strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Fahrenheit Crew Recenzje (2)
<<<strona 06>>>

 

Recenzje (2)

 

 


Książka

Globalny dom starców

 

Początek lat sześćdziesiątych to kulminacja zimnej wojny. Już po rakietowym kryzysie kubańskim a jeszcze przed rozwojem konfliktu wietnamskiego, który tę wojnę począł rozmywać i rozmiękczać, przed buntem Flower Power, przed odprężeniem i pierwszymi porozumieniami rozbrojeniowymi.

Wtedy wydawało się całkiem serio, że koniec jest bliski, że nadchodzi kres cywilizacji. Istotnie, po raz pierwszy ludzka rasa posiadła możliwość zmiecenia samej siebie z powierzchni ziemi. Okazało się potem, że posiadamy resztki instynktu samozachowawczego, że niekoniecznie każda wojna musi przerodzić się w globalny konflikt nuklearny. Ale dopiero potem, po doświadczeniach licznych wojen, z okazji których nikt nie nacisnął symbolicznego czerwonego guzika.

Ten stan świadomości lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych odbił się, rzecz jasna, na fantastyce. To właśnie wtedy powstały tak znaczące powieści, jak "Ostatni brzeg" Nevila Shute’a, "Kantyczka dla Leibowitza" Waltera M. Millera, czy "Poczwarki" Johna Wyndhama. Wszystkie one traktują o zagładzie, o końcu znanego nam świata. Niekoniecznie zresztą jako konsekwencji konfliktu nuklearnego na pełną skalę; ludzkość mogła przegrywać walkę o byt z najeźdźcami z kosmosu (jak w "Przebudzeniu krakena"). Istotne były konsekwencje, odpowiednio ponure i ostateczne.

W ten pesymistyczny, ale też charakterystyczny nurt wpisuje się "Siwobrody" Briana W. Aldissa, powieść późniejsza nieco niż pozostałe, bo wydana w roku 1964. Teraz, po czterdziestu bez mała latach od pierwodruku, wydawnictwo Solaris umożliwiło zapoznanie się z nią polskiemu czytelnikowi.

Katastrofa u Aldissa jest dziełem przypadku, a raczej konsekwencją niewiedzy i braku przewidywania. Niefrasobliwie przeprowadzane próby nuklearne w przestrzeni kosmicznej spowodowały zniszczenie pasów van Allena, chroniących Ziemię przed promieniowaniem kosmicznym. Wynikiem tego była bezpłodność większości ssaków, w tym człowieka.

To też charakterystyczne dla późniejszej twórczości tego rodzaju, właśnie podkreślenie kruchości naszego świata, ukazywanie niebezpieczeństw płynących już nie tyle z pełnowymiarowego konfliktu, co z rozwoju technologii jako takiej. Wymykające się spod kontroli eksperymenty powodują olbrzymie konsekwencje, to już nie są tylko wyczyny szalonych naukowców z dziewiętnastowiecznych ramotek. Dżin wypuszczony z butelki nie daje się do niej zapędzić z powrotem.

Wyobraźmy sobie, że jesteśmy ostatnimi pokoleniami ludzi, nowych już nie będzie. Nie pojawią się nasi następcy. Z punktu widzenia gatunku to koniec, ostra cezura pomiędzy istnieniem i nieistnieniem. Ale przecież, pomijając cały bezsens, trzeba dożyć swoich lat.

O tym właśnie jest powieść. O społeczeństwie, które utraciło swój cel, bo choć istniejemy przede wszystkim osobniczo, w ramach czasu, który każdemu z nas został przeznaczony, to właśnie świadomość ciągłości istnienia gatunku jest tym, co pozwala łatwiej godzić się z własną śmiertelnością. Wierzymy, że jakaś cząstka nas żyć będzie dalej w naszych dzieciach, czy choćby w tych, którym przekazaliśmy cokolwiek, w uczniach czy naśladowcach. Chcemy wierzyć, że to, co w życiu zbudowaliśmy, służyć będzie dalej. I chociaż tak naprawdę tylko nielicznym z nas udaje się zostawić przyszłym pokoleniom coś trwałego i przydatnego, to dewiza "nie cały umrę" jest potężną motywacją.

Społeczeństwo opisane przez Aldissa to wszystko właśnie utraciło. I w ciągu życia ostatnich już pokoleń więzi społeczne zostały zerwane, została wegetacja, albo ucieczka w szalone mrzonki i nadzieje.

To nie jest niewątpliwie najlepsza powieść Briana W. Aldissa. Zawiedzie tych, którzy będą oczekiwać akcji, do której przyzwyczaiły nas późniejsze, postapokaliptyczne produkcje literackie czy filmowe. Tu nie ma malowniczych walk o przetrwanie, jeśli są, to przypominają kłótnie w domu starców, zajadłą bójkę staruszków prowadzoną w zwolnionym tempie. W zasadzie akcja przyspiesza jedynie w części retrospektywnej, pokazującej wcześniejsze stadia istnienia świata bez nadziei, kiedy jeszcze podejmowane są próby zaradzenia katastrofie.

Ale i u tych, którzy oczekiwać będą głębokiej analizy czy refleksji, pozostanie chyba uczucie niedosytu. Niespełna czterdziestoletni w momencie publikacji powieści autor nie potrafił wczuć się w rolę człowieka starego. Dlatego też najlepszymi partiami książki są właśnie retrospekcje, kiedy to bohater jest rówieśnikiem autora. Już pozbawionym złudzeń, ale jeszcze nie popadającym w uwiąd starczy.

Jednak mimo tych wad powieść warta jest przeczytania. I to nie tylko jako dokument epoki, ale jako kawałek solidnej prozy. Mimo niedostatków zmusza do refleksji. Tak może skończyć się świat, nie z krzykiem, nawet nie ze skowytem, ale ze starczym mamrotaniem.

 

Tomasz Pacyński

 

Brian W. Aldiss

Siwobrody (Greybeard)

wyd. Solaris, Olsztyn 2003

 

 


Książka

Wojna o Księżyc

 

Jeszcze ze szkoły pamiętam, jak wiele zarzutów ma historia wobec pierwszej organizacji ponadpaństwowej, mającej jednoczyć narody – Ligi Narodów. Współczesny jej odpowiednik, Organizacja Narodów Zjednoczonych, również pozostawia wiele do życzenia. Zarzuca się jej brak skuteczności w działaniach, biurokrację, czczą gadaninę, marnotrawienie środków finansowych na potężne zjazdy. Wszystko to jest w większym lub mniejszym stopniu prawdą. Co by jednak było, gdyby ONZ okazało się prężną organizacją kierującą losami świata?

Na to pytanie próbuje, poniekąd, w swej powieści "Wojna o Księżyc" odpowiedzieć Ben Bova. Książka ta to drugi tom cyklu "Droga przez Układ Słoneczny", zapoczątkowany "Wschodem Księżyca". Tym razem Baza Księżycowa jest niemal samowystarczalnym obiektem zasiedlonym przez ponad dwa tysiące osób, w większości pracowników kontraktowych. Jest też ostatnim miejscem, w którym prowadzi się badania nad nanotechnologią, dziedziną nauki zakazaną rezolucją przez ONZ. ONZ postanawia siłą zmusić lunautów do zrezygnowania z prowadzenia badań nad nanożukami. W tym miejscu zaczyna się powieść Bovy.

Przyznam się szczerze, że chociaż czyta się tę książkę z równym zainteresowaniem co "Wschód...", to jednak nie ma już ona tego uroku co pierwszy tom cyklu. Nie czuje się już tego pionierskiego ducha, Księżyc traci nieco na swojej magiczności i niedostępności dzikich pustkowi. Za to mamy tytułową wojnę, bezsilność Bazy wobec potęgi Ziemi i zawziętość pierwszych kolonistów walczących o swój status quo. Jest też polityka, tym razem już nie w skali potężnego konsorcjum Masterson, ale ogólnoświatowej. Schemat powieści podobny jest do "Wschodu..." – akcja na Księżycu to czysta SF, wydarzenia na Ziemi bardziej odpowiadają political fiction. Wszystko jest jednak zgrabnie podane i powiązane w całość. Autor wielokrotnie nawiązuje do historii Stanów Zjednoczonych, do czasów Wojny o Niepodległość i wojny secesyjnej. Biorąc pod uwagę obie książki, to tak naprawdę są to dzieje USA przeniesione na Księżyc, który w tym przypadku początkowo stanowił Dziki Zachód, by potem, po opanowaniu przez kolonistów stać się ich ziemią, państwem.

Ben Bova w "Wojnie...", oprócz tytułowej walki o niepodległość, pokazuje nam, jak wielkie znaczenie dla działań politycznych mają media. Daje nawet do zrozumienia, że tylko one mogą odwrócić bieg wydarzeń. Środki masowego przekazu są właściwie jedyną bronią Bazy w walce z ONZ. Widać też, co mogłaby zdziałać ONZ, gdyby kierownictwo nad tą organizacją dostało się w nieodpowiednie ręce, mające poparcie ogromnego, międzynarodowego ruchu, w tym przypadku zwanego "Nową Moralnością", ocierającego się o fanatyzm. Jednak, podług mnie, obraz ONZ przedstawiony przez Bovę, jest niepełny. Dla autora "Wojny..." ONZ to Stany Zjednoczone i czasami Japonia. O Europie nie wspomina się w ogóle, jedynie o Międzynarodowym Trybunale Sprawiedliwości w Hadze. I to wszystko. Nie wiem, może to niedopatrzenie Bovy, a może przemawia przez niego "amerykanocentryzm"? Prawdę mówiąc, o mocarstwach europejskich czy Rosji nie wspomina się nawet poza kontekstem ONZ. Czyżby w świecie Bovy, poza Hagą, nie było Europy? Chociaż może być tak, że pojawienie się europejskich mocarstw zburzyłoby całą strukturę fabuły. Na przykładzie amerykańskiej inwazji na Irak dało się zaobserwować, że głosy i opinie Europy były ważne dla Ameryki. Jednak nie na tyle, żeby zrezygnować z inwazji, gdy Berlin i Paryż nie poparły sojuszu. Ciekawe, czy Stany Zjednoczone odważałyby się zaatakować Husajna, gdyby poparcia, wzorem Niemiec i Francji, odmówiła Wielka Brytania? I gdyby ten motyw ukazać w powieści, może by nie doszło do inwazji na Księżyc i nie byłoby o czym pisać. Dajmy może jednak spokój tym dywagacjom, książka Bovy to kawał dobrej literatury SF i wszystkie te niedociągnięcia nie przeszkadzają w odbiorze "Wojny o Księżyc" – czyta się ją bardzo przyjemnie. Szczerze polecam tę powieść i z niecierpliwością czekam na tom trzeci zatytułowany "Mars".

 

Wojciech Świdziniewski

 

Ben Bova

Wojna o Księżyc

Wyd. Solaris 2003

 

 


Książka

Z "Perspektywy" Witelona

 

No to mam problem. Chciałam zareklamować, zrecenzować, przybliżyć powieść z gatunku fantasy, a właściwie napiszę o książce quasi-biograficznej, quasi-historycznej, może nawet bardziej zbliżonej prawdzie historycznej niż to "quasi".

A mówię o ostatniej powieści Witolda Jabłońskiego, zatytułowanej "Uczeń czarnoksiężnika", wydanej przez superNOWĄ.

Wydawca na czwartej stronie okładki pisze: Oto sensacyjny manuskrypt, dzieło odkryte w podziemiach klasztoru... Jego autorem jest Witelon: astronom, astrolog, alchemik, mag i truciciel... Jego barwny żywot jest jak pięknie iluminowana księga, której przeniknięte diabelskim jadem karty przewraca się z niesłabnącą ciekawością. Do końca nie wiedząc: prawda to czy szatański apokryf.

Przepraszam za tak długi cytat. Ale potrzebny jest mi, by zająć się dwoma sprawami.

Bo zaczęłam czytać, zachęcona właśnie tym okładkowym opisem. Diabelska księga, średniowieczne przesądy, stosy, alchemia – oto co sądziłam znaleźć w powieści. No i znalazłam, a jakże! Znalazłam także coś więcej: świetnie napisaną biografię słynnego uczonego.

Po kolei: Witelon – syn z nieprawego łoża Turynga, kupca, zarządzającego, czy raczej skubiącego kasę książęcą na Śląsku i jego wielkiej miłości – Maliny, córki Kaliny, wiedźmy i dzikuski. Tyle się dowiedziałam z kart powieści. A co znalazłam w Internecie? Tylko tyle, że Witelon sam o sobie mówił, że jest synem Turyngów i Polaków.

Jest różnica w tych obu opisach? Śmiem stwierdzić, że jest. Jabłoński operuje fantastycznie słowem pisanym. Jego opowieści są przesiąknięte takim realizmem, że trudno było mi się zorientować, co jest przez autora wymyślone, a co jest zgodne z faktami historiograficznymi.

O samym Witelonie wiemy i wiele, i nic zarazem. Bardziej jest znany jako autor Perspectivum libri decem, dzieła zwanego potocznie Optyką, w którym starał się – między innymi – wytłumaczyć fenomen złudzenia optycznego, problem rozchodzenia się, skupiania i załamywania promieni świetlnych. Wiemy o nim także jako o dyplomacie i pośle w jednym z najgorszych okresów w polskich dziejach – w czasie rozbicia dzielnicowego.

Z książki "Uczeń czarnoksiężnika" dowiemy się wiele, wiele więcej. O samym Witelonie, i o historii Polski XIII wieku, podanej w sposób barwny i ciekawy. W sam raz dla kogoś, kto zasypiał na lekcjach historii, słuchając o mnogich synalkach Bolka Krzywoustego, komu latały mroczki przed oczami, gdy musiał wkuwać na blachę wszystkich innych Bolków i Henryczków, jako że imiona owe były podówczas w cenie.

Jabłoński postawił na autobiografię. Witelon, siedząc w "tajemnej piwniczce", u kresu żywota, mając pod dostatkiem inkaustu i pergaminu, spisuje swoją biografię. Rozpoczyna od przedstawienia historii swej rodziny od dwu pokoleń wstecz. Poznajemy jego dziada i babkę, szczególnie babka Kalina jest ważną postacią w dziejach Witelona. To jej wiedza "tajemna", znajomość ziół, "szamańskie" czarownictwo, a także koneksje rodzinne odegrały duży wpływ na wybór drogi życiowej młodego Witelona i zdecydowały o dalszej edukacji.

Nie bez znaczenia w życiu astronoma była też gwiazda, pod którą przyszło mu się na świat. Gwiazda Wenus – gwiazda Lucyfera, ponoć spowodowała, że umysł miał tęższy niż to w średniowieczu bywało.

Jego dzieje, spisane przez niego samego, pewnie miejscami ubarwione i nieprawdziwe, podane są w zgodzie z prawdą historyczną. Ale nie operuje Jabłoński suchymi faktami, o nie! Bitwa legnicka, najazdy Tatarzynów, poszczególni książęta śląscy i ich dzieje – te rzeczy zostają tak wplecione w historię Witelona, że zapamiętują się same. To dlatego chętnie polecę tę książkę właśnie uczniom.

Ale nie tylko im. I to jest ten drugi powód, dla którego przytoczyłam na wstępie przydługawy cytat. Oprócz historii jest jeszcze dużo innych fantastyczności. Przede wszystkim brak jakichkolwiek dialogów. Całość jest napisana jednym ciągiem, z podziałem jedynie na rozdziały. Ze względu na świetny język czyta się to znakomicie. Dostajemy mocną porcję "satanizmu": bękarcie złe oko, magię, czary, władanie ludzkimi umysłami. A wszystko to dzięki umysłowi uczonego.

Na razie mogłam przeczytać pierwszy tom tej historyczno-fantastycznej sagi. Już zacieram ręce na myśl o lekturze trzech pozostałych, bo takie są plany wydawnictwa.

 

Karolina Wiśniewska

 

Witold Jabłoński

Uczeń czarnoksiężnika

superNOWA, 2003

 



Czytaj dalej...




 
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...
(Spam) ientnika
Zapytaj GINa
Komiks
HOR-MONO-SKOP
Ludzie listy piszą
Konkursy
Andrzej Pilipiuk
Paweł Laudański
Piotr K. Schmidtke
Adam Cebula
W. Świdziniewski
Adam Cebula
Tomasz Pacyński
Konrad Bańkowski
Paweł Leszczyński
Idaho
Adam Cebula
Krzysztof Kochański
Łukasz Kulewski
Piotr Schmidtke
Konrad Bańkowski
Alexandra Janusz
Marta Sadowska
KRÓTKIE SPODENKI
Dawid Brykalski
Krzysztof Sochal
Andrzej Ziemiański
Romuald Pawlak
Elisabeth Moon
Elisabeth A. Lynn
Harlan Ellison
Robert Silverberg
Tomasz Piątek
XXL
 
< 06 >