strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Brian W. Aldiss NA CO WYDAĆ KASĘ
<<<strona 54>>>

 

Siwobrody (3)

(fragment)

 

 

Na scenie świata szybko zapadał zmrok. Średnia wieku ludności wynosiła już sporo ponad siedemdziesiąt lat i z każdym rokiem pięła się coraz wyżej. Jeszcze kilka lat... Siwobrodego przepełniło uczucie przypominające euforię. Zdumiewała go myśl, że mógł być świadkiem końca świata. Nie: końca ludzkości. Świat miał istnieć dalej. Człowiek mógł zginąć, ale ziemia nadal mogła rodzić owoce w wielkiej obfitości.

Wrócili do domu. Walizka – nie pasujący do czasów przedmiot ze świńskiej skóry, który przetrwał wieloletnią podróż do ruin świata – stała po suchej stronie holu.

Algi rozejrzał się wokół, spojrzał na meble, które ocalili z innych domów, na kalendarz nierówno nakreślony przez Martę na ścianie, z wyraźnie zaznaczonym na czerwono rokiem 2029 i na paproć, którą hodowała w starej doniczce. Jedenaście lat temu przybyli tu z Cowley razem z Pittem. Jedenaście lat strzegli granic, by nie wpuścić tu świata.

– Chodźmy – powiedział, a po chwili zamyślenia dodał: – Żal ci wyjeżdżać, Marto?

– Nie wiem, na co się decyduję, bo skąd? Po prostu zabierz mnie ze sobą.

– Tutaj przynajmniej jest w miarę bezpiecznie. Ja też nie wiem, na co cię narażam.

– Teraz nie czas na słabość, panie Siwobrody – powiedziała. – Jeśli Charley Samuels jest u siebie, mogę mu powiedzieć, że wyruszamy? Będzie mu nas brakowało. Powinien jechać z nami.

Algi skinął głową. Niechętnie się zgadzał na wyjawianie planu innym, ale jeszcze mniej chętnie odmawiał Marcie. Gdy wyszła, stał przez chwilę nieruchomo, czując brzemię przeszłości. Tak, Charley powinien wyjechać z nimi i to nie tylko dlatego, że przed trzydziestu laty obaj walczyli ramię w ramię. Tamta miniona wojna nie budziła wspomnień. Należała do innej epoki, przyżegała chore uczucia. Młody żołnierz wplątany w tamten konflikt był innym człowiekiem niż mężczyzna stojący w ubogiej izbie. Teraz nawet wołano na niego inaczej.

W palenisku wciąż tliły się drwa, ale w korytarzu i na schodach, które w długie noce skrzypiały tak, jakby chodziły po nich realne, a nie baśniowe skrzaty, zapach wilgoci wydawał się równie gęsty, co zmierzch. Opuszczali to miejsce. Wiedział, że już wkrótce budynek się rozłoży – jak ludzkie ciało – na pojedyncze spoiwa i pył.

Teraz rozumiał, dlaczego ludzie palili własne domy. Ogień był czysty czystością, jakiej zabrakło w życiu człowieka. Na myśl o opuszczeniu tego miejsca, Siwobrody czuł zajadłą satysfakcję, choć, jak zwykle, niewiele z tego okazywał.

Żwawo podszedł do drzwi. Marta właśnie przechodziła ponad cegłami, które wyznaczały dawną granicę między ich ogrodem, a działką sąsiadów. Towarzyszył jej Charley Samuels. Szarym, wełnianym szalem owinął głowę i gardło, płaszcz zapiął pod samą szyję, a na plecach niósł tobołek. Lis Izaak szarpał się na smyczy. Łuszcząca się skóra na twarzy Charleya miała żółtą barwę gotowanego drobiu. Wyglądał na zdeterminowanego. Podszedł do Siwobrodego i chwycił go za rękę. W oczach miał łzy szronu.

Siwobrody wolał uniknąć emocjonalnej sceny.

– Oboje cię potrzebujemy, Charley – powiedział. – Ciebie i twoich kazań.

Charley jeszcze mocniej ścisnął jego rękę.

– Właśnie się pakowałem. Jestem jednym z was, Siwobrody. Widziałem, jak ten przestępca i grzesznik, Mol, zastrzelił z mostu biedną, starą Betty. Jego dzień nadejdzie, jego dzień nadejdzie – powiedział niewyraźnie. – W tamtej chwili przysiągłem sobie, że dłużej nie zabawię w siedzibie nieprawości.

Siwobrody przypomniał sobie starą Betty kiwającą głową i pochyloną nad piecem w strażnicy. To było tak niedawno. Teraz jej gulasz pewnie już się spalił.

Lis zapiszczał i zaczął się niecierpliwie wiercić.

– Izaak jest tego samego zdania – powiedział Siwobrody, siląc się na żart, tak jak wcześniej jego żona. – Ruszajmy zatem, dopóki pozostali zajęci są czym innym.

– Nie pierwszy raz razem pracujemy – stwierdził Charley.

Przytakując, Siwobrody odwrócił się w stronę korytarza. Nie chciał słuchać sentymentalnych wyznań starego Charleya.

Podniósł spakowaną przez żonę walizkę. Wychodząc, celowo zostawił uchylone drzwi. Marta domknęła je i ruszyła za mężem razem z Charleyem i jego psim lisem. Skierowali się na wschód. Przeszli kawałek zniszczoną drogą, a potem wyszli na pola. Szli równolegle do linii brzegu, kierując się ku kikutom ruin starego mostu.

Siwobrody nadał spore tempo, celowo nie ułatwiając marszu starszemu koledze. Charley od początku powinien widzieć, że pod jednym względem była to ucieczka i, jak każda taka wyprawa, niosła nowe wyzwania. Zatrzymał się gwałtownie, gdy zobaczył daleko z przodu dwie postacie, zmierzające do tego samego prześwitu w zaroślach.

Wyprzedzająca ich para także ich zauważyła. Mężczyzna wykrzywił twarz, więżąc oczy między brwiami i policzkami, i próbując dojrzeć, kto ich śledził. Obie grupy rozpoznały się niemal równocześnie.

– A dokąd to się wybierasz Towin, ty stary naciągaczu? – spytał Siwobrody, gdy dogonili dwójkę wędrowców, przyglądając się żylastemu starcowi z pałką i w monstrualnym okryciu z koca, zwierzęcych skór i kawałków kilku starych płaszczy. Po chwili przeniósł wzrok na jego żonę. Siedemdziesięciokilkuletnia Becky Thomas była mniej więcej o dziesięć lat młodsza od męża, pulchna i ptasia. Niosła dwa niewielkie tobołki. Miała na sobie odzież tak samo koszmarnie połataną, co jej towarzysz. Wszyscy wiedzieli, że to ona komenderowała mężem. Tym razem także odezwała się pierwsza.

– Moglibyśmy was spytać o to samo. Dokąd zmierzacie?

– Wygląda na to, że w tę samą stronę, co wy – dodał Towin. – Wynosimy się z tego zawszonego obozu koncentracyjnego, póki jeszcze nogi nie odmawiają nam posłuszeństwa.

– Dlatego mamy na sobie te rzeczy – wyjaśniła Becky. – Już od jakiegoś czasu się przygotowywaliśmy. Uznaliśmy, że to dobra okazja. Stary Mol i major są zajęci. Ale nigdy nie sądziliśmy, że ty też dasz nogę, Siwobrody. Z majorem dobrze ci się układało. Nie to co nam.

Ignorując złośliwość, Algi spojrzał na nich uważnie.

– Towin chyba słusznie nazwał osadę obozem koncentracyjnym. Ale dokąd zamierzaliście się wybrać?

– Pomyśleliśmy, że ruszymy na południe i trafimy na jakiś stary szlak ku wzgórzom – wyjaśniła Becky.

– Lepiej dołączcie do nas – powiedział szorstko Siwobrody. – Nikt nie wie, co nas czeka. Poniżej jazu ukryłem łódź zaopatrzoną na podróż. Ruszajmy.

Niedaleko od brzegu, w gąszczu, za ruinami niewielkiej obory leżała pięciometrowa łajba. Posłuszni instrukcjom Siwobrodego, razem znieśli ją nad wodę. Charley i Towin przytrzymali kadłub, a Algi załadował na pokład nieliczne bagaże. Poprzedni właściciel wyposażył łódź w płócienne zadaszenie, które teraz rozstawili. Tylko dziobowy pokład pozostawał wolny, płótno przykrywało resztę łodzi. Trzy pary wioseł leżały na deskach razem ze sterem i rumplem. Siwobrody zamocował te dwa ostatnie elementy na miejscu.

Nie tracili czasu. O bliskości osady przypominały im krzyki, które słyszeli w górze strumienia.

Mężczyźni pomogli Marcie i Becky zająć miejsca, po czym sami weszli na pokład. Siwobrody opuścił miecz. Na jego polecenie Becky usiadła do steru, a reszta zajęła się wiosłami. Wychodziło im to trochę niezdarnie. Towin, który zanim wziął się do roboty zdjął zegarek, klął cicho. Gdy wypłynęli na środek rzeki, popchnął ich nurt i zaczęli płynąć naprzód.

Przy przeciwległym brzegu jakaś kolorowa plama unosiła się i opadała wraz z wodą. Między dwoma fragmentami muru, które rzeka przyniosła tu z ruin mostu, uwięzło ciało. Głowa tkwiła pod powierzchnią, którą stale mąciła fala od strony niewielkiego jazu. Patrząc na pomarańczowe, zielone, czerwone i żółte pasy koszuli poznali, że to Sam Bulstow.

 

Po godzinie żeglugi, gdy oddalili się od Sparcot, Marta zaczęła śpiewać. Na początku pieśń płynęła cichym pomrukiem, potem kobieta dodała do nut słowa.

 

"Nie zrobi tu

Nikt krzywdy mu

Prócz zimy i złej pogody..." 2

 

– Miałeś rację, Towin, nazywając tamto miejsce obozem koncentracyjnym – powiedziała, przerywając śpiew. – Wszystko w Sparcot stawało się takie zużyte i brudne. Tutaj nigdy by tak nie było. – Wskazała kępę drzew pochylających się nad rzeką.

– Dokąd planujesz nas zabrać? – spytał Towin Siwobrodego.

Algi nigdy się nad tym poważnie nie zastanawiał. Łódź była jedynie symbolem jego nadziei. Mimo to odpowiedział bez namysłu.

– Spłyniemy Tamizą do jej ujścia. Później pomyślimy o jakimś zaimprowizowanym maszcie i żaglu, żeby wypłynąć na morze. Zobaczymy, jak jest na wybrzeżu.

– Dobrze by było znowu zobaczyć morze – powiedział Charley z powagą.

– Kiedyś spędziłem wakacje w... jak się nazywało to miejsce? Miało molo... Aha, Southend. – Towin schował brodę głębiej w kołnierz, nie przerywając wiosłowania. – Pewnie o tej porze roku jest tam niezły ziąb. Już wtedy było chłodno. Myślicie, że molo jeszcze stoi? Wyglądało bardzo pięknie.

– Głuptasie, na pewno zawaliło się wieki temu – wtrąciła jego żona.

Lis stał, opierając przednie łapy o burtę łodzi i ostrym pyskiem wyławiając zapachy z brzegu. Wydawał się gotowy na wszystko.

Nikt nie wspomniał ani słowem o Szkotach, skrzatach ani gronostajach. W pamięci nadal mieli krótką piosenkę Marty, więc silili się na optymizm.

Po pół godzinie musieli odpocząć. Towin był wykończony, a i pozostałych, nieprzywykłych do takiego wysiłku, wiosłowanie zmęczyło. Becky chciała zastąpić przy wiośle Martę, ale zabrakło jej umiejętności lub cierpliwości, żeby machać nim skutecznie. Po jakimś czasie Charley i Siwobrody sami zabrali się do pracy. Drewniane pióro napotykało powierzchnię wody z ciężkim odgłosem, którego echo zawisało między porośniętymi gąszczem brzegami rzeki. Przed nimi zaczęła się ścielić mgła. Obie kobiety skuliły się na siedzeniu przy rumplu.

– W sercu nadal jestem miejską dziewczyną – przyznała Marta. – Uroki wiejskich krajobrazów przemawiają do mnie najsilniej, gdy jestem od nich daleko. Niestety, prócz wsi niewiele nam już zostało. Gdzie się zatrzymamy na noc, Algi?

– Staniemy, jak tylko wypatrzymy jakieś dobre miejsce. Musimy odpłynąć jak najdalej od Sparcot, ale nie chcemy wyprzedzić załogi Cyganki z Grafton. Nie traćcie ducha. Ukryłem na łodzi trochę zapasów, no i mamy to, co zabraliśmy ze sobą.

– Zupełnie cię nie rozumiem – stwierdził Towin. – Powinieneś zastrzelić Jima Mola i przejąć władzę w Sparcot, człowieku. Ludzie by ciebie poparli.

Siwobrody nic nie powiedział.

Rzeka wiła się serią zakrętów, niczym pijak w turzycowym gąszczu, zmierzając na wschód, ku wolności. Kiedy ujrzeli w oddali most, przerwali wiosłowanie i pozwolili prądowi pchać łódź. Solidna konstrukcja pochodziła jeszcze z czasów króla Jerzego, miała wysoki łuk i mocną balustradę. Przybili do brzegu przed nią. Siwobrody podniósł strzelbę.

– Niedaleko od mostu powinna być jakaś osada – powiedział. – Zostańcie tu, a ja pójdę się rozejrzeć.

– Idę z tobą – oznajmił Charley. – Izaak może zostać na łodzi.

Podał smycz Marcie, która pogłaskała niecierpliwe zwierzę, próbując je uspokoić. Obaj mężczyźni zeszli z łodzi, wspięli się po brzegu i przykucnęli wśród gnijących zarośli.

Zza zasłony drzew mrugało do nich przejrzałe, zimowe słońce. Prócz jego kuli poprzecinanej nagimi pniami, za którymi wisiała, wszystko miało różne odcienie szarości. Mgła unosiła się nisko nad ziemią, udając śnieżne zaspy. Przed sobą, za zaśmieconą drogą, która biegła przez most, zobaczyli duży budynek. Wyglądał tak, jakby stał na obłokach mgły, nie dotykając ziemi. Trwał wiekowy, ponury i bez życia, z plątaniną kominów na dachu. Słońce odbijało się w górnym oknie, obdarzając dom okiem bez blasku. Wokół nic się nie poruszyło. Tylko wysoko nad głowami przeleciało stado gawronów. Obaj mężczyźni wspięli się na drogę i przeszli na drugą stronę ku zasłonie żywopłotu.

– To mi wygląda na stary pub – powiedział Charley. – Ani śladu życia. Chyba opuszczony.

Gdy tylko to powiedział, zza żywopłotu dobiegł ich dźwięk przypominający kaszel.

Przykucnęli, spoglądając między gałęziami głogu na pole po drugiej stronie. Ciągnęło się aż do rzeki. Choć tonęło we mgle, dostrzegli, że nie było na nim wysokiego zielska i innych roślin. Musiały tu być roślinożerne zwierzęta. Para oddechów mężczyzn unosiła się ponad zarośla. Obaj uważnie obserwowali okolicę. Po chwili kaszel się powtórzył.

Siwobrody w milczeniu wskazał, skąd dobiegał. W najbliższej budynku części pola stała szopa. Przy jednej ze ścian skupiło się kilka owiec.

– Sądziłem, że owce wyginęły już dawno temu – mruknął Charley.

– Pewnie ktoś jest w domu.

– Nie chcemy żadnych zatargów z obcymi. Popłyńmy kawałek w górę rzeki. Została nam jeszcze godzina do zmroku.

– Nie, lepiej obejrzyjmy sobie to miejsce. Są tu samotni, może ucieszą się z towarzystwa, jeśli zdołamy ich przekonać, że mamy przyjazne zamiary.

Nie mogli się pozbyć wrażenia, że z milczącego budynku celowała w nich strzelba, może nawet niejedna. Ruszyli naprzód, cały czas wpatrując się w puste okna. Przed frontem mogli się schować za samochodem. Wóz był w dość opłakanym stanie. Już dawno temu pogodził się z tym, że nigdy nie ruszy z miejsca. Jego opony obwisły ku ziemi. Algi i Charley podbiegli ku niemu i, skuleni za maską, przyjrzeli się domowi. Nadal nie zauważyli żadnego ruchu. Większość okien zabito deskami.

– Jest tam kto? – zawołał Siwobrody. Nikt im nie odpowiedział.

Charley słusznie przypuszczał, że mieli przed sobą pub. Nieopodal leżał gnijący szyld gospody, a wypaczona tablica z nazwą odpadła od frontowych drzwi i leżała na zniszczonych stopniach. W jednym z dolnych okien dojrzeli wycięty napis PIWO. Siwobrody przyjrzał się wszystkiemu raz jeszcze, zanim ponownie zawołał. I tym razem nikt im nie odpowiedział.

– Spróbujmy od tyłu – powiedział wstając.

– Może przenocujemy dziś na łodzi?

– Później zrobi się zimno. Spróbujmy od tyłu.

Na tyłach budynku trafili na ścieżkę wiodącą od tylnego wejścia w stronę pastwiska owiec. Przywarli plecami do wilgotnego muru z cegieł i ponownie zawołali. Siwobrody trzymał strzelbę w pogotowiu. Żadnej odpowiedzi. Algi przesunął się w bok i szybko zajrzał w najbliższe okno. W środku siedział mężczyzna, patrząc prosto na niego.

Serce podskoczyło mu w piersi. Odsunął się gwałtownie prosto na Charleya. Poczuł dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Kiedy zapanował nad nerwami, wyciągnął broń przed siebie i zastukał w szybę.

– Jesteśmy przyjaciółmi – krzyknął. Cisza.

– Nie mamy złych zamiarów! – Tym razem Siwobrody zakołatał zbyt gwałtownie i stłukł szybę. Usłyszeli dźwięk rozbijanego szkła, a potem znowu nic. Spojrzeli po sobie. Ich twarze zdradzały zmęczenie.

– Pewnie jest chory albo może martwy – powiedział Charley. Wyminął Siwobrodego, pochylony przeszedł przy ścianie pod oknem i stanął przy tylnych drzwiach. Opierając się o nie ramieniem nacisnął klamkę i gwałtownie wpadł do środka. Algi ruszył za nim.

Twarz siedzącego mężczyzny była równie szara, co światło, w które się wpatrywał. Wargi miał spalone i popękane, tak jakby wypił silną truciznę. Siedział prosto w starym krześle, twarzą zwrócony do zlewu. Na kolanach trzymał nie do końca opróżnioną puszkę pestycydu.

Charley się przeżegnał.

– Niech odpoczywa w spokoju. W takich czasach człowiek nie musi szukać powodów, żeby odebrać sobie życie.

Siwobrody wziął puszkę trucizny i cisnął ją w krzaki.

– Dlaczego się zabił? Przecież nie z głodu, bo na zewnątrz są owce. Musimy przeszukać dom, Charley. Może znajdziemy jeszcze kogoś.

Na górze, w pokoju, którego okien jeszcze sięgało umierające słońce, znaleźli kobietę. Jej wychudłe ciało ginęło pod kocami. W pojemniku obok łóżka znajdowała się kałuża czegoś, co przypominało zakrzepniętą zupę. Kobietę zabiła choroba, tyle widzieli. Domyślali się też, że umarła wcześniej niż mężczyzna na dole, bo powietrze w pokoju zgęstniało od woni śmierci.

– Pewnie rak. Jej mąż nie miał po co żyć, kiedy ona odeszła – powiedział Siwobrody. Czuł, że musi przerwać ciszę, choć w pomieszczeniu ledwo dało się oddychać. Z trudem nad sobą panował. – Wynieśmy ciała obydwojga na zewnątrz i ukryjmy je w zaroślach. Możemy tu się zatrzymać na noc.

– Musimy ich pochować, Algi.

– Na to potrzeba za wiele siły. Lepiej zakwaterujmy się tu i bądźmy wdzięczni, że tak łatwo znaleźliśmy bezpieczne miejsce.

– Może zostaliśmy tu sprowadzeni właśnie po to, żeby pochować te biedne duszyczki jak należy.

Mrużąc oczy, Siwobrody spojrzał na brązową kukłę gnijącą na poduszce.

– Po co Wszechmogący miałby się o to upominać, Charley?

– Równie dobrze mógłbyś spytać, po co my jesteśmy Mu tutaj potrzebni.

– Na Boga, żebyś wiedział, że często się nad tym zastanawiam, przyjacielu. Nie spierajmy się teraz; lepiej ukryjmy ciała gdzieś, gdzie nie zobaczą ich kobiety, a rankiem może pomyślimy o pochówku.

Charley pomógł Siwobrodemu w przykrym zadaniu z całą łaską, na jaką się mógł zdobyć. Uznali, że najlepiej ukryć ciała w szopie na polu. Zostawili je wśród owiec – sześciu, jak się okazało. Dali zwierzętom wody, oderwali deski z kilku okien, żeby przewietrzyć dom i ruszyli po resztę towarzystwa. Kiedy łódź została już bezpiecznie zacumowana, wszyscy przenieśli się do budynku.

W piwnicach, w których dawniej stały beczki piwa, znaleźli kawał wędzonego mięsa wiszącego na haku dla ochrony przed szczurami. Sądząc po śladach, gryzoni tu nie brakowało. Odkryli też lampę na zwierzęcy tłuszcz, która potwornie śmierdziała, ale paliła się dobrze. Towin wydobył pięć butelek ginu ze skrzynki ukrytej w nieużywanym kominku.

– Właśnie takiego leku potrzebuję na mój reumatyzm – powiedział, otwierając jedną. Podstawiając ją pod spiczasty nos, z przyjemnością wciągnął zapach trunku, po czym upił łyk.

Kobiety napaliły drewnem w kuchennym piecu i zajęły się przyrządzaniem posiłku. Zbyt mocny smak baraniny stłumiły ziołami, które znalazły w słoikach w spiżarni. Wszyscy powoli się rozgrzewali. Po kolacji, w dobrych humorach położyli się spać.

Marta i Siwobrody zajęli niewielki salonik na parterze. Zmarła para najwyraźniej żyła w tych stronach spokojnie, dlatego Algi nie widział powodu, by trzymać straż. Pod rządami Mola obsesyjnie zabezpieczali się na wszelkie możliwe sposoby. A przecież z każdym mijającym rokiem człowiek powinien coraz mniej się bać swoich pobratymców. Poza tym, pub leżał z dala od innych ludzkich siedzib...

Mimo to, Siwobrody nie czuł się bezpiecznie. Nie wspomniał pozostałym o niczym, ale zanim opuścił łódź, sprawdził schowki pod pokładem. Chciał zabrać dwa bagnety, które wcześniej tam schował; zamierzał uzbroić w nie Towina i Charleya, ale broń znikła, podobnie jak i inne rzeczy, które zgromadził. To mogło oznaczać tylko jedno: ktoś jeszcze znał kryjówkę łajby.

Kiedy Marta zasnęła, wstał. Lampa na barani tłuszcz nadal się paliła. Wcześniej Timberlane zasłonił jej płomień od strony okna. Przez jakiś czas stał bez ruchu, czekając, aż jego wyobraźnia stanie się krajobrazem, do którego zakradają się dziwne myśli. Poczuł jak na zewnątrz wzmaga się mróz i cisza, po czym się odwrócił, aby odzyskać spokój. Lampa stała na komodzie. Na chybił trafił otworzył jedną z szuflad i zajrzał do środka. Zawierała pamiątki rodzinne, zepsuty zegar, ogryzki kredek i pustą buteleczkę po atramencie. Z poczuciem, że robi coś, czego nie powinien, wsunął do kieszeni dwa najdłuższe kawałki ołówków, po czym wyciągnął następną szufladę. Znalazł w niej dwa staromodne albumy z fotografiami. Na nich leżało oprawione w ramki zdjęcie dziecka.

Mały chłopiec z fotografii miał najwyżej sześć lat. Wyglądał pogodnie. Uśmiechał się, pokazując przerwę między zębami. Miał na sobie długie spodnie w szkocką kratę i trzymał model lokomotywy. Odbitka trochę zblakła. Prawdopodobnie było do zdjęcie mężczyzny, którego ciało przenieśli do szopy dla owiec.

Siwobrodemu nagle stanęły w oczach łzy. W gnijących szufladach świata kryło się dzieciństwo, wspomnienie, które nie mogło się stale opierać czasowi. Po tamtej okropnej tragedii, zbrodni, katastrofie, która miała miejsce w ubiegłym stuleciu, przestały się rodzić dzieci. Nie było już na świecie malców, chłopców takich, jak ten z fotografii. Nie było już nastolatków ani młodych mężczyzn czy modnie ubranych kobiet. Zabrakło nawet ludzi w średnim wieku.

– Pięćdziesięciolatkowie nadal młodo wyglądają – powiedział do siebie i wyprostował ramiona. Nie brakowało też dziarskich sześćdziesięciolatków, którzy trzymali się dobrze pomimo trudów i potworności, jakie ich spotkały. Jeszcze wiele lat miało upłynąć, zanim... Ale nic nie mogło zmienić faktu, że był jednym z najmłodszych ludzi na ziemi.

Nie, to nie była zupełna prawda. Stale powtarzano plotki, że niektórym parom od czasu do czasu nadal rodziły się dzieci. Zdarzało się... Wystarczy wspomnieć o żałosnym wydarzeniu z początków jego bytności w Sparcot. Mieszkała tam wówczas Ewa, która urodziła majorowi Trouterowi córeczkę, a potem przepadła. Miesiąc później grupa osadników zbierających drzewo na opał znalazła obie, martwe... Ale poza tym nigdy nie widywano młodych. Wypadek nikogo nie oszczędził. Ziemię odziedziczyli starcy.

Śmiertelne ciało nosiło gotyckie kształty wieku. Śmierć czekała niecierpliwie chwili, gdy policzy swoich ostatnich pielgrzymów.

I z tego wszystkiego potrafię czerpać jakąś straszną przyjemność – pomyślał Siwobrody, spoglądając na wyblakły uśmiech z fotografii. – Musieliby rozedrzeć mnie na kawałki, zanim bym się do tego przyznał, ale tkwi to gdzieś we mnie, taki mały wredny gronostaj, który globalną katastrofę przerabia w osobisty triumf. Może to przez to moje głupie przekonanie, że każde doświadczenie może się okazać cenne. A może przez pewność, która rodzi się ze świadomości, że nawet dożywając setki, nigdy nie będę starym ramolem, na zawsze zostanę tym z młodszego pokolenia.

Próbował zgasić niemądrą myśl, która tak często się w nim rodziła, ale ona nie przestała się tlić. Jego życie okazało się szczęśliwe, cudownie szczęśliwe, pomimo fatum prześladującego całą ludzkość.

Ludzie nie byli sami w swoim nieszczęściu. Wszystkie ssaki ucierpiały niemal tak samo. Suki przestały się szczenić. Lisy niemal zupełnie wyginęły, a przetrwały tylko dzięki zwyczajowi chowania młodych w norach – no i dzięki obfitości pożywienia, którego miały pod dostatkiem, odkąd uścisk żelaznych kleszczy panowania człowieka zelżał. Domowe świnie wymarły jeszcze przed psami, bo nie dość, że przestały rodzić młode, to jeszcze wszędzie bezmyślnie je zabijano i zjadano. Koty i konie okazały się tak samo bezpłodne jak ludzie. Te pierwsze przeżyły tylko dzięki mnogości miotów. Podobno w niektórych regionach znowu się rozmnażały. Kupcy odwiedzający Sparcot donosili o grasujących gdzieniegdzie stadach zdziczałych kotów.

Ucierpieli też więksi przedstawiciele kotowatych. Z całego świata na początku lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku napływały takie same wieści: wszystkie istoty straciły zdolność rozmnażania się. Wymiar katastrofy był tak apokaliptyczny, że nawet agnostycy myśleli o niej w kategoriach biblijnych – ziemia przestała rodzić. Tylko mniejsze stworzenia, które schroniły się pod jej powierzchnią, uchroniły się zupełnie przed skutkami wydarzeń, w których człowiek padł ofiarą własnych wynalazków.

Teraz była to już stara opowieść. Niemal pół wieku dzieliło mleczne zęby odsłonięte w uśmiechu z fotografii od skrzywienia przeżartych warg, które w szopie dla owiec nie broniły dostępu mroźnemu powietrzu.

Siwobrody z trzaskiem zamknął szufladę.

Coś zaniepokoiło owce. Przerażone zaczęły głośno meczeć.

Wyobraźnia podsunęła mu zrodzony z przesądów obraz żywych trupów, ale natychmiast go wymazał. Powodem paniki był najprawdopodobniej jakiś drapieżnik. Algi przeszedł do kuchni i wyjrzał przez okno. Niebo miało jaśniejszy odcień niż się spodziewał. Wiór księżyca lśnił, nadając niewyraźne kształty pobliskim drzewom. Zbliżając ucho do strumienia powietrza wpadającego przez pobitą szybę, Siwobrody usłyszał, jak zwierzęta miotają się w zagrodzie. Szron połyskiwał na kępach traw za drzwiami. Przyglądając się połyskującym maleńkim igiełkom lodu, usłyszał chrzęst kroków. Ktoś szedł po trawie. Algi podniósł strzelbę. Nie mógł bezgłośnie wyjść na zewnątrz, bo tylne drzwi skrzypiały.

Kroki się zbliżały. Mężczyzna – cień – przeszedł za oknem.

– Stój bo strzelam! – krzyknął Siwobrody. Sądził, że obcy się zatrzymał zdumiony tym, że ktoś go zauważył, choć znikł już z pola widzenia.

– To ty, Siwobrody? – dobiegł dudniący głos z zewnątrz. – To ty? Lepiej trzymaj ten swędzący paluch z dala od spustu.

Algi rozpoznał przybysza. W tej samej chwili Marta stanęła przy nim, otulając się płaszczem. Wcisnął jej w ręce strzelbę.

– Trzymaj to i ubezpieczaj mnie – wyszeptał, a głośno dodał – Wyjdź przed okno i podnieś ręce do góry.

Sylwetka mężczyzny pojawiła się w polu widzenia. Stanął z rozcapierzonymi palcami dłoni, tak jakby zamierzał grabić niebo. Zaśmiał się chrapliwie. Marta wycelowała w niego strzelbę. Siwobrody gwałtownym pociągnięciem otworzył drzwi i gestem nakazał mężczyźnie wejść do środka, po czym cofnął się o krok, by go przepuścić. Stary kłusownik Jeff Pitt wszedł do kuchni i opuścił ręce.

– Nadal chcesz kupić ode mnie tego bobra, Siwobrody? – spytał, rozciągając usta w znajomym, psim uśmiechu.

Siwobrody wziął broń i otoczył ręką wątłe ramiona Marty. Kopniakiem zamknął drzwi i przyjrzał się Pittowi z powagą.

– To pewnie ty skradłeś zapasy z mojej łajby. Dlaczego nas śledzisz? Masz własną łódź?

– Przecież nie przypłynąłem tu wpław! – Pitt mówiąc bezustannie omiatał izbę wzrokiem. – Umiałem lepiej ukryć moje kanoe niż ty! Od tygodni obserwowałem, jak ładujesz zapasy do łodzi. Wiem niemal o wszystkim, co się dzieje w Sparcot. Dziś, kiedy zwialiście, pomyślałem, że zaryzykuję spotkanie ze skrzatami i sprawdzę, jak sobie radzicie.

– Całkiem nieźle, jak widzisz. A ty niemal nie zginąłeś od kuli. Co planujesz, skoro już tu dotarłeś?

Starzec chuchnął na dłonie i przysunął się bliżej pieca, który był jeszcze ciepły. Jak zwykle unikał patrzenia im w oczy.

– Pomyślałem, że udam się z wami do Reading, jeśli się aż tam wybieracie. No i jeśli twoja dobra żona zgodzi się, bym wam towarzyszył.

– Jak chcesz ruszyć z nami, musisz oddać broń mojemu mężowi – odparła Marta ostro,

Unosząc brew i zerkając ku nim, aby się przekonać, czy ich zaskoczył, Pitt wyciągnął z kieszeni kurtki stary służbowy rewolwer. Zręcznie usunął z niego pociski i podał go Siwobrodemu.

– Skoro wy dwoje z takim zapałem przystajecie na moje towarzystwo, prócz broni dam wam też kilka rad. Zanim wygodnie położymy się spać, lepiej sprowadźmy tutaj te owce. Tu im nic nie grozi. Chyba nie wiecie, jakie macie szczęście. Każda z tych owieczek jest warta fortunę. W dolnym biegu rzeki, może gdzieś w Reading albo w innym podobnym miejscu, staniemy się dzięki nim bogaci – oczywiście pod warunkiem, że wcześniej ktoś nas nie sprzątnie.

Siwobrody wsunął rewolwer do kieszeni. Długo przyglądał się pomarszczonej twarzy stojącego przed nim mężczyzny. Pitt uśmiechnął się do niego szeroko.

– Wracaj do łóżka, kochanie – powiedział Siwobrody do Marty. – Sami poradzimy sobie z owcami. Jeff chyba ma rację.

Widziała, jak ciężko przychodziło mu uznanie za dobry pomysłu, na który sam powinien był wpaść. Spojrzała na niego, mrużąc oczy i gdy mężczyźni wyszli z domu, przeszła do drugiego pokoju. Barani tłuszcz skwierczał w lampie. Później, kiedy zmęczona leżała na zaimprowizowanym łóżku – może była to północ, choć Marta przypuszczała, że w hipotetycznym świecie zegarów, czasomierze nie wskazywałyby jeszcze dziewiątej wieczorem – pojawiła się przed nią twarz Jeffa Pitta.

Twarz ta powoli nabierała kształtów. Jej rysy w równym stopniu zdradzały wiek i usposobienie. Lata coraz bardziej odciskały na niej swe piętno i wreszcie, z pomarszczonymi policzkami i zepsutymi trzonowcami, stała się dość pospolitym obliczem, takim samym jak twarz Towina Thomasa i innych, którzy przetrwali w życiu podobne burze. Twarze starych mężczyzn w erze nie znającej opieki medycznej i dentystycznej, z czasem zaczynały się upodabniać do wilków, małp albo kory drzew. Marcie przyszło do głowy, że coraz bardziej wtapiały się one w krajobraz otaczający ludzi.

Już prawie nie pamiętała, jak Jeff Pitt wyglądał w czasach, gdy ich grupa osiedliła się w Sparcot. Może wtedy był mniej zarozumiały, przerażony natłokiem wydarzeń. Miał zdrowsze zęby i nosił swój wojskowy mundur. Dawniej był bandytą, choć niezbyt skutecznym. Dopiero później został kłusownikiem. Od tamtej pory tak bardzo się zmienił!

Ale może wszyscy się w tym czasie zmienili. Upłynęło już jedenaście lat i świat stał się zupełnie innym miejscem.

 

 

 

 

Przypisy:

 

1. A.Tennyson "Titonus", przekład Z. Kubiak, Poezje Wybrane, PIW 1967

2. W. Shakespeare "Jak wam się podoba", przekład M. Słomczyński, Wydawnictwo Literackie Kraków, 1983




 
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...
SPAM(ientnika)
Zapytaj GINa
Komiks
HOR-MONO-SKOP
Ludzie listy piszą
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Paweł Laudański
W. Świdziniewski
Dominika Repeczko
Piotr K. Schmidtke
Satan
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
W. Podrzucki
Tadeusz Oszubski
Tomasz Pacyński
Zbigniew Jankowski
Ďuro Červenák
P. Nowakowski
Marcin Pielesh
Adam Cebula
XXX
Marcin Mortka
Andrzej Zimniak
Brian W. Aldiss
Ian Watson
J. Grzędowicz
M. i S. Diaczenko
Brian W. Aldiss
T.Noel, D.Brykalski
Raport nr 1
 
< 54 >