk. Wizyty doktora Anderbluma wyzwalały w niej niezwykłą gorliwość anioła stróża, a wyobraźnia podsuwała coraz to śmielsze wizje. Tłusty doktorek wyzwalał w niej fantazje seksualne lepsze od wielokrotnego orgazmu, dlatego z niecierpliwością oczekiwała na jego wizyty. Jednak nie mogła zdobyć żadnych dowodów na to, że obu panów łączy coś więcej niż profesjonalny biznes i kumplowska znajomość.

Tymczasem Anderblum zajęty był programowaniem robota laryngologicznego. Urządzenie mniejsze od ziarna grochu, umieszczone na nitkowym przewodzie wielofunkcyjnym, penetrowało wnętrze nosa pułkownika Vertejaka, a doktor obserwował warstwy tkanki na zwykłym biurowym monitorze, który podłączył do urządzenia. Wytypował trzy najlepsze miejsca i zatwierdził je kliknięciami, po czym wykonał symulację zabiegu.

– Pozostajemy przy poprzednim menu? – zapytał pułkownika.

– Bezwzględnie. Ocet, dwudniowa rybka i kolumbijska palarnia arabiki, koniecznie. Czy wiesz, człowieku, że dwie rzeczy na świecie pachną rybą? I jedna z nich rzeczywiście jest rybą.

– Jesteś uzależniony, Flis. Kto cię z tego wyciągnie?

– Ani mi się waż! Czuję się jak optymista, który nagle zaczął rozróżniać pięćdziesiąt odcieni różu jako osobne, fascynujące kolory. Eskimosi potrafią to robić bez twoich sztuczek, widzą dwadzieścia barw bieli i piętnaście błękitu.

Ponieważ symulacja dała pozytywny wynik, Anderblum wprowadził hasło i uaktywnił system.

– Uwaga, zaczynamy. Proszę siedzieć spokojnie i nie wykonywać gwałtownych ruchów głową – nakazał fachowo. Pułkownik był teraz jednym z jego tysiąca pacjentów.

Robot przemieszczał się szybkimi skokami, przywierając do śluzówki i wykonując za każdym razem serie mikroiniekcji z materiału genetycznego. Po czasie krótszym od sekundy zasygnalizował pomyślne zakończenie zabiegu. Ukłucia były ledwie odczuwalne, dopiero potem, w miarę przenikania przez tkanki, wektor powodował ból.

– Teraz dobrze byłoby znieczulić – poradził lekarz.

– Nie trzeba. Po takim dobrodziejstwie tracę węch do następnego południa.

– Tak ci spieszno, Flis? Aktywacja DNA do syntezy enzymów i tak potrwa kilka godzin.

– Wiem, El Gordo. Przez cały ten czas świat pozostanie przeraźliwie pusty.

– A więc oczekuj w cierpieniu.

Wprawnie wyprowadził robota na zewnątrz i spakował aparaturę. – Teraz mnie się coś należy, nieprawdaż?

– Nawet pamiętam, co. Złotko, zrób nam po drinku – polecił pułkownik przez interkom. – Jak zwykle: białe martini i whisky bez wody, z odrobiną lodu.

Niespiesznie sączyli trunki, bujając się w odchylnych fotelach. Ścienne holobimy pokazywały przestrzenne obrazy miasteczka: plaży, promenady, wjazdu do handlowego centrum. Pułkownik kliknął w przełącznik i pomieszczenie napełniły odległe dźwięki: prychanie silników, nawoływanie klaksonów, śmiechy dziewcząt, krzyki mew i pomruk oceanu.

– Tego wszystkiego trzeba pilnować – zrzędził oficer. – Ludzie przez całe życie są jak dzieci w przedszkolu.

– Nie przesadzaj. Niedługo będziecie zwalniać pracowników, jak Smith&Great wyprodukuje miniaturowe i tanie pancerne kamery, a ja opatentuję policyjną sowę.

– Poczekaj! Pozyskiwane dane trzeba będzie oceniać, a sowy karmić i czesać.

– Żartujesz. Gówniarze napiszą programy sortujące, a ja pójdę na emeryturę zaraz po tobie, Flis.



Czytaj dalej...




 
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...
SPAM(ientnika)
Zapytaj GINa
Komiks
HOR-MONO-SKOP
Ludzie listy piszą
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Paweł Laudański
W. Świdziniewski
Dominika Repeczko
Piotr K. Schmidtke
Satan
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
W. Podrzucki
Tadeusz Oszubski
Tomasz Pacyński
Zbigniew Jankowski
Ďuro Červenák
P. Nowakowski
Marcin Pielesh
Adam Cebula
XXX
Marcin Mortka
Andrzej Zimniak
Brian W. Aldiss
Ian Watson
J. Grzędowicz
M. i S. Diaczenko
Brian W. Aldiss
T.Noel, D.Brykalski
Raport nr 1
 
< 43 >