strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Ian Watson NA CO WYDAĆ KASĘ
<<<strona 47>>>

 

Podróż Czechowa

(fragment)

 

 

O KSIĄŻCE

Ian Watson
Podróż Czechowa
Seria: KANON SCIENCE FICTION
liczba stron: 178
wymiary: 125 x 195 mm
okładka miękka

Wydawnictwo: Solaris

Dla Briana Stableforda

 

 

Jeden

 

Anton skulił się w kożuchu i skórzanym płaszczu wojskowym. Bryczka podskakiwała, pędząc przez syberyjską noc, a on obojętnie patrzył na zeszłoroczną trawę dopalającą się na ściętych mrozem polach.

Języki ognia ozdobiły ziemię czerwonymi i złotymi przebłyskami, rzucając słabe światło na mijane z rzadka brzozowe gaje. Noc błyskawicznie pozbawiała płomień ciepła. Droga była zamarznięta, twarda jak stal. Jazda przypominała kolebanie na niekończących się stalowych zbrojach, ułożonych jedna przy drugiej.

Jak długo już jadą? Pięć godzin, czy może osiem? Konie parły do przodu jak bezmózgie maszyny, a woźnica, Wołodia, już dawno popadł w trans. Anton jeszcze nie nauczył się przesypiać takiego odbywania kary.

Może Wołodia umarł, parę godzin temu? Wyobraźcie sobie, że przez dziesięć wiorst wiozą was sztywne już zwłoki, a wy nawet o tym nie wiecie!

Niedługo wstanie słońce. Do popołudnia Gościniec będzie pokryty błotem, przypominającym masło w trakcie ubijania. W wioskach, gdzie był szerszy, przypominał rzekę błota z domami na obu brzegach.

Nagle w ciemności przed nimi rozległ się grzmot. Podkowy, koła!

W ciągu kilku sekund z mroku wychynęła trojka carskiej poczty – trzy konie, pierś w pierś – i najwyraźniej nie miały zamiaru ustąpienia drogi komukolwiek.

Anton krzyknął ostrzegawczo, Wołodia ściągnął wodze. Stary dziwak jednak nie umarł. Pociągnął konie i bryczkę na prawo, prawie dokładnie w chwili, gdy trojka przeleciała koło nich z hukiem, mijając ich na szerokość dłoni.

Gdy Wołodia i Anton odwrócili się, by w locie obrzucić trojkę przekleństwami, wypatrzyli nadciągające z ciemności monstrum, pędzące w pełnym przechyle w stronę Tomska. Druga trojka gnała tuż za pierwszą, prosto na nich. A co gorsza – za nimi rysowała się jeszcze trzecia.

Wołodia szarpnął wodze.

– Boże, pomiłuj! – krzyknął.

Z charakterystyczną dla nich brawurową głupotą, konie szarpnęły bryczkę w niewłaściwym kierunku i całkowicie zablokowały drogę.

Coś, co jeszcze przed chwilą było tylko pustą przestrzenią, wypełniło się nagle chaosem miażdżonego drewna i rżeniem ginących koni. Ich bryczka przewróciła się, zaś Anton odkrył, że nie siedzi, a leży rozciągnięty na ziemi, przywalony własnym bagażem.

Podnosząc się z trudem, odczołgał się na bok.

– Stój, głupcze, stój! – wrzasnął w kierunku drogi.

Wtedy jednak bezładnie nadbiegła na nich trzecia trojka. Woźnica wyglądał jak ciemny tobołek, pewnie spał. Kilka sekund później uderzyli w całą plątaninę. Konie znów zarżały, dyszle zaskrzypiały, trzasnęły uprzęże. Jarzma opadły na ziemię nad skotłowanym bagażem.

I wtedy, na kilka chwil, zrobiło się tak cicho, że Anton pomyślał, iż ogłuchł. Na wschodzie nieśmiało zaczął wstawać świt.

 

Przynajmniej dwóch woźniców zostało brutalnie wyrwanych ze snu prosto w koszmar siniaków i zimna. Choć wypadek taki trudno było uznać za niezwykły, minęła chwila, nim uświadomili sobie, co się stało. Wtedy Wołodia i dwaj woźnice ruszyli wyrównywać za sobą rachunki – zaraz dołączył do nich woźnica trzeciej trojki i dołożył swoje.

– Zasnąłeś, ty zawszony durniu!

– Kłamiesz, jełopie, nie spałem. Tamci dwaj spali!

– Królikami byś nie umiał powozić, dziadygo!

Rozdrażnione wywrzaskiwanymi ze wszystkich stron obelgami konie, kotłowały się i zderzały histerycznie. Głupie stworzenia rżały, kopały i próbowały powygryzać sobie dziury w szyjach. Waliły kopytami po połamanych dyszlach i porozrzucanym bagażem. Nikt nie ruszył nawet palcem, żeby uspokoić bestie, czy odciągnąć na bok połamane pojazdy albo pozbierać rozsypaną zawartość. Obsesyjnie zajęci wyzywaniem się, czterej woźnice przeklinali się bez końca, oskarżając się, bluźniąc i posądzając się wzajemnie o żydostwo, sodomię i szaleństwo.

Anton przyglądał się temu ze strachem i złością; zastanawiał się, czy nie powinien wyjąć rewolweru i opróżnić go strzelając każdemu z nich w głowę i przywrócić porządek. Chłodne płomienie trzaskały na polach, anemiczny świt rozlewał się powoli po horyzoncie...

Dopiero gdy już całkiem ochrypli, woźnice raczyli się wycofać i zabrali się do naprawiania szkód. Wołodia musiał zarekwirować pasy od kufra Antona, by powiązać dyszle i uprzęże. W końcu, po jakichś dwóch godzinach, bryczka potoczyła się w swoją stronę.

 

Następna stacja pocztowa była oddalona o całe wiorsty i musieli jeszcze z pół tuzina razy stawać, by poprawić dyszle i uprzęże, które ciągle się rozwiązywały. Gościniec zaczął powoli rozmiękać w szyderczym słońcu, choć na kałużach nadal połyskiwał lód.

Stada kaczek przelatywały nad nimi, wywołując u Antona wściekły głód. Aby powstrzymać własne kiszki od zjadania samych siebie, odgryzł kęs kiełbasy, do nabycia której skłoniła go głupota setki wiorst temu. Natychmiast tego pożałował. Mięso cuchnęło jak nogi wieśniaka niemyte od pół roku, a smakowało jak psi ogon maczany w smole i łajnie. Pośpiesznie wypluł zdradziecki kęs i opłukał gębę wódką, która także była dość paskudna – ostra i oleista. Tysiące okruszków jakoś przebiło się do jego bielizny, ale w kieszeniach nie znalazł nawet okrucha chleba.

A przecież w bagażu miał butelkę najprzedniejszego koniaku. Kuwszynnikow, przymilny rogacz, podarował mu ją z pompatycznym gestem, jakoby do wypicia na brzegu Pacyfiku. Nie byłby wcale zdziwiony, gdyby butelka roztrzaskała się podczas kraksy. Cóż, o tyle dobrze, że pistolet za paskiem nie wypalił mu przypadkowo w brzuch...

Tęskniąc do najbliższej wioski, Anton zapatrzył się przed siebie.

Co ciekawe, wcale nie czuł się źle. Był potwornie głodny i tak wyczerpany, że bliski halucynacji. Przestała go jednak boleć głowa, a od Jekaterynburga mógł zapomnieć o dokuczających mu hemoroidach. Nawet kaszel zelżał. A co do dolegliwości żołądkowych...

Dobry chrześcijanin mógłby powiedzieć, że jego codzienne dolegliwości to diabły – ostatnia podróż widocznie była dla nich zbyt uciążliwa, by dyskretnie się oddaliły...

Wreszcie ujrzeli zbawienie!

Drewniane chaty, porozrzucane po obu stronach Gościńca, hen, daleko. Kopuła w kształcie cebuli, osadzona na małej, drewnianej cerkwi...

Wzmocniony na duchu Anton nagle zdał sobie sprawę z pobrzękiwania dzwoneczków własnej uprzęży. Czyż nie była to radosna nuta? Nie, to tylko hałas... Zaczął pożądliwie śnić na jawie o zupie rybnej z jesiotra. Ech, takiej doprawionej szczawiem i grzybami...

Marne szanse!

 

 

Dwa

 

– W roku 1890 nie można było jeszcze pojechać koleją transsyberyjską. Skuci łańcuchami skazańcy z trudem brnęli przez morza błota, w kąsającym mrozie, na wieczne wygnanie!

Siergiej Gorodski podniósł wzrok znad notatek, by zobaczyć, jakie wrażenie robią jego słowa.

– Zrobimy montaż z fotografii – dodał.

Siergiej był potężnie zbudowanym mężczyzną, z głową jak spieczony bochenek chleba. Pasmo ryżozłocistych włosów sterczało mu nad dziobatą, bladą twarzą, przez co wyglądał jak bochenek, na którym podczas pieczenia pękła skórka.

Ciemna sylwetka jakiegoś głodnego ptaka uderzyła nagle o wielkie, przybrane draperią okno Ustronia Artystów, po czym ptaszysko odfrunęło. Siergiej spojrzał w dół wzgórza, jakby szereg obszarpanych więźniów nagle mógł się zmaterializować pośród ośnieżonych modrzewi. Stroma dolina pozostała jednak bezludna. Błękitne drewniane okiennice innych daczy były zamknięte na głucho, a po drodze nie jechał żaden pojazd, choć odśnieżano ją pługiem.

Cóż, u licha, stało się z doktorem Kirylenką? Powinien tu dotrzeć całe wieki temu.

– Poczekaj – wtrącił się Feliks Lewin. – To nie wystarczy.

Będący obecnie u władzy geniusz Zespołu Filmowego im. Konstantina Siergiejewicza Stanisławskiego z Krasnojarska, był równie przystojny, jak Siergiej odrażający. Mógł uchodzić za podstarzałego playboya, tylko trochę steranego życiem. Miał ciemne kręcone włosy, dość długie, przetykane srebrnymi nitkami. W kieszeni włoskiej marynarki nosił francuską golarkę na baterie i używał jej trzy razy dziennie. Kiedyś bożyszcze dam, przez ostatnie dziesięć lat zajęty przesycaniem zaangażowanej sztuki własnym stylem. W chwilach szaleństwa i zazdrości Siergiej klasyfikował go jako faceta, który przespał się z taką liczbą kobiet, że wszystkie w końcu stopiły mu się w jedną, zbiorczą, bezpłciową muzę, szepczącą mu teraz do ucha polityczne czułostki. Można to ująć tak: wydoroślał. Można jeszcze inaczej: para z niego uszła – też nic w tym złego.

Feliks trzasnął dłonią w bok bezkształtnego fotela, w którym rozsiadł się z niedbałą elegancją. Uderzenie wznieciło obłoczek kurzu i kłaczków. Większość mebli była równie stara.

– Przykro mi, to absolutnie nie wystarczy! Sugeruje, że kolej zbudowano, by pozbyć się ludzi. Tymczasem otwarcie Syberii powinno mieć wydźwięk pozytywny. Musimy zwracać uwagę na takie niuanse! Jeszcze parę lat temu, jak wszyscy wiedzieli, w pobliżu Krasnojarska było sporo dużych obozów pracy.

– Cóż, trudno byłoby powiedzieć, że carski rząd dbał o konsolidację narodu...

– Och, zgoda. Ale nadal kojarzycie Syberię ze zsyłkami. Proszę posłuchać, motywem wiodącym filmu ma być sposób, w jaki Syberia stworzyła przestrzeń dla rozwoju. Choć w formie właściwie zaplanowanej, miało to miejsce dopiero później... Jako podtemat możemy zasugerować, że Syberią jutra będzie kosmos. Pas asteroidów, księżyce Saturna! Podejście socjalistyczne jest jedynym dopuszczalnym: wszyscy walczą wspólnie albo takie przedsięwzięcie to śmierć. Nie wolno nam doprowadzić do kojarzenia kosmosu z karą i zesłaniem.

Siergiej rzucił z wściekłością notes na rozpadającą się skórzaną sofę, którą dzielił z aktorem, Michaiłem Pietrowem.

– To ja nie mam pojęcia, co możemy zrobić ze skazańcami! Do licha z tym wszystkim, przecież to właśnie z ich powodu Czechow przemierzył Syberię!

– Chodzi tylko o wyważenie słów i obrazów.

– Żeby zwiedzić kolonię skazańców na Sachalinie!

– Wy jesteście pisarzem. Chyba to dostrzegacie?

– Ale nasz film nie ma opowiadać o kolonizowaniu jakichś pieprzonych asteroidów! Ma mówić o pisarzu, Czechowie, ma upamiętnić rocznicę jego podróży, tak? To o przełomie w życiu pisarza.

– Przełomie, którego przyczyną było głębokie zaangażowanie społeczne. Oraz doświadczenie polegające na wyruszeniu w nienazwaną przestrzeń, z dala od cieplarni moskiewskiego życia literackiego. Metafora, rozumiecie? Tylko nie wolno nam robić "sztuki", to musi być film naukowy; po pierwsze dlatego, że takim człowiekiem był Czechow, a po drugie, bo będziemy korzystać z technik hipnotycznych doktora Kirylenki. Nauka jest w tym filmie tylko podtekstem.

Aktor Michaił odrzucił głowę w tył, jakby chciał dać im do zrozumienia, że to wszystko nie ma z nim nic wspólnego. Lekki uśmiech błąkał się w kąciku jego ust; od niechcenia zlustrował niedbałą elegancję pomieszczenia.

Kiedyś był to salon, gdyż zanim Ustronie stało się filią Ludowego Pałacu Kultury w Krasnojarsku, całe dziesięciolecia temu było domem letnim wygnańców-arystokratów, którym pozwolono zabrać majątek na Syberię. Pokój nie wykazywał większych związków z czasami współczesnymi, w których kolonizacja kosmosu wcale nie była nieprawdopodobna. Wytarty orientalny dywan pokrywał większą część podłogi. Antyczny mahoniowy stolik pokryto ceratą. Z doniczek ze szkliwionej terrakoty sterczały pędy aspidistry. Żarówki wydawały jednostajny pomruk, jakby dopiero niedawno odkryto elektryczność, a jej tajemnica polegała na zamykaniu małych, gorących diabełków w szklanych butlach. Zdobione frędzlami abażury z żółtawego jedwabiu spłowiały ze starości i od ciepła żarówek. Pokój mógłby z powodzeniem służyć za dekorację do jakiejś zeszłowiecznej sztuki. Jakże adekwatne.

Michaił wyprostował palcem wskazującym wąsy. To była dobra maniera.

– Tak naprawdę, proszę państwa, to w tym wszystkim chodzi właśnie o przełom. To znaczy, te wszystkie wzgórza to punkty przełomu. Stary Antosza był tajemniczym gościem. Nie mam najbledszego pojęcia, po co on pojechał na Syberię.

– Przestańcie się zgrywać – rzekł Siergiej. – Znamy całe mnóstwo powodów.

– Cóż, właśnie to miałem na myśli, nieprawdaż? Który z nich przechylił szalę?

– Nie musi być jednego powodu, podanego jak na tacy. W jego sztukach też tak nie było.

– Pewnie. Głównym tematem jego sztuk jest zwykły dygot. Och, cóż winniśmy zrobić? Gdybyśmy tylko mogli... Ale nie możemy. Za jakieś sto lat na Ziemi zapanuje raj. Być może. Ale jeśli chodzi o chwilę dzisiejszą, o cóż chodzi?

– Już minęło sto lat – Feliks przypomniał ostro Michaiłowi.

Michaił odrzucił głowę jeszcze mocniej. Zaśmiał się cicho.

Feliks skinął głową z aprobatą. Zespół Filmowy odkrył Michaiła dzięki ogólnokrajowemu konkursowi na sobowtóra Czechowa. Michaił grywał w teatrze w Gorkim i był aktorem zachwycająco drugorzędnym. Absolutny ideał...

– Bzdury! – krzyknął Siergiej. – Nina w Mewie dostaje się na scenę siłą, prawda? Odbywają się pojedynki. Rewolwery wypalają. Ludzie prorokują raj na ziemi, powstały dzięki pracy, uczciwości i dobrej woli. Składają szaleńcze i namiętne deklaracje.

– I nic z tego nie wynika. Och, te cudowne rewolwery! Nasz Anton zawsze ładował je ślepakami po powrocie z Sachalinu.

– Ślepakami? Co chcecie przez to powiedzieć?

– Zobaczcie tylko, jak pozmieniał Drzewnego demona. Za drugim razem Wania po prostu chybi – z odległości pozwalającej na pewny strzał. Cóż więc doprowadziło naszego kochanego Antoszę do ostateczności, że przejechał po Syberii tysiące kilometrów, pardon, wiorst? Może chciał się uwolnić od histerii? Tej samej histerii, która ogarnęła jego Iwanowa i sprawia, że sztuka Iwanow jest taka beznadziejna.

– Po prostu nie wykorzystano energii Iwanowa w sposób konstruktywny – zauważył łagodnie Feliks.

– A u was wykorzystano? – upewnił się Siergiej.

Feliks już szykował się do zmiażdżenia oponenta, gdy nagle wyraz jego twarzy z obrazy zmienił się w niedowierzanie – Michaił wyciągnął z kieszeni marynarki pistolet. Wycelował nim w okno.

– Bum – powiedział.

– Na litość boską, człowieku!

– Skąd u diabła...

Michaił okręcił pistolet na palcu jak kowboj.

– To tylko rekwizyt. Znalazłem go w składzie na drewno, był upchany na dnie jednego z tych koszy. Pomyślałem sobie, że skoro stary Antosza nosił taki w kieszeni, to ja też powinienem.

– Odłóż go, durniu! – warknął Siergiej.

– Tak, proszę to natychmiast odłożyć, no, grzeczny chłopiec, zanim ona wróci. – Kiedy już minął pierwszy szok, Feliks wyglądał na dość rozbawionego.

Michaił włożył pistolet z powrotem do kieszeni.

– Niczego nie wiemy z całą pewnością.

– Robimy film, więc się dowiemy – odparł Feliks.

W tym momencie Sonia Susłowa wkroczyła do pokoju. Otwierając oczy z wyrazem przepraszającego zaskoczenia, potrząsnęła głową.

– Dzwoniłam do Instytutu Psychiatrii, ale doktora Kirylenki tam nie było?

Michaił patrzył z rozbawieniem na jej pełne wyrazu oczy. Było to ciekawe zjawisko, często przychodziło mu do głowy, że u przeciętnej Swietłany czy Nataszy zmanierowanie podlegało eskalacji w obecności ludzi teatru – jakby wyobrażały sobie, że obowiązkiem każdego aktora jest robienie dziwnych min i cały czas trwały w pogotowiu, by zaprezentować jakiś twarzowy tik, który należało unieśmiertelnić. "Patrz, Tasza, właśnie tak marszczę nos! On mi znakomicie pasuje." Panowie jednak powstrzymywali swoje odruchy z czystej próżności, nie lubiąc, jak się ich parodiuje.

Michaił widywał już ten syndrom niezliczone ilości razy; oto objawił się znów. A przecież doktor Susłowa była psychiatrą!

– Może taksówka się zepsuła? Albo wpadła w poślizg! – podniosła alarm Sonia.

Była niską, korpulentną blondynką o zmysłowych ustach i nozdrzach, które też byłyby zmysłowe, gdyby w modzie była kopulacja przez nos; może w samotności dłubała w nosie. Dla kontrastu, jej dziergany kostium był bardzo prosty: podwójny wełniany gorset w kształcie kolczugi.

Nie zamknęła za sobą podwójnych drzwi.

– Osip! – krzyknął Feliks. – Czy możemy jeszcze dostać herbaty?

Głośnie mruknięcie, które nadeszło w odpowiedzi gdzieś z korytarza dowodziło, że dozorca usłyszał.

Siergiej sięgnął po notes i przekartkował go.

– To co w takim razie? W dniu 21 kwietnia 1890 Anton Czechow wyruszył z Moskwy w podróż, niezbyt heroiczną, bla-bla-bla... fotografia dworca z epoki. Rodzina i przyjaciele towarzyszyli mu aż do Jarosławia. Zdjęcie Lewitana w zawadiackim kapeluszu i płaszczu dandysa. A może też zdjęcie kochanki Lewitana?

– Musielibyśmy wtedy pokazać też męża Zofii Kuwszynnikowej – odparł Feliks. – Robi się za skomplikowane, nie?

– Dobrze, dajmy sobie z nią spokój. Z tych wszystkich przyjaciół ekscentryczna dama, astronom Olga Kundasowa, towarzyszyła mu aż do Permu. Zdjęcie parowca na Wołdze. Albo na Kamie.

– Towarzyszyła? – Michaił mrugnął do Soni. – A czy ona przypadkiem nie... ku jego zakłopotaniu? Och, czy on w swoich utworach nie rozumiał doskonale kobiet? Ale w życiu, ech... może rozumiał je aż za dobrze?

Doktor Susłowa narobiła dużo zamieszania, gdy próbowała usadowić się na zatłoczonej kanapie. Opadła na nią, wzniecając tumany kurzu.

– Tak naprawdę – mówił dalej Michaił złośliwym tonem – to jego zdaniem Kundasowa jadła jak koń. Chrup, chrup, chrup: jak maszyna do chrupania owsa...

 

 

Trzy

 

Pierwszym błogosławieństwem stacji pocztowej była prawdziwa toaleta, ulokowana przy korytarzu. Zadziwiające – był tam nawet zapas papieru toaletowego: podarte arkusze Gońca syberyjskiego, nadziane na zardzewiały haczyk. Anton wykorzystał dwa z nich zgodnie z przeznaczeniem i wsunął kolejny do kieszeni – kiedyś się przyda.

Więcej nie wziął – podróżując po Trakcie nie kradło się. Prawdziwy podróżnik nie kradł. Rabusie, włóczędzy i zbiegli skazańcy mordowali się i rabowali bez zastanowienia. Potrafili zabić starą chłopkę, żeby zrobić sobie onuce z jej spódnicy. Prawdziwych podróżników jednak chronił jakiś zaszczepiony instynkt, choć trudno byłoby powiązać go z poczuciem przyzwoitości. Niewykluczone, że pochodził on jeszcze z czasów Mongołów. Być może ci żółci, azjatyccy suzereni ogłosili, że będą okrutnie torturować wszystkich, którzy naruszą spokój szlaków handlowych i przetrwało to w pamięci ludu. Może o tym powinien napisać w swoim następnym artykule dla Suworina?

Opróżniwszy pęcherz i jelito grube, Anton pospieszył do stajni, gdzie w boksach parskały trzy konie. Nie było jednak śladu przyzwoitego kocza czy bryczki, która można by wynająć na następny etap podróży, a jedynie jakiś zrujnowany wóz.

W słomie spoczywało pochrapując czyjeś ciało. Głowa stajennego, pokryta plamami różycy, wyglądała na obsypaną tartymi buraczkami. Anton na próżno poszturchiwał go nogą. Po nieudanej próbie wymuszenia na nim jakiejś reakcji kopniakami, wrócił do budynku stacji pocztowej z zamiarem zrobienia awantury.

Co też uczynił, powrzaskując i klnąc przez pełne piętnaście minut. W końcu przyznał, że jest przygotowany na zapłacenie dodatkowej stawki za przyzwoity środek transportu, jeśli był gdzieś ukryty. Wychodząc, zobaczył, że cały jego bagaż został zwalony na ulicę przed wejściem.

 

Wołodię znalazł w karczmie koło stacji pocztowej. Stary dureń próbował naciągnąć spuchniętego karczmarza na coś do picia. Karczmarz potraktował go z pogardą, drąc się na obsługującego gości kocmołucha, żeby wreszcie ruszył tyłek zza paleniska.

Po ścianach jadalni ścigały się karaluchy. Choć trzeba przyznać, że pod innym względem to miejsce było wręcz wzorem czystości, jeśli porównać je z karczmami Wielkiej Rosji. Nie śmierdziało potem, pierdami, rzygami ani zjełczałym olejem słonecznikowym. Armia karaluchów także miała uzasadnienie higieniczne – żywiła się pluskwami.

Ba, karczmarz nie czknął Antonowi prosto w twarz, a jedynie ziewnął.

– Nie ma nic do żarcia – oświadczył z oburzeniem. – Wszystko poszło. Nie wiem, czego jeszcze chcecie!

Anton jednak opanował już ten styl. Po paru dniach w podróży przez te rejony, mózg był zdolny jedynie do obrazy i złośliwości. Natychmiast rozsiadł się na krześle, wyciągnął nogi na stole i zaczął skręcać papierosa.

– Nie ruszam się stąd, zanim czegoś mi nie podacie, więc jeśli wola, to możecie nawet włożyć łyżwy!

– Tamci zjedli wszystko, łapczywe świnie. Zżarli i tyle.

Anton spojrzał znacząco na spasiony brzuch karczmarza. Było jasne, że ten człowiek to wieprz zatrzymujący najlepsze jedzenie dla siebie.

– Herbaty jakiejś mógłbym dać – ustąpił w końcu wieprz.

– Nie będę pił prochu ceglanego, słyszycie? Możecie się nim wypchać. Może jakaś gorąca zupa? Ze świeżym chlebem? Co tam macie? Tylko bez peklowanej wołowiny!

– Może zupę mleczną – jajko bym wbił.

– Tym się też możecie wypchać, słyszycie? Nie macie jakiegoś świeżego mięsa, człowieku? Ryby, ptactwo. Całą wieczność zajęło mi dostanie się tutaj, a niech wam do głowy nie przyjdzie, że poproszę was o łóżko w tym tętniącym życiem zoo. Jadę dalej. Ale nie ruszę się, zanim nie dostanę czegoś lepszego niż zupa mleczna!

Na twarzy karczmarza pojawił się cwany uśmieszek.

– Zupę z kaczki wasza miłość sobie życzy?

Anton po raz kolejny pozwolił się wykiwać.

 

Do czasu aż pojawiła się zupa, prawie godzinę później, Anton jakoś przetrwał na paru łykach wódki. Usługująca dziewczyna nawet rozłożyła obrus i przyniosła zupę, nie wtykając do niej kciuka. Przyniosła też chleb: chrupiące, złociste, puchate marzenie!

Niestety, zupa była błotnistą mazią z pływającymi w niej kawałkami surowej cebuli. Przemieszał ją łyżką: przepis najwyraźniej uwzględniał tylko posiekane wole i nieczyszczone jelito.

Jakby tego było mało, gdy tylko wziął do ust pierwszy łyk, wrócił ze wsi woźnica z nowinami: wóz dla jego miłości czeka, w tej chwilce. Łapiąc kawałek chleba, by odsunąć ogarniające go zmęczenie, Anton pospieszył na zewnątrz i zobaczył wiejski wóz wyścielony brudną słomą, zaprzęgnięty w dwie chude chabety. Wściekł się.

– Nie jadę takim barachłem! Potrzebuję przyzwoitego wozu z siedzeniem! Bryka wystarczy.

– Nie ma nic innego, panie.

– Łgarz! Tracicie czas, mój zresztą też marnujecie. Idźcie i znajdźcie przyzwoity pojazd, w tej sekundzie. Wiem, że jest; ten męt w stajni mi powiedział.

Tak się nie dało! Było jasne jak słońce, że w Tomsku będzie musiał kupić na własność jakiś rozpadający się wóz, co stanie się katastrofą dla jego finansów.

W końcu zgodził się na cenę, która była rozbojem w biały dzień; wieśniak odszedł pogwizdując i prowadząc chabety, pewnie do rzeźnika, Anton zaś wpadł z powrotem do karczmy, by dokończyć zupę. Na niezdatnym do spożycia jeziorku zastygła jak lód warstewka tłuszczu.

Gapiąc się na to dziwaczne lustro, z umykającymi myślami, Anton nagle przypomniał sobie...

Powieść... Och, tak, miał napisać powieść! Wielką powieść. Opowieści z życia moich przyjaciół. Młody człowiek zesłany na Syberię za udział w zbrojnym powstaniu; komisarz policji skazany za brak szacunku dla munduru; liczni ateiści... obsada licząca wiele tuzinów postaci. Czy on ją kiedyś skończy, choćby w formie oddzielnych opowiadań? Zarodek książki wydawał się teraz odległy jak Księżyc. Z tej rozlatującej się karczmy patrzył przez niewłaściwy koniec mentalnego teleskopu; ostatnich parę tygodni sprawiło, że jego opus magnum skurczyło się do rozmiarów czegoś nieistotnego.

Odsunął zupę na bok, napchał sobie chleba do ust i kieszeni, wyjmując z jednej notes. Czekając na powrót wieśniaka, naskrobał parę słów prawdy o syberyjskich stacjach pocztowych – będzie mógł wysłać ten tekst z Tomska do redakcji Nowych Czasów i spłacić część zaliczki od Aleksieja Siergiejewicza Suworina.

 

Cztery

 

Osip, woźny i główny totumfacki, wniósł herbatę. Jego przybycie skłoniło Sonię do podskoczenia i rzucenia się do okna, jakby taka inicjatywa sama z siebie spowodowała pojawienie się taksówki.

– Naprawdę nie wiem, co zatrzymało doktora – odezwała się, całkowicie zbytecznie, skoro nic się nie wydarzyło.

Michaił odchrząknął.

– Droga Soniu, punktualność jest jakąś formą histerii. To znaczy – kontynuował beztrosko – przychodzenie dokładnie w porę to jakaś przesada, nie? Taki przykład: w zeszłym tygodniu umówiłem się z tym gościem, Ilją, w Pałacu Ludowym. Przyszedłem punktualnie, może się parę minut spóźniłem. Oczywiście Ilja tak punktualny nie był. Paliłem papierosa za papierosem, a kiedy się pokazał (spóźnił się z dwadzieścia minut), byłem tak podminowany, że przeszedłem koło durnia, nie mówiąc ani słowa. Szkoda, że nie mogliście zobaczyć jego miny! Wyglądacie trochę jak on.

Sonia uświadomiła sobie, że gapi się w durnym zachwycie na przystojnego młodego człowieka o wysokim czole, z rozczochraną brodą. Zaczerwieniła się ze wstydu.

– A tak w ogóle, to która godzina? – odezwał się radośnie Michaił, rozkładając szeroko dłonie. – Czymże jest czas dla okruchu skały podróżującego wśród gwiazd? – uśmiechnął się głupkowato. – Nie wpadajcie w panikę, ja tylko wykonuję sztuczkę starego Antoszy. Poczekajcie, aż włożę monokl! Wiecie, że on był na jedno oko krótkowidzem, a na drugie dalekowidzem? Boże, to musi wiele wyjaśniać! Och, i nie należy zapominać o tej małej bliźnie – poklepał się po czole. – Zarobiłem tę pamiątkę, jak byłem mały. Walnąłem czachą o skałę, kiedy nurkowałem w Morzu Czarnym.

Sonia gapiła się na nieskazitelne czoło Michaiła, próbując dostrzec coś, czego tam nie było.

– Byłbym wdzięczny, gdybyście przestali się wyrażać się o nim jako o Antoszy – poskarżył się Siergiej. – Podróż na Syberię to przemiana z frywolnego młodego smarkacza, Antoszy, w dojrzałego artystę Antona. Ta podróż to rytuał inicjacyjny.

– Tym więc była? – Michaił odezwał się ponurym, scenicznym szeptem do stojącej na drugim końcu pokoju Soni: – Ale ja jestem frywolny, i w tym cały kłopot, z dramatycznego punktu widzenia. Żaden ze mnie Meyerhold, rozumiecie? Nie jestem wcieleniem starego Antona Pawłowicza.

– Ale to nam wystarczy, jeśli tylko będzie można rozwinąć wasz talent? – skinęła głową Sonia. – O to bym się nie martwiła. Doktor Kirylenko rozwijał już talenty u ludzi, którzy nawet nie wiedzieli, co w nich tkwi. Zahipnotyzował milicjanta, który dzięki temu uwierzył, że jest Czajkowskim – i teraz ten człowiek zapisał się do konserwatorium. Naprawdę! Metoda doktora Kirylenki to cudowny sposób na wykazanie, że każda istota ludzka ma w sobie... potencjał.

Michaił zachichotał; Sonia miała nadzieję, że nie błyszczą jej oczy, bo to już byłaby przesada.

– To nie jest kwestia rozwinięcia talentu jako takiego – odezwał się Feliks. – Nie o to chodzi, doktor Susłowa. To jest raczej kwestia...

– Stania się Czechowem, w skrócie rzecz ujmując. – Michaił wyszczerzył się w stronę Soni. – A w tym odważnym przedsięwzięciu będziecie mi efektywnie pomagać, mój słodki arbuziku.

– Co ma oznaczać ten "arbuzik"?! – krzyknęła ze złością.

– Nie obawiajcie się! To tylko taka pieszczotliwa odzywka naszego starego Antona. Tak się zwracał do dam, które pożądały go nadaremno. Cóż, w jego życiu nie było za wiele seksu, więc przedkładał flirt nad libido. Och, spędził jedną dobrze udokumentowaną noc w ramionach Afrodyty! I zdołał przerżnąć Olgę Knipper, w końcu zresztą się z nią ożenił. Poroniła, więc co do tego nie ma wątpliwości. Ale nie przypominał żadnego z waszych krzepkich kochanków.

– Moich krewkich kochanków? No, doprawdy!

– Przyjmijcie moje przeprosiny! Chyba jestem zbyt nieokrzesany, żeby dobrze zagrać Antona-ascetę, prawda?

– Nie wiem, czy był ascetą – wtrącił się Feliks. – Lubił wypić. Lubił też kawior i miękkie dywany. – Reżyser zatarł ręce z aprobatą.

– Jakoś mnie to nie dziwi – rzekł Michaił – jeśli wziąć pod uwagę jego dolegliwości.

– Ach, ale on wiedział, co było przyczyną jego słabego zdrowia. – Siergiej poruszył nagle ręką, rozlewając herbatę. – Bieda w młodości i walka o przetrwanie! Ale podróż na Syberię go odmłodziła. Świeże powietrze! A co ważniejsze, jasny cel społeczny.

– Co za stek bzdur – Michaił mrugnął do Soni. – Powiem wam, mój apetyczny kabaczku, jeśli chodzi o politykę, to ja równie dobrze mógłbym żyć na Marsie. Czy ja kiedyś nie zdefiniowałem socjalizmu jako rozstroju nerwowego? Objaw: nadmierna pobudliwość? Może to poczucie winy zmusiło mnie do tej podróży? Psychiatria wie wszystko o poczuciu winy, nieprawdaż?

Sonia wyglądała na zmieszaną, więc Feliks przyszedł jej z odsieczą.

– To prawda, że krytycy sarkali na niego, iż prawdopodobnie nie był w to szczególnie zaangażowany. Wszystkie te "ropuchy inkwizycji"!

Siergiej rzucił w kierunku reżysera znaczące spojrzenie. Wyraz jego twarzy zdawał się mówić: "Et tu, Feliks?".

Michaił wydał z siebie stłumiony chichot.

– Tak naprawdę to chciałem powiedzieć, że w osiemdziesiątym dziewiątym zmierzałem prosto do załamania nerwowego. Położył temu kres mój brat Michaił. Krytycy mnie zdeptali. Iwanow, kompletna porażka. Moje hemoroidy osiągnęły gigantyczne rozmiary. Plułem krwią.

Sonia zawahała się.

– Więc wypisaliście sobie receptę na zmianę trybu życia?

– W takim samym stopniu cieszyła mnie myśl, że jestem Wielkim Rosyjskim Powieściopisarzem, prawda? To naprawdę smutne. Ja, w końcu artysta na gościnnych występach. W mojej głowie nie było miejsca na nową powieść, tak? Nie na egzemplarz książki, zauważcie. Na nieskończoność.

Feliks skinął głową z zadowoleniem.

– Tak: nieskończona przestrzeń. O to chodzi.

– I doświadczając bezpośredniego kontaktu z nieskończonością, oczyściłem się z tej ambicji słabeusza. Czy to słuszna diagnoza, doktor Susłowa?

Sonia potrząsnęła głową, nie zdradzając swoich opinii.

– Zaatakowanie tej syberyjskiej nieskończoności było z mojej strony szaleństwem. Poznanie tego całego tłumu jest po prostu niemożliwe. Tylko idioci i oszuści mogą głosić co innego. Życie jest zbyt mgliste. Jak moje sztuki.

Feliks klasnął w dłonie z ironią.

– Dobry, stary rocznik, Misza.

– Och, dajcie spokój – warknął Siergiej. – W swoich sztukach zastosowaliście nowoczesną naukową metodę. Wierzyliście w dowody. Waszym laboratorium było życie. Więc stworzyliście naukowy dramat i naukową fikcję, fantastykę naukową. Do licha, tak było! Czechow pisał fantastykę! – Siergiej wyglądał na zdezorientowanego: nie był pewien, czy zwraca się do Michaiła Pietrowa czy do Antona Czechowa.

– Drogi przyjacielu, przez was zaczynam wyglądać jak Juliusz Verne. Ale powiem wam jedno: byłem mistrzem nieoznaczoności – jeśli to rozumiecie przez nowoczesną naukę.

– Nie nowoczesną naukę radziecką! Dziś jesteśmy znacznie bliżsi tego, żeby wiedzieć wszystko. To tylko kwestia czasu.

– Tylko idioci i oszuści, powtarzam!

Na szczęście usłyszeli ryk silnika samochodu jadącego pod górę; koła buksowały na lodzie, ale wreszcie pojazdowi udało się wyjechać. Sonia po raz kolejny rzuciła się do okna.

 

Wiktor Kirylenko był potężnie zbudowanym olbrzymem o złośliwym uśmiechu. Jego olbrzymia głowa udekorowana była plątaniną czarnych loków, ale nos miał wąski, prawie niewidoczny, przez co jego ciemne, głęboko i blisko siebie osadzone oczy wyglądały jakby zaraz miały zapaść się w głąb głowy – niewykluczone, że zlewając się w jedno cyklopie oko. Pod garniturem o barwie węgla drzewnego rysowały się bicepsy i mięśnie klatki piersiowej należące do kulturysty; wyglądał, jakby potrafił przez pół godziny trzymać w wyciągniętej ręce krzesło.

Osip wkroczył do pokoju tuż za doktorem Kirylenką, niosąc zdjęty przez doktora płaszcz z upchanymi po kieszeniach rękawiczkami, jakby chciał wszystkim pokazać, że ten facet jest na tyle niekulturalny – w porównaniu z artystami – że chciał zostać w płaszczu nawet w środku. Osip spojrzał na buty Kirylenki, zrobione z doskonałej skóry, usiłując dojrzeć na nich choć ślad rozpuszczającej się brei, po czym wciągnął powietrze nosem i odszedł.

– Cóż za zaszczyt! Jak to miło z waszej strony! – wymruczał Feliks. Chwytając dłoń Kilyrenki mocno, między palcem wskazującym a kciukiem, myślał o tym, jak tu zmniejszyć możliwość zmiażdżenia własnej ręki. Uścisk doktora był jednak miękki i Kirylenko spojrzał z rozbawieniem na głęboki chwyt Feliksa.

– Nie zawsze jesteśmy tacy, jakimi się wydajemy, Feliksie Mosiejwiczu! – Dopiero wtedy puścił dłoń Feliksa. – W istocie jesteśmy kimś więcej. O wiele, wiele więcej! Gdyby temu nieszczęsnemu taksówkarzowi przyszło go głowy, że jest wielkim badaczem, w mgnieniu oka przeniknąłby tajemnice naszej trasy! – Zamrugał oczami. – Nie mogłem jednak podjąć aż takiego ryzyka i zahipnotyzować go, prawda? Wyobraźcie sobie państwo, że zatrzymuje nas milicjant i pyta naszego kierowcę o nazwisko, a on odpowiada: Aleksander Humboldt, do usług! Dobry Boże!

– Zatem z pańską teorią "superwiedzy" wiążą się jakieś zagrożenia?

– Nie, nie – lepszym określeniem byłoby "supermożliwość". Wszelka "wiedza" musi pochodzić od osoby pogrążonej w transie. Nie ma sensu przekonywać nikogo, że jest Leonardem albo Lewitanem, jeśli nie ma pojęcia o tych ludziach. Natomiast wy – zwrócił się nieomylnie do Michaiła – wiecie sporo o Czechowie, prawda?

Aktor bawił się swoim wąsem.

– Być może... ale kiedy docieramy do gołych faktów, okazuje się, że nie mamy pojęcia o starym Antonie.

– I w tym wypadku wybór właściwej interpretacji będzie waszym zadaniem. I będzie on właściwy, gdyż będzie się opierał na podświadomej percepcji – jest znacznie ostrzejsza niż wasze możliwości na jawie. Niektórzy ludzie niechętnie to przyznają, ale trans nie jest podrzędnym stanem umysłu. Ani trochę! Elektroencefalograf wykazuje coś wręcz przeciwnego. Trans jest w rzeczywistości znacznie bardziej aktywnym stanem umysłu niż zwykłe życie na jawie. Taka jest też wasza "superpercepcja", którą uruchomimy – odtwarzając w tym procesie Czechowa.

– I wtedy będę mógł skończyć przyzwoity scenariusz – Siergiej wstał i podał mu rękę. – Nazywam się Gorodski, tak przy okazji. To ja znalazłem wasz niezwykle inspirujący artykuł Wiedza to potęga. Zwróciłem na niego uwagę Feliksa Mosiejewicza. Oczywiście, jestem w pełni świadom linii waszych prac: tego, co nie fachowi dziennikarze nazywają "sztuczną reinkarnacją". – Uśmiech wyższości błąkał się po wargach Siergieja. – Wydaje się, że w tej dziedzinie poszliście o krok dalej niż inni.

Kirylenko zauważył pewien ton w głosie mężczyzny. Scenarzysta zwykle nie pozwalał na to, żeby aktor mu coś dyktował – ale w tym wypadku scenarzysta najwyraźniej do tego dążył! Czy towarzysz Siergiej Gorodski był całkowicie przekonany o swoich talentach twórczych? Czy też sprytnie znalazł pretekst pozwalający mu na uchylenie się od odpowiedzialności?

Zachowanie i ton aktora Michaiła wydawały się o wiele bardziej nonszalanckie. Z tego, co dotąd powiedział oraz na podstawie uzyskanych informacji Kirylenko wnioskował, że ten człowiek był całkowicie pozbawiony artystycznego egotyzmu. Ten Michaił to żadna tam gwiazda, bo nie ma gwiazdorskiej osobowości i stawia na szali swój prestiż. Doskonale! W tym przypadku kanał superumiejętności nie zostanie zablokowany przez konkurujące z sobą sygnały...

– Cóż, naturalnie doktor Kirylenko posunął się o krok naprzód! – odezwała się z entuzjazmem Sonia. – Zwykle konieczna jest cała seria seansów, zanim nabyta umiejętność przebije się i ustabilizuje. Zwykle pogrążony w transie podmiot badań budzi się i natychmiast zapomina o tym, że był Czajkowskim... czy kimś innym.

– Ach, podmiot zapomina? – spytał radośnie Feliks. – Jasne, przecież Michaił nie będzie pozostawał w transie całymi tygodniami? Jakież to okrutne, wybudzić go z transu, kiedy film już będzie gotowy – a biedny chłop nie będzie pamiętał o swoich osiągnięciach! To nie byłaby sztuka. To jakaś magiczna sztuczka.

Kirylenko przyjrzał się uważnie beztroskiemu obliczu Lewina. Jak to się stało, że główne przesłanie artykułu Wiedza to potęga mogło tak zwieść tego człowieka? Kirylenko zakładał, że ma on o nim jakieś wyobrażenie – postrzegając go jako cyrkowego siłacza albo jarmarcznego hipnotyzera. Tak: oto Niepokonany Wiktor, rozciągnięty między dwoma krzesłami, z paroma blokami betonu na piersi i Sonia Susłowa, w błyszczącym przyodziewku, uda nagie do pasa, zaraz uderzy w nie młotem kowalskim...

Żartobliwy ton Lewina wyraźnie oznajmiał: "Wy, doktorze, może i potraficie przekonać każdego, że jesteście kimś innym – naukowymi metodami. Ale to ja jestem reżyserem. I jeśli ten film nie będzie bajeczny, to wy jesteście szarlatanem".

"Ach, poplątane, ukryte motywy ludzkie!", rozmyślał Kirylenko. "Czasem jestem zbyt spostrzegawczy, że szkodą dla samego siebie." Pojawiło się jednak pewne niebezpieczeństwo – dla reputacji doktora, którą rzecz jasna zamierzał poprawić dzięki udziałowi w planowanym filmie, dla dobra jego badań i przyszłego zdobywania funduszy.

Jeśli Lewinowi nie wyjdzie stworzenie filmu czy sknoci go przez przypadek, z powodu nieuświadomionej zazdrości, z takim trudem wywalczona reputacja doktora poniesie ciężkie straty na ekranach kin wszystkich republik radzieckich...

Było oczywiste, że on, Kirylenko, będzie ukradkiem robił za jarmarcznego hipnotyzera – tego właśnie domagał się impresario Lewina. Ale Lewin domagał się także naukowej wiarygodności, żeby film przyczynił się do postępów na niwie ludzkiej wiedzy, żeby był wyrazem obywatelskiej odpowiedzialności. Motywy były niejasne.

– Nie, nie! – zaprotestowała Sonia. Była pełną entuzjazmu młodą kobietą, ale nie osiągnęła jeszcze pełnej percepcji... – Doktor Kirylenko uzyskał przełom w tej technice. Od tego momentu podmiot badań może dowolnie przywoływać swoje "drugie ja". Tak jak aktor – podkreśliła, choć profesja aktorska była dla niej tajemnicą. – Umysł ludzki nie jest spójnym systemem psychicznym. To wiele różnych systemów, które współpracują z sobą. Jak w naszym zespole filmowym!

Michaił uśmiechnął się radośnie do Siergieja, który wyglądał na zmieszanego.

– Zatem doktor Kirylenko wybiórczo hipnotyzuje lewą półkulę mózgową. Natomiast druga pozostaje częściowo autonomiczna. Ta metoda zwana jest "podzielną hipnozą". Podzielna hipnoza znalazła duże zastosowanie w leczeniu schizofrenii. Oczywiście może nam ona pomóc w naszym przypadku, choć... hm... towarzysz Pietrow jest całkowicie normalny. We wszystkich wypadkach.

Kirylenko z właściwym sobie czarem przejął prowadzenie.

– Dlatego właśnie praca z państwem sprawia mi taką przyjemność. Szczerze mówiąc, sam dokładnie w ten sposób myślałem. Wyprzedziliście mnie, państwo spryciarze! A teraz, ponieważ niewybaczalnie się spóźniłem, może powinniśmy przejść do pokazu? Pierwsze danie: zupa... Kiedy zaczniemy, Feliksie Mosiejewiczu?

– Kiedy? Cóż, może teraz...

– Nie, chciałem się dowiedzieć, od którego roku.

– Och, tak. Rozumiem. – Jak pan sądzi, Siergiej?

– Może od Krasnojarska? Tuż przed wyruszeniem Czechowa do Kańska. – Siergiej przewertował książkę. – Zobaczmy... to będzie... tak, 29 maja 1890.

– Sądzę – wtrącił się Feliks – że powinniśmy zacząć trochę wcześniej.

– ...tuż przed Tomskiem?

Kirylenko wyciągnął z kieszeni przepaskę na oko i zatyczkę do uszu.

Siergiej wzruszył ramionami.

– Mnie tam wszystko jedno. Najpierw Tomsk, potem przerzucimy go do Krasnojarska.

– Doskonale – rzekł Kirylenko. – Mamy gdzieś magnetofon? Tak... Papier? Świetnie. A teraz, gdybyście założyli sobie wygodnie tę przepaskę na prawe oko, towarzyszu Pietrow...




 
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...
SPAM(ientnika)
Zapytaj GINa
Komiks
HOR-MONO-SKOP
Ludzie listy piszą
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Paweł Laudański
W. Świdziniewski
Dominika Repeczko
Piotr K. Schmidtke
Satan
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
W. Podrzucki
Tadeusz Oszubski
Tomasz Pacyński
Zbigniew Jankowski
Ďuro Červenák
P. Nowakowski
Marcin Pielesh
Adam Cebula
XXX
Marcin Mortka
Andrzej Zimniak
Brian W. Aldiss
Ian Watson
J. Grzędowicz
M. i S. Diaczenko
Brian W. Aldiss
T.Noel, D.Brykalski
Raport nr 1
 
< 47 >