strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Konrad Bańkowski Literatura
<<<strona 31>>>

 

Wielkie, magiczne... hm... (2)

 

 

Abecedyx siedział bosy w wygodnym fotelu i mokrą ściereczką czyścił buty, na które zdołał wpełznąć budyń. Po jego lewej stronie, w drugim fotelu zasiadł kapitan, zaś naprzeciw, po drugiej stronie stojącego na jednej... hm, nodze, stoliczka znaczną część przestrzeni zajmowała pani Boosenhalter. Fhrehe z rozanielonym uśmiechem na twarzy przysunęła się do blatu na tyle, na ile pozwalały jej na to warunki. Stolik miał odpowiednią wysokość, dzięki czemu na blacie mieściło się również to, co kazało Fhrehe Boosenhalter szeroko rozstawić łokcie, na których się opierała. W dłoniach okrytych delikatnymi jak westchnienie ćmy rękawiczkami trzymała porcelanową salaterkę i łyżeczkę, której rozmiar sugerował, że na co dzień służy do liczenia ziarnek kawioru. Przysłuchując się rozmowie, w sposób niezwykle dystyngowany pałaszowała budyń. Podobna salaterka stała przez Abecedyxem. Kapitan wykręcił się od deseru twierdzeniem, że nie lubi słodyczy.

– A to dziwne – odparł Sztuk Mistrz znad lepiącego się obcasa – znałem kiedyś ni mniej, ni więcej, ale właśnie pewnego porucznika straży, który mawiał, że każdy mężczyzna lubi słodycze, tylko nie każdy ma odwagę się do tego przyznać...

Kapitan spuścił wzrok, mając nadzieję, że zostanie mu to poczytane za skromność.

– No dobrze, zostawmy to... W zasadzie, kapitanie, jak was zwą?

– Meenedrufer! – kapitan strzelił pod stołem obcasami, zawadzając nogą o jedną z kulistych podpór stołowej... hm, nogi. Pani Boosenhalter uśmiechnęła się jeszcze szerzej i spojrzała na gwardzistę wzrokiem tak maślanym, że aż w promieniu kilku metrów zrobiło się mdło w powietrzu.

– Proszę mi zatem powiedzieć, Heere Meenedrufer – Abecedyx podniósł wzrok znad obuwia – czemu nikt nie sprawdził, czym w istocie jest ta... ten budyń?

Kapitan chrząknął zmieszany. Odkąd poznał Abecedyxa zdawał się być zmieszany permanentnie. Przygotowując się do odpowiedzi, sięgnął po papierosa.

– Cóż... Przyznacie chyba, Mistrzu, że to dość niedorzeczne. To znaczy, ten budyń. Ja... myślałem, że to...

– Panie Meenedrufer! Sugeruje pan, że "to" płynące po ulicy byłoby mniej niedorzeczne?

Pani Boosenhalter zachichotała zupełnie nieadekwatnie do swego wieku.

– Jak pan z pewnością widział, do zidentyfikowania budyniu nie był nikomu potrzebny Sztuk Mistrz. Bez najmniejszych problemów można to było ustalić organoleptycznie. Do tego, jak sądzę, w zupełności wystarczyłyby miejscowe siły stróżów prawa, czyż nie?

– To prawda – przyznał kapitan – jednak nie zmienia to faktu, iż jego pojawienie się w dalszym ciągu pozostaje nieco, hm, tajemnicze.

– A to już zupełnie inna historia – zgodził się Abecedyx. Choć tym akurat również mogliby zająć się pańscy ludzie.

– Tym akurat zajęli się moi ludzie – oświadczył z dumą Meenedrufer. – Poleciłem sprawdzić źródło... budyniu. Wiemy już, że wyciek wystąpił na kilkunastu ulicach i postępował na zewnątrz jednego, możliwego do zlokalizowania punktu. Przesłuchujemy świadków oraz prowadzimy dokładne przeszukania w okolicy, niedługo powinien pojawić się ktoś z raportem.

– Doskonale, dobra robota – pochwalił Abecedyx. – Ja ze swej strony mogę powiedzieć tylko to samo, co rano. Obecność Aury była wyraźnie wyczuwalna, jednak bez dającego się określić źródła. Być może ktoś użył Sztuki i to spowodowało wy... wypłynięcie budyniu, jednakże my mieliśmy do czynienia już wyłącznie ze skutkami.

– To znaczy?

– To znaczy, że nikt w pobliżu nie stał i za pomocą Sztuki nie kontrolował fali budyniu. Podobnie miała się rzecz z tymi kamienicami. Otrzymały niezwykle silny impuls, jednak potem... zrobiły już wszystko same.

Abecedyx odłożył but i sięgnął po salaterkę. Przez chwilę przyglądał się smętnie łyżeczce. W końcu, zrezygnowany, zaczął nią wywijać w tempie, które w tym przybytku mogło się skojarzyć wyłącznie z królikiem.

– Niezłe, naprawdę niezłe – pokiwał głową z aprobatą, kiedy zmęczyła mu się ręka.

– Fhrehe Boosenhalter – zwrócił się do milczącej damy – czy przed moim jutrzejszym wyjazdem pani wyśmienita kucharka byłaby tak uprzejma ugotować mi jeszcze trochę tak znakomitego budyniu? Ten z ulicy zapewne zostanie niedługo uprzątnięty, w dodatku całkiem już wystygł. Jeśli w tym mieście wszyscy znają recepturę tak oszałamiającego deseru, myślę, że moje drogi będą tu prowadzić znacznie częściej.

Pani Boosenhalter przestała się uśmiechać i spojrzała znacząco na kapitana Meenedrufera. Kapitan równie znacząco spojrzał na panią Boosenhalter. To znaczy, w oczy pani Boosenhalter.

– Heere Meister, u nasz szhe rhaczej nije rhobi legumijene... U nasz lubimy owhocowa salade, jest bahrzo popularna zindt. Legumijene rhobią autgheebringe, czo prziehali z Eestelande. Meister nije whie to?

– Cóż – Abecedyx pokręcił w zamyśleniu głową – w Hurenburgu jestem pierwszy raz... Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Kapitanie Meenedrufer, czy to nie ułatwiłoby poszukiwań?

– To niewykluczone – zgodził się kapitan – jednak skąd pewność, że ma to jakiś związek?

– To rzeczywiście, tylko założenie, ale czuję, że może być trafne. Nawet dla naprawdę zdolnego Mistrza zrobienie czegoś z niczego byłoby olbrzymim wyzwaniem. Jest to możliwe, ale potwornie wręcz trudne i wyczerpujące, podczas gdy przemiana czegoś w coś innego, albo sprawienie, że czegoś, co już jest będzie więcej, albo mniej, jest już dużo bardziej prawdopodobne. Nie przypuszczam, aby którykolwiek z wielkich Mistrzów Sztuki bawił się w waszym pięknym i gościnnym mieście – Abecedyx skłonił się uprzejmie w stronę Fhrehe Boosenhalter – w rozpalanie zmysłów u późnokalezjańskich kamienic oraz wypuszczanie na ulice dzikiego budyniu...

...Pani Boosenhalter parsknęła i zakrztusiła się, a Kapitan Meenedrufer upuścił dopalanego papierosa. Abecedyx urwał zaskoczony i powiódł wzrokiem po obojgu.

– Heere Meister – pani Boosenhalter próbowała stłumić niezręczny chichocik. – Phoszę szhę nije hnewacz. Pan zaagte takhe suowho, czo u nasz... No, ono u nasz... – dokończenie wypowiedzi najwyraźniej wymagało przezwyciężenia niespotykanego w tym fachu zażenowania. Pani Boosenhalter załopotała rzęsami, które śmiało mogłyby posłużyć do zgrabiania jesiennych liści i spojrzała na kapitana. Ten zaczerwienił się, ale chcąc jednak wyjaśnić niezręczną sytuację nachylił się do ucha Abecedyxa i poszeptał coś przez chwilę. Tym razem zmieszał się Sztuk Mistrz. I po raz pierwszy z niesmakiem pomyślał o zawartości salaterki.

– Ojej, państwo najmocniej wybaczą. Nie miałem pojęcia. W każdym razie, myślę, że należałoby zacząć poszukiwania od ludzi, o których wspomniała Fhrehe Boosenhalter.

– Oczywiście, Mistrzu, tylko, że jak już wspomniałem... – kapitan nie dokończył. Drzwi wejściowe otwarły się z rozmachem i do hollu wkroczył Asystent. Sprawiał wrażenie najbardziej ucieszonego Asystenta na świecie. W końcu wracał z wychodnego w Hurenburgu. Nie to jednak przykuwało uwagę zebranych. Na krasnoludzie pojawił się nowy element stroju, element, który rzucał się w oczy nawet bardziej, niż kwalifikacje pani Boosenhalter. Krasnolud wmaszerował dumnie w nowiuteńkim kapeluszu. Dzieło to musiało wyjść spod ręki niebanalnego rzemieślnika. Wykonany z brązowego zamszu, fantazyjnie zacieniał twarz krasnoluda szerokim, delikatnie wywiniętym rondem. Z przodu lśniła wielka, prostokątna klamra, a całości dopełniało wetknięte zawadiacko olbrzymie, kolorowe pióro. Z całą pewnością było to nakrycie głowy napawające nosiciela dumą. Asystent aż jaśniał. Fhrehe Boosenhalter westchnęła w zachwycie. Abecedyx ograniczył się do uniesienia brwi. Krasnolud, najwyraźniej w pełni usatysfakcjonowany wywołanym wrażeniem, podszedł do stolika. Spojrzał pytająco na leżące na podłodze buty Abecedyxa.

– Ominęło cię niezłe przedstawienie – rzucił Sztuk Mistrz, leciuteńko tylko zabarwiając ton wypowiedzi sarkastyczną nutką.

– I chuj – powiedział krasnolud wzruszając ramionami. Pani Boosenhalter spuściła skromnie oczy, ale Abecedyx dałby sobie głowę uciąć, że uśmieszek, który przemknął przez jej pieczołowicie odrestaurowane oblicze, nic ze skromnością wspólnego nie miał. Zadziwiająco tolerancyjne miasto, pomyślał nie bez zazdrości. Dalszą konwersację uniemożliwiło przybycie jeszcze jednego gościa. Do wnętrza zdecydowanym krokiem wmaszerował jeden z gwardzistów. Kapitan Meenedrufer natychmiast przybrał służbowy wyraz twarzy i poderwał się z fotela, aby przyjąć raport. Abecedyx próbował się chwilę przysłuchiwać, ale gwardzista mówił "po tutejszemu", więc zrezygnował. Aby nie tracić niepotrzebnie czasu, przywołał Asystenta i, wciągając buty, zrelacjonował mu wydarzenia ostatnich godzin. Krasnolud wysłuchał wszystkiego cierpliwie, po czym bez słowa komentarza, czy choćby jednego pytania, poszedł na górę po instrumenty. Wykonując zwrot na pięcie, przejechał siedzącemu wciąż Abecedyxowi piórem po nosie. Sztuk Mistrz kichnął. Zły i rozdrażniony dostrzegł uśmiechy na twarzach pani Boosenhalter, kapitana, a nawet gwardzisty. Na Kragujevca, co ja tu robię? pomyślał z tłumioną wściekłością. Co to w końcu jest, wakacje czy jakieś zlecenie? Czy ja się w to muszę pakować? Coraz bardziej poirytowany atmosferą leniwego popołudnia ogarniającą stolik i zebrane przy nim osoby, poczuł przekorną i nieodpartą chęć działania. Kragujevcu, Mitologu, pomóżcie, niech mam to już za sobą... westchnął. Ponaglająco spojrzał na Meenedrufera. Kapitan ułowił to spojrzenie, pokraśniał i wyprostował się dumnie.

– Mistrzu – zaczął, niedbałym ruchem ręki uciszając swego gwardzistę – już wiemy, skąd to wypłynęło. Dzięki sprawności moich ludzi udało się określić epicentrum wytry... eee... e-erupcji, a nawet znaleźć świadków.

Abecedyx odetchnął z ulgą, a więc jednak coś drgnęło. Ze zdziwieniem skonstatował, że poprzez spore zniechęcenie dla całej tej sprawy, jakie żywił do tej pory, zaczyna nieśmiało wyzierać zaciekawienie.

– Dobrze, proszę mi więc opowiedzieć, co też pańscy podziwu godni wywiadowcy odkryli.

– A zatem, wy...lew miał miejsce w jednej z mniejszych kamieniczek w dzielnicy Jorgi. Straż zabezpieczyła miejsce, nie wpuszcza nikogo do środka, chwilowo zatrzymała też mieszkającą tam kobietę. Na miejscu czekają też świadkowie, będziecie mogli, Mistrzu, porozmawiać z nimi osobiście, jeśli wola.

– I owszem, chętnie. Zaczekajmy tylko chwilę na mojego asystenta i możemy ruszać.

– Ja tesz będę jusz poszua – wtrąciła się pani Boosenhalter. – Nie będę panowie pszeszkadzacz. Fhrehe wstała, prezentując wciąż siedzącemu Abecedyxowi swój wdzięk i powab idealnie na wysokości jego oczu. Sztuk Mistrz, zupełnie bezwiednie przez chwilę w milczeniu wodził wzrokiem od wdzięku do powabu i z powrotem. Fhrehe Boosenhalter, choć przyzwyczajona do takich reakcji bez mała od dziecka, uśmiechnęła się na myśl o prostych zasadach działania mężczyzn. Uśmiechnęłaby się jeszcze szerzej, gdyby wdzięk i powab nie zasłaniały jej tego, co siedzący Abecedyx nieporadnie i nerwowo próbował ukryć, zakładając nogę na nogę. Poruszeni byli również obaj gwardziści, jednak dzięki metalowym elementom służbowego stroju ich wzruszenie nie było aż tak widoczne.

Po chwili na dół wrócił Asystent. Wesoło pogwizdując, tachał ze sobą kuferek Abecedyxa. Oczywiście, z zachowaniem najwyższej ostrożności. Sztuk Mistrz uniósł się wreszcie z fotela, nerwowo spoglądając w dół. Na szczęście Meenedrufer ze swym gwardzistą ruszyli już do drzwi, a krasnolud pytającym wzrokiem spoglądał w twarz Mistrza. Wszyscy wyszli na ulicę. Wiosenny wieczór powitał ich ciepłym powiewem od czasu do czasu niosącym jeszcze ze sobą delikatną nutę wanilii. Jednak bruk do tej pory został już idealnie uprzątnięty. Abecedyx ponownie zadumał się nad czystością miasta. Ale, jeśli się weźmie pod uwagę, że w Hurenburgu, pomimo tak specyficznego charakteru świadczonych usług, jakoś nigdy nie były popularne niewybredne dowcipy o rybie, człowiek przestaje się dziwić? Ruszyli raźno przed siebie na tyle, na ile pozwalały fizyczne możliwości krasnoluda. Kiedyś, na początku ich znajomości Sztuk Mistrz (który zresztą był wtedy jeszcze głupawym młodzieńcem o ego tak wyrośniętym, że sam mu się czasem kłaniał) przegonił biednego Asystenta przez kawał miasta w takim tempie, aż tamtemu popruły się spodnie. Był to poważny cios dla ich rodzącej się ówcześnie, nieokrzepłej jeszcze przyjaźni. Z drugiej strony w przeciągu wielu późniejszych lat współpracy Abecedyx przekonał się, że krasnoludy, choć nie są długodystansowcami, to na krótkich odcinkach bywają zabójcze. Na szczęście również obu gwardzistom nie przyszło do głowy nadmiernie wyciągać nogi. Idąc, mijali oświetlonych latarniami przechodniów, którzy swym zachowaniem sprawiali wrażenie, jakby erupcje budyniu i kopulujące kamienice przytrafiały się w Hurenburgu na co dzień. Abecedyx zastanawiał się, czy tak wolno rozchodzą się tu wieści, czy po prostu miasto i jego mieszkańcy są aż do tego stopnia uporządkowani. Na bazie dotychczasowych obserwacji skłonny był przychylić się do tej drugiej ewentualności. Po czym do głowy przyszła mu jeszcze trzecia możliwość. Przypomniał sobie, co słyszał o uciekających oknami i w zaawansowanym negliżu rajcach miejskich i innych przedstawicielach śmietanki towarzyskiej Hurenburga. W takim układzie, zbytnie ekscytowanie się wydarzeniami poranka mogło wielu mieszkańcom wydać się dalece nieroztropne. Toteż i do wszystkiego, co nastąpiło później lepiej podchodzić z rezerwą. A zresztą, jak się nad tym chwilę zastanowić, no to cóż? Budyń jak budyń...

Zamyślony Abecedyx, prowadzony przez Meenedrufera, dotarł wreszcie na miejsce. Od razu było widać, że to tu. Pomiędzy okazalszymi kamienicami stał niepozorny, piętrowy domek. Świeżo posadzone kwiatki w skrzynkach stojących na parapetach, ładnie odmalowane framugi i okiennice, czyste zasłonki w oknach sprawiały wrażenie domostwa skromnego, ale czystego i zadbanego. Jakoś to Sztuk Mistrza nie zdziwiło. Jednak mimo tego przytulnego, mieszczańskiego wrażenia, jakie domek sprawiał, od razu było wiadomo, że to tu... A to za sprawą dość obscenicznie lśniących resztek budyniu, który ponad wszelką wątpliwość wypłynął – och, jakże by inaczej! – kominem, spłynął po czerwonych dachóweczkach, przelał się przez rynny i, niczym już nie zatrzymywany, ruszył w dół ulicy, skręcając w również opadające lekko przecznice po prawej stronie. W środku paliło się światło i przez nie do końca zasłonięte okna Abecedyx dostrzegł siedzącą przy stole jakąś kobiecinkę, dwóch gwardzistów i jeszcze kilka osób, prawdopodobnie wzmiankowanych świadków. To by było na tyle, jeśli chodzi o nie wpuszczanie nikogo do środka, pomyślał z goryczą. Kapitanowi Meenedruferowi nie sposób było odmówić doświadczenia i wzorowego przygotowania do służby. Takoż i jego ludziom. Myślenie jednak nie w każdym zawodzie było cnotą, co gwardziści udowadniali regulaminowo.

– To tu – zakomunikował Meenedrufer. – To dom Fhrehe Jelke, Mistrzu. Pilnują jej moi ludzie.

– Tak, zauważyłem – westchnął zrezygnowany Abecedyx. – Pozwólcie, kapitanie, że najpierw rozejrzę się tu na zewnątrz. Odnoszę wrażenie, że przechodziło tędy mniej ludzi, niż siedzi wewnątrz.

Słysząc tę wymianę zdań, krasnolud postawił delikatnie kufer i wziął się za jego otwieranie. Abecedyx powstrzymał go jednak ruchem ręki.

– Daj spokój, przyrządy tu nic nie wykażą.

– I chuj – mruknął krasnolud, odsuwając się od kufra. Splótł ręce za plecami i zaczął bujać się na piętach, pogwizdując. Meenedrufer poczuł się odrobinę zdezorientowany i uznał, że najlepiej, jeśli póki co uda, że go tu nie ma. Drugi gwardzista poszedł w ślady swego przełożonego. Tymczasem Abecedyx zaczął uważnie sondować okolicę. Czasami bywał zawzięty, a najczęściej z przekory, kiedy nic się nie chciało układać po jego myśli. Tym mocniej więc postanowił rozwikłać tę cholerną zagadkę, ale do tego potrzebny mu był trop. I to wyraźniejszy, niż ten poranny, z gruzowiska. Stanął przed domem, spojrzał w górę. Z rynien wciąż jeszcze zwisały białawe gluty. To dawało jakieś nadzieje, ale nie za wielkie, prawdę powiedziawszy. Tak jak przypuszczał, emanacja Aury była zbyt niska, aby cokolwiek sensownego dało się stwierdzić na podstawie wskazań przyrządów. Przy silniejszym polu były nieocenione, ale w tej sytuacji jedyne, na czym Abecedyx mógł polegać, to nos i doświadczenie. Badając lekko już przyschnięte sople, wyczuł podobne emanacje co i rano. Wzruszenie Aury, najprawdopodobniej jakąś ingerencję Sztuki, ale bez jakiegokolwiek wskazania, bez najdrobniejszych chociaż śladów, jakie pozostawiał przecież każdy Mistrz. I zawsze były to ślady indywidualne dla owego Mistrza. Tymczasem wszystko wskazywało albo na spontaniczny wykwit Aury, albo... Abecedyx chwilę oswajał się z tą myślą, albo Sztuki użył ktoś, kto na Aurę nie oddziałuje. Sztuk Mistrz obejrzał się i spojrzał na wciąż kiwającego się beztrosko Asystenta. Czy to możliwe? – spytał sam siebie w duchu. Czy to możliwe, aby krasnolud posłużył się Sztuką? Chyba nikt tego nigdy nie próbował, ale gdyby spróbować, to kto wie, co mogłoby się stać? Wprawdzie krasnoludy nie przejawiają żadnego zainteresowania Sztuką, ale zawsze musi się zdarzyć jakiś wyjątek. Bo tak naprawdę, kto powiedział, że niewrażliwość na Aurę nie pozwala na opanowanie Sztuki?

Abecedyx stał chwilę oszołomiony wnioskami, do jakich doszedł. Kiedy jednak uświadomił sobie, że wyciągnął je zdecydowanie zbyt pochopnie, otrząsnął się z zamyślenia i gestem przywołał zarówno Asystenta, jak i stojących niecierpliwie opodal gwardzistów.

– Niewiele – zaczął wyjaśniać Meenedruferowi, który pomimo iż bardzo się starał i tak wyglądał jak świeżo upieczony ojciec, który czeka na wiadomość do kogo podobny jest dzieciak. I czy w związku z tym ma się cieszyć, czy jednak złożyć wizytę sąsiadowi. – Niewiele, jak mówię. Aura ledwie trącona, ani śladu czyjejś działalności. Kapitanie, chyba jednak będę musiał oprzeć się na tym, co powie nam pani... pani...

– Jelke – pospieszył z podpowiedzią Meenedrufer. Wyraźnie było widać, jak bardzo jest zawiedziony. Po chwili zorientował się jednak, że to z kolei szansa dla niego, natychmiast więc wprowadził Abecedyxa z Asystentem do wnętrza małego domku. Fhrehe Jelke jak do tej pory najwyraźniej nikt nie wytłumaczył, o co chodzi. Biedna kobiecina siedziała na kuchennym krześle i ze splecionymi na podołku rękoma kiwała się żałośnie, coś tam sobie biadoląc pod nosem. Kiedy Sztuk Mistrz wszedł do środka, nie podniosła nawet wzroku, za to ożywili się świadkowie, póki co również trzymani w kuchni. Abecedyx nie zwrócił jednak na nich uwagi i od razu podszedł do pani Jelke. Przyklęknął przed nią i uspokajająco położył rękę na jej dłoniach. Kobiecina dopiero teraz uniosła głowę i spojrzała na Mistrza.

– Fhrehe Jelke... – zaczął Abecedyx, ale kobieta natychmiast pokręciła głową.

– Gospodine, ja tudzinka... Ja ne razumem...

– Gospodzio Jelke – uśmiechnął się Mistrz płynnie przechodząc na jej język – Opovete mi nešto...

Reszta zebranych osób słuchała tej rozmowy w skupieniu, choć nikt nie rozumiał ani jednego słowa. Meenedrufer był kompletnie zaskoczony, nie spodziewał się, że Abecedyx zdoła się w jakikolwiek sposób porozumieć z Eestelandene autgheebringe, jaką w rzeczy samej była Fhrehe Jelke. Tymczasem Mistrz wdał się ze starszą panią w swobodną pogawędkę, co więcej widać było, że poprawił jej się humor. Kilka razy uśmiechnęła się, ożywiła i zaczęła opowiadać o czymś zupełnie swobodnie. Abecedyx słuchał jej z uwagą, od czasu do czasu wtrącając tylko jakieś monosylaby. Wreszcie Mistrz powiedział coś, po czym Fhrehe Jelke umilkła i pokiwała tylko głową. Abecedyx wstał.

– Kapitanie – zwrócił się do Meenedrufera – chyba coś mamy. Miałbym jednak prośbę. – Mistrz uśmiechnął się w taki sposób, że gwardzista natychmiast zrozumiał, iż słowo "prośba" zostało użyte wyłącznie w charakterze kurtuazyjnym. – Wszystko panu wyjaśnię, jednak w tej chwili chciałbym, aby zabrał pan stąd swoich świadków. Raczej nie będą mi potrzebni.

– Cóż, mamy zanotowane ich dane, zresztą wszyscy mieszkają w okolicy, nie będzie problemu, gdybyście, Mistrzu, zechcieli porozmawiać z nimi później. Tak, na wszelką ewentualność, oczywiście.

– Oczywiście. To jednak nie wszystko...

– Tak?

– Potrzebuję, aby zabrał pan stąd również swoich ludzi, a sam udał się wraz z nimi.

– Jak to? Jesteśmy odpowiedzialni za porządek w tym mieście i wszystko, co tego dotyczy, dotyczy również mnie i moich ludzi. Nie mogę spełnić tej prośby.

– Och, może pan, może. Co więcej, sam pan tego zechce, w przeciwnym wypadku wyjdę ja. I będzie to oznaczało koniec mojego zainteresowania tą sprawą. Widzi pan, ja nie jestem tu za nic odpowiedzialny, nie mam żadnego interesu w rozwikłaniu tej zagadki, więc nic nie tracę, pozostawiając ją w takim stanie, w jakim jest.

– Czy to szantaż?

– Cóż to za głupie pytanie! Oczywiście, że nie. Uświadamiam tylko panu, że umożliwienie mi załatwienia wszystkiego w taki sposób, jaki uznam za najlepszy, oszczędzi panu wielu kłopotów i zmartwień o porządek w Hurenburgu. Proszę się zastanowić, co pan zrobi, jeśli wieża ratuszowa zamieni się w coś obscenicznego? Albo wszystkie drzwi w mieście zamiast skrzypieć, zaczną wydawać nieprzystojne westchnienia?

– Jak to, Mistrzu, czy to możliwe?

– Równie możliwe, jak to, że późnokalezjańskie kamieniczki zapałają do siebie żądzą nieprzystojną budynkom, a z komina pani Jelke wytryśnie budyń, jakkolwiek niestosownie by to nie zabrzmiało. Pan mnie pyta, kapitanie, czy to możliwe, a ja panu odpowiadam – nie. Ale się zdarzyło. A następny budyń, choć to też niby niemożliwe, może być już całkiem dziki...

Abecedyx umilkł, słysząc tłumione parsknięcia gwardzistów i nieco zdezorientowanych, świadków. Kiedy powiódł spojrzeniem wokół, wszyscy natychmiast przypomnieli sobie o istnieniu czubków butów oraz o tkwiących w nich palcach, którymi zaczęli zawzięcie ruszać. Zupełnie, jakby ćwiczyli wspólnie od miesięcy. Wiele krążyło opowieści o Mistrzach, ale jakoś żadna nie wspominała o poczuciu humoru. W niektórych natomiast przewijały się żaby.

– Dobrze – powiedział Abecedyx, zacierając ręce. – Skoro mamy to już ustalone, najwyższy czas, aby wcielić słowa w czyn. Kapitanie, podejrzewam, że czas może mieć niemałe znaczenie, prosiłbym więc o odrobinę pośpiechu.

Meenedrufer bardzo wyraźnie manifestował swoje niezadowolenie. Nie było to wprawdzie paniczne niezadowolenie kury wywołane widokiem pieńka, przejawiało się raczej mruczeniem pod nosem, fukaniem i złymi spojrzeniami, niemniej kapitan spełnił prośbę Abecedyxa. Na kłótnię ze Sztuk Mistrzem nie miał ochoty. Przeczuwał niejasno, że żaba nie jest jeszcze najgorszą rzeczą, jaka może się człowiekowi w życiu przytrafić, a kapitan gwardii miejskiej to w żadnym wypadku niewystarczająca ranga, by powstrzymać Mistrza przed utratą cierpliwości. Kiedy wszyscy wyszli, Abecedyx polecił Asystentowi ukrycie kuferka z instrumentami, a jego samego wysłał przez prowadzące z kuchni drzwi do pilnowania ogródka. Sztuk Mistrz między innymi dlatego dumnie mienił się prawdziwym Mistrzem, iż ze Sztuki korzystał możliwie najrzadziej. Doskonale znał przykłady zbyt ufnych w Sztukę Mistrzów, których kości nie miały nawet szansy zbieleć. I żył na świecie wystarczająco długo, by wiedzieć, że każdy system działa o wiele lepiej, jeśli posiada odpowiednie zabezpieczenie. A lepszego zabezpieczenia niż Asystent Abecedyx nie znał. Kiedy za krasnoludem zamknęły się drzwi, Abecedyx ustawił sobie krzesło tak, aby dokładnie widzieć drzwi do ogródka oraz wejściowe, samemu nie będąc widzianym przez żadne z okien. A potem rozpoczął pogawędkę z Fhrehe Jelke, aby zarówno sobie jak i jej umilić oczekiwanie. Oczywiście, jak każdą miłą i niezobowiązującą rozmowę zaczęli od życzeń pomyślności dla wszystkich żyjących i nieżyjących członków rodziny. W Hurenburgu z pewnością był to obyczaj kompletnie obcy, jednak Abecedyx doskonale znał zarówno język, jak i zwyczaje panujące w Pogoriczke Krajinie, skąd pani Jelke pochodziła. Zresztą, jak się okazało, w rzeczywistości nie nazywała się Jelke, a Jolkova, jednak po przybyciu do Hurenburga, gdzie przez długie lata prowadziła jedną z najporządniejszych w mieście pralni, zmieniła nazwisko na brzmiące bardziej "po tutejszemu". Było to posunięcie o tyle zadziwiające, że pomijając terminologię potrzebną jej w pracy, pani Jolkova kompletnie nie "zaagte po naszemu", jak powiedziałaby Fhrehe Boosenhalter. I Abecedyx dziękował za to z całych sił Kragujevcowi, bo to uniemożliwiło gwardzistom przesłuchanie biednej starowinki. A co ważniejsze, nikt jej nie wyjaśnił, o co chodzi, przez co Sztuk Mistrz mógł jej powiedzieć dokładnie i tylko tyle, ile uznał za przydatne. Miejscami zresztą odrobinę rozmijając się z prawdą. Pani Jolkova vel Jelke opowiadała o sobie chętnie, czego Abecedyx wysłuchiwał z wystudiowaną cierpliwością, oraz jeszcze chętniej o utrzymującym ją synu, czego Abecedyx słuchał ze z trudem maskowaną ciekawością. Zoltan Jelke, sądząc z opowieści jego matki, musiał być wyjątkowo wspaniałym młodzieńcem. Młodzieńcem w trudnym do wywnioskowania wieku, jako że pani Jolkova mówiła o nim, jakby chodziło jej o kilkunastoletnie pacholę, co – biorąc pod uwagę wiek jej samej – wydawało się mało prawdopodobne. Abecedyx obawiał się, że słodki i wszechstronnie uzdolniony Zoltancze może w rzeczywistości okazać się starszy od jego kuferka. Co tylko potwierdzało zasadność rozstawienia krasnoluda w ogródku. Tak, na wypadek, gdyby mladić nie chciał na spokojnie wyjaśnić swej roli w całym dzisiejszym zamieszaniu. Póki co jednak, Mistrz został zapewniony o dozgonnej miłości, jaką tamten żywił do swej matuli, o jego złotym sercu, co z pewnością wynikało ze starannie wybranego imienia, o licznych zaletach ducha i umysłu, oraz o nadzwyczajnie dobrym wychowaniu, które pomogło Zoltanowi zachować nieskalaną przyzwoitość w tym, nie całkiem podążającym ścieżkami moralności, mieście. Abecedyx słuchał tego wszystkiego starannie, filtrując każdą napływającą informację. Przed oczami zaczął rysować mu się obraz mężczyzny żyjącego pod jednym dachem ze starą matką w mieście, w którym słowo "cnota" oznaczało tyle co "dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma lasami...". Być może zakompleksionego. Być może sfrustrowanego. Być może idealnego, spokojnego sąsiada. Do czasu. Abecedyx zaczął delikatnie wypytywać panią Jelke o wydarzenia minionego dnia. Bez większego zaskoczenia przyjął wiadomość o tym, że Zoltan nie czuł się chyba najlepiej. Był rozdrażniony, pół nocy przesiedział w swoim pokoju, zamknął się w nim również po południu. Potem jakoś tak wybiegł z domu, ale pani Jelke nie zwróciła na to baczniejszej uwagi, bo na kuchni właśnie wykipiał jej budyń, który szykowała synkowi na podwieczorek. Sztuk Mistrz pomyślał, że chętnie obejrzałby sobie pokój Zoltana, ale...

...Ale Zoltan wrócił do domu. Meenedrufer był człowiekiem słownym, nie zostawił w okolicy żadnego widocznego gwardzisty, mladić wszedł więc do domu niczym nie zaniepokojony. Od razu okazało się, że faktycznie bliżej mu do kuferka, niż mladicia.

– Dobar večer – powiedział Abecedyx wstając z uśmiechem szerokim jak dekolty pani Boosenhalter. – Kako si, Zoltane?

Mężczyzna był mocno zdezorientowany, jednak serdeczny uśmiech jego rodzicielki sugerował, że nie ma powodów do obaw.

– Dobar, dobar... – odparł niepewnie i uścisnął wyciągniętą do powitania dłoń obcego, który – nie wiedzieć czemu – uśmiechał się jak grabarz do zarazy. Tamten oddał uścisk i, nie wypuszczając dłoni Zoltana, poklepał go po ramieniu, robiąc przy tym krok w bok, jakby chciał obrócić ściskanego do światła. Wciąż oszołomiony spotkaniem Zoltan nie zauważył, że obcy ustawił się dokładnie miedzy nim, a drzwiami.

– Zoltane – zaczął tamten – Dovol, da prašam. Štoj si pravio denes? Nociu i odpoledne?

Zoltan natychmiast zrozumiał. I zareagował prawidłowo, zadając jednak kłam zapewnieniom swojej rodzonej matki, o dobrym wychowaniu, jakim to niby miał się kierować. Wiedząc, że nie ma szans na wyrwanie swej ręki, z całej siły nadepnął Abecedyxowi na stopę. Mistrz dłoni Zoltana wprawdzie nie puścił, ale zwolnił swój uścisk na tyle, że tamten mógł się już wyswobodzić. A wtedy rzucił się w kierunku drzwi do ogródka. Abecedyx spokojny o dalszy przebieg wypadków, opanował się jako tako i wolno ruszył za uciekającym. I tu plan się sypnął. Obaj dostrzegli to prawie równocześnie. W oknie wychodzącym na ogródek. Mniej więcej na wysokości parapetu. Opierające się o szybę. Widoczne do bólu. Pióro.

Abecedyx zawył w duchu. Zoltan, nie mając pojęcia, co to w rzeczywistości oznacza, poczuł jednak instynktownie, że śmierdzi to pułapką. Zanim Sztuk Mistrz ochłonął z zalewającej go fali wściekłości Zoltan wykonał błyskawiczny w tył zwrot i rzucił się na zagradzającego mu drogę mężczyznę. Potężnym pchnięciem obu rąk powalił go na podłogę, pani Jelke krzyknęła, a Zoltan, przeskoczywszy nad upadającym, dopadł drzwi na ulicę, szarpnął je i rzucił się na dwór. W każdym razie z pewnością taki miał zamiar. Dopóki jak spod ziemi nie wyrósł przed nim... no, w każdym razie pojawił się... krasnolud z wrednym uśmiechem, którego nawet gęsta broda nie mogła ukryć. A potem Zoltan wrócił do domu. Lotem koszącym ławeczkę i opartą pod ścianą miotłę. Abecedyx, jako ten mniej uszkodzony podniósł się pierwszy. Mocno zdumiony, patrzył na wciąż uśmiechniętego Asystenta. Krasnolud wkroczył do środka, zamknął za sobą drzwi, po czym bez słowa przemaszerował przez całą izbę, otworzył drzwi do ogródka i z opartej o ścianę motyki zdjął kapelusz. Zadowolony jak kot w fabryce śmietanki wcisnął go na głowę.

– Nie odmawiam ci skuteczności – wychrypiał Abecedyx – ale mogłeś mnie uprzedzić. Mogliśmy to lepiej rozegrać.

– I chuj – powiedział krasnolud, czując już, że na więcej pochwał nie ma co liczyć.

Abecedyx ruszył w kierunku pojękującego na podłodze Zoltana, ale z zaskakującą żwawością wyprzedziła go pani Jelke. Oczywiście, biadoliła przy tym okrutnie.

– Ništo ne se sluči – spróbował ją uspokoić Mistrz – ima malku vrtoglavica, da poleži spokojno pet minuta. Roztrzęsiona staruszka nie była jednak w stanie tak po prostu uspokoić się zaraz po tym, jak ktoś skrzywdził jej syneczka. Abecedyx uznał więc, że najlepszym wyjściem będzie poczekać. Zoltan i tak nie był chwilowo zdolny do ucieczki. A jak już się ocknie, będzie mógł dokładnie go o wszystko wypytać. Dał znak Asystentowi, aby miał baczenie na tę dwójkę, a sam poszedł wreszcie na piętro, pomyszkować sobie spokojnie w pokoju Zoltana.

 

***

 

– Zoltan Jelke? – Meenedrufer najchętniej wybuchnąłby śmiechem. Oczywiście, gdyby nie oznaczało to wybuchania śmiechem w twarz Sztuk Mistrza. A kapitanem gwardii w Hurenburgu nigdy nie zostawało się poprzez zamiłowanie do ryzykanctwa i balansowanie na granicy utraty cielesności. – To głupek! W mieście wszyscy go znają, niegroźny facet.

– Ja wcale nie twierdzę, że jest groźny. Proszę posłuchać, myślę, że pan zrozumie, a pani z pewnością tym bardziej – Abecedyx skłonił swą błyszczącą głowę w stronę pani Boosenhalter. Cała trójka siedziała przy tym samym stoliczku, co kilka godzin wcześniej. Fhrehe postarała się o wyborną herbatę, Meenedrufer przyniósł dwa przedniej jakości cygara. Spotkanie miało charakter nieformalny, nawet kapitan był tu już niemalże prywatnie. Skończył służbę, następny dzień miał wolny. Abecedyx chciał wyruszyć z miasta rankiem, więc Meenedrufer delikatnie nagiął procedurę, aby nie zatrzymywać Sztuk Mistrza do złożenia wyjaśnień. Spotkali się przy cygarze, a Meenedrufer obiecał, że sam już sporządzi raport. Wiele nie ryzykował, w końcu, kto by wątpił w słowa Sztuk Mistrza?

– Pani Jolkova przybyła do Hurenburga przed laty, to państwo wiedzą – zaczął wyjaśnienia Abecedyx. – Wyjechała z ojczystego kraju na skutek pewnych tragicznych wydarzeń, o których nie będziemy tu teraz mówić. Dość powiedzieć, że w ich wyniku była kobietą samotną, obarczoną kilkumiesięcznym dzieckiem. Miotana różnymi podmuchami losu trafiła do Hurenburga, tu osiadła i tu dorastał jej syn. Wyrosłej w zgoła innej kulturze nie do końca przypadły jej do gustu hurenburskie obyczaje, co odbiło się dość znacząco na wychowaniu syna, które stało się dla niego ni mniej ni więcej, a nieznośnym ciężarem. Jak do tej pory wszystko jasne, mam nadzieję? Dobrze. Zoltan to naprawdę miły i zdolny człowiek. Myślę, że większość pochwał, jakie pani Jolkova wygłosiła pod jego adresem, może nawet być prawdą. Niestety, poza zaletami ma również poważnie nurtujący go problem. Otóż, co zdaje się jest jasne, z racji tego, co już powiedziałem, Zoltan nie ma za grosz śmiałości do kobiet. W wielu innych miejscach na ziemi nie byłoby to aż tak bardzo męczące, ale tu? W takim mieście? W jego pokoju znalazłem dowody naprawdę ogromnej frustracji – Abecedyx pomyślał o ukradkiem przejętej i naprawdę imponującej kolekcji grawerowanych tabliczek. Zoltan musiał je zbierać latami. Mistrz miał tylko nadzieję, że krasnolud nie zaprotestuje przeciwko dodatkowym kilogramom w kuferku. Tym bardziej, że oprócz tabliczek wylądowało w nim coś znacznie cięższego. W dodatku o wiele, wiele cenniejszego. – Nie będę jednak ujawniać zbyt wiele – kontynuował Mistrz – dyskrecja jest jedną z największych cnót mieszkańców tego miasta, co i ja chętnie uszanuję. W każdym razie, nietrudno się domyślić, że w końcu musiało dojść do, hm... nazwijmy to – kulminacji. Zoltan, jak wielu ludzi na wiosnę, zapałał wielką, płomienną miłością. Niestety, jako że wielkie uczucia nie wybierają, pech chciał, iż umiłowaną jest jedna z piękniejszych, ale i najbardziej zapracowanych dziewcząt w tym mieście. Zoltan miał świadomość dwóch rzeczy: po pierwsze, że ktoś tak adorowany, piękny i kochany nigdy nie zwróci na niego uwagi i po drugie, że nawet gdyby stał się taki cud, jego matka nigdy nie pogodziłaby się z TAKĄ narzeczoną. Miłość nie takie problemy potrafi ponoć zwyciężyć, więc Zoltan umyślił sobie, że sprowadzi dziewczynę na dobrą drogę. Jednak w tym celu musiał ją w sobie rozkochać. Oceniając swoje szanse w konwencjonalnym starciu na równe zeru, postanowił użyć miłosnego zaklęcia. O ile udało mi się dowiedzieć, kosztowało go to wiele trudu, niemniej w jakiś sposób udało mu się odpowiednie zaklęcie opanować...

– Myślałem, że to niemożliwe! – przerwał Meenedrufer. – Przecież trzeba być Mistrzem aby...

– Tak, tak, jasne – machnął niecierpliwie ręką Abecedyx. – Tak samo, jak trzeba być gwardzistą, żeby patrolować ulice, prawda? Tylko, czy pan, kapitanie, urodził się w swym błyszczącym kasku i kirysie? Ze swym dumnym rapierem przytroczonym do różowiutkich bioderek? Bo ja, na przykład urodziłem się z włosami, a jak byłem mały, to chciałem zostać marynarzem. Reszta przyszła później. Oczywiście, Sztuka jest potężną panią i trzeba być Mistrzem, aby ją rozumieć i aby móc z niej korzystać umiejętnie. Ale nie trzeba być strategiem prowadzącym wojny, aby nauczyć się strzelać z kuszy... Tak więc Zoltan opanował zaklęcie. A w każdym razie myślał, że opanował. Nawiasem mówiąc, jego przykład pokazuje wyraźnie, dlaczego Sztuki należy używać rozważnie. Zaklęcie, którego użył jest dość potężne, rzucane przez osobę niedoświadczoną bardzo łatwo może wymknąć się spod kontroli. Efekty widzieliśmy. Dodam tylko, że próbował dwa razy...

Zarówno kapitan Meenedrufer, jak i pani Boosenhalter szybko dodali dwa do czterech. Fhrehe, w miłosnych bojach i uniesieniach doświadczona jak mało kto, uśmiechała się tylko. Kapitan głośno wciągnął powietrze, po czym z przeciągłym sykiem wypuścił je przez zęby.

– A więc to tak... to dlatego. To huncwot! – wykrzyknął, podobnie jak pani Jelke zapominając, że mowa o czterdziestoletnim mężczyźnie. – Nie wyjdzie, oj nie wyjdzie on z haaltenkeller za szybko. Odechce mu się miłostek, niewydymkowi jednemu!

Abecedyx spojrzał w oczy pani Boosenhalter. Oboje zgodnie pokręcili głowami z dezaprobatą. Smutnawy uśmiech Fhrehe sugerował prośbę, której nie było potrzeby wyrażania na głos.

– Właściwie, kapitanie, jakie zarzuty miejska gwardia zamierza postawić Zoltanowi?

Kapitan nerwowo zamachał cygarem, rozsiewając wokół paprochy popiołu.

– Jak to? To przecież wandal i niszczyciel! Jest winien zawalenia się dwóch kamienic, zanieczyszczenia kilku ulic oraz poważnego zaburzenia porządku miejskiego. U nas, w Hurenburgu, dbamy o porządek, takie rzeczy nie mogą nikomu ujść płazem!

– Ale jak rozumiem, główny problem leży w stratach materialnych, prawda?

– No, oczywiście! Przecież takie późnokalezjańskie kamienice, to nie jakieś tam szopy z patyków. To majątek.

– No dobrze... A przypuśćmy, kapitanie, że szkody materialne zostałyby pokryte. Choćby i przez kogoś innego. Co wtedy?

– Wtedy? No... zostałoby naruszenie porządku publicznego.

– Co za to grozi?

– W najlepszym wypadku grzywna, w najgorszym...

– Najgorsze wypadki nas nie interesują. Przypuśćmy, że stać mnie będzie na zapłacenie grzywny, pokrycie odszkodowania i złożę poręczenie za Zoltana...

Pani Boosenhalter głośno westchnęła. Obaj mężczyźni spojrzeli na nią. Oczy mocno jej błyszczały. Speszona, wyciągnęła z rękawa sukni przepięknie haftowaną chusteczkę wielkości niewielkiej cygarniczki i zaczęła osuszać kąciki oczu. Dopiero widząc tę scenę, Meenedrufer zrozumiał, o co chodzi.

– No tak. Hmf... no tak... cóż... Ehm, w takiej, eee... sytuacji, myślę, że sprawę udałoby się załatwić z uwzględnieniem wszelkich okoliczności łagodzących. Oczywiście, odszkodowanie jest sprawą bezdyskusyjną, chyba żeby właściciele domów nie wnieśli skargi. Na to chyba jednak nie możemy liczyć...

– Ja również na to nie liczę – przyznał spokojnie Sztuk Mistrz.

– Natomiast co do grzywny... to bywały przypadki zastosowania surowego pouczenia. Tak, myślę, że przypominam sobie takie precedensy.

– Jest pan, kapitanie, człowiekiem niedoścignionej wiedzy, nieskalanego honoru i wielkiego serca – uśmiechnął się Abecedyx. Meenedrufer zamilkł, był człowiekiem, który nie wiedziałby, co począć z komplementem nawet gdyby go dostał na talerzu z dołączoną dokładną instrukcją spożywania.

– Ale to chyba nie koniec naszej sprawy – Sztuk Mistrz zwrócił się z kolei do Fhrehe Boosenhalter. – Miałbym również prośbę do pani. Pomimo iż wiem, że jest pani osobą wyjątkowej szlachetności, nie chciałbym narażać pani samej, ani jej gościnnego domu na wydatki. Pozwolę więc sobie zostawić u pani małą zaliczkę, w zamian którą prosiłbym o przygarnięcie Zoltana raz na jakiś czas. Oczywiście, dyskretnie, nie chcemy przecież zadzierać z panią Jelke, prawda? Zdaję sobie sprawę z tego, że nie załatamy w ten sposób kwestii pękniętego serca, niemniej Zoltan jest już wystarczająco dojrzałym mężczyzną, aby umożliwić mu mniej bolesne sposoby walki z trądzikiem. Myślę, że dzięki temu nie będzie więcej zagrażał spokojowi miasta.

Pani Boosenhalter nie odpowiedziała. Po raz kolejny jednak uśmiechnęła się, od którego to uśmiechu Abecedyxowi zrobiło się tu i ówdzie miękko, a gdzie indziej wręcz przeciwnie. Bo był to uśmiech, przy którym wdzięk i urok pani Boosenhalter bladły niczym płomyk świecy w pełnym słońcu, i przy którym każdy mężczyzna zapominał, że kobieta może się składać z czegoś więcej niż tylko z uśmiechu. Abecedyx pomyślał, że raczej jednak nie wyjedzie z samego rana.

 

***

 

Słońce stało już dość wysoko, kiedy niewielki, dwukonny gig wytoczył się na trakt pozostawiający Hurenburg za plecami. Na koźle siedział łysy mężczyzna w czarnym stroju, a obok niego krasnolud w kapeluszu z fantazyjnym piórem. Krasnolud majtał nogami i pogwizdywał. A z tyłu, przytroczony skórzanymi pasami jechał podróżny kuferek Sztuk Mistrza. W kuferku spała koszatniczka, pobrzękiwały grawerowane tabliczki. I spoczywała Księga. Jedyna Księga z zaklęciami, jaką Abecedyx kiedykolwiek widział i o jakiej kiedykolwiek słyszał. Księga, którą Zoltan Jolkov odziedziczył po swym ojcu, którego nigdy nie poznał. Księga, którą Zoltan Jolkov nie bez bólu, ale jednak oddał w ręce Abecedyxa jako zadośćuczynienie za wyrządzone miłosnym zaklęciem szkody.

 

kwiecień – wrzesień 2003

 




 
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...
(Spam) ientnika
Zapytaj GINa
Komiks
HOR-MONO-SKOP
Ludzie listy piszą
Konkursy
Andrzej Pilipiuk
Paweł Laudański
Piotr K. Schmidtke
Adam Cebula
W. Świdziniewski
Adam Cebula
Tomasz Pacyński
Konrad Bańkowski
Paweł Leszczyński
Idaho
Adam Cebula
Krzysztof Kochański
Łukasz Kulewski
Piotr Schmidtke
Konrad Bańkowski
Alexandra Janusz
Marta Sadowska
KRÓTKIE SPODENKI
Dawid Brykalski
Krzysztof Sochal
Andrzej Ziemiański
Romuald Pawlak
Elisabeth Moon
Elisabeth A. Lynn
Harlan Ellison
Robert Silverberg
Tomasz Piątek
XXL
 
< 31 >