strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Adam Cebula Publicystyka
<<<strona 17>>>

 

Po roku 2000

 

 

Przewidywanie przyszłości w nauce to wdzięczny temat dla dziennikarza, wszelako pod jednym warunkiem, że nie on sam przewiduje. Zazwyczaj delikwent, lub autor, wykręca się sianem. Zaprasza tak zwanych fachowców, którzy dyskutują i przewidują. Wiadomo, że kicha, że niewiele z tego wszystkiego wyjdzie, ale winę zwali się na gości. Dziennikarz pozostanie mniej więcej niewinny.

Gdybanie na temat przyszłości ma stałą własność, że często kulą w płot, a czasami, ku uciesze poszukiwaczy sensacji, uda się przewidzieć dokładnie "to". Aczkolwiek "co", to już jest problem wróżbiarski. To osobna sprawa, by tak sformułować swe gdybanie, by dało się ono później przypasować do różnych rzeczy, i by sprawiało wrażenie, że dokładnie o to właśnie chodziło.

W gdybaniu obowiązuje zasada kury z dziesięcioma dziobami. Pytanie: jak może sobie wyobrażać kura lepszą kurę? No właśnie tak, z większą liczbą dziobów, ten bowiem co ma, jest jej aktualnie bardzo potrzebny. Domniema więc, że i kolejne się przydadzą. Na tej zasadzie mniej więcej jesteśmy w stanie planować naszą przyszłość. Nie daje się, poza bardzo rzadkimi przypadkami, przeskoczyć rzeczywistości technologicznej, która nas otacza. Jeśli, to zazwyczaj na zasadzie owego dodatkowego dzioba. Dobrym przykładem jest chyba słynna łódź podwodna kapitana Nemo. Wielbiciele talentu francuskiego wizjonera, zachwycają się tym, jak to mu się znakomicie udało przewidzieć współczesną konstrukcję atomowej łodzi podwodnej. W istocie w tamtych czasach trwały już pierwsze przymiarki do zbudowania czegoś takiego i oczywiście przed inżynierami pojawił się w całej swej ostrości problem napędu. Były nawet całkiem wariackie pomysły statku parowego, który by powietrze dla palenisk czerpał przez rury unoszone pływakami na powierzchni. Generalnie jednak było dobrze wiadomo, że potrzebne jest z grubsza cudowne coś, najchętniej wytwarzające prąd elektryczny, które nie potrzebowałoby do swej pracy niczego z zewnątrz.

Stos atomowy tylko w pewnej części spełnia owe życzenie. Wytwarza sporo ciepła, nie potrzebując do tego powietrza. Niestety, aby ciepło się do czegoś nadało, potrzebna jest skomplikowana maszyneria. Potrzebny jest jeszcze zbiornik zimna. Szczęśliwie znakomicie spełnia tę rolę morska woda, lecz całkiem dobrze można sobie wyobrażać, że Nautilus, który w Tajemniczej wyspie jest odcięty w podziemnej grocie, musiałby – pracując ze stosem atomowym– uważać z ilością produkowanej energii, o ile nie byłoby tam wystarczającego przepływu. Mogłoby się okazać, że temperatura wody wzrośnie za bardzo.

Verne zapewne miał na myśli coś, co miałoby pojemność energetyczną paliwa jądrowego i pracowało jak tak zwane ogniwa paliwowe. Pozwalają one wyduszać teoretycznie w 100% energię chemicznych wiązań z paliw takich jak węgiel czy wodór. Niestety, choć ich sprawność bije na głowę wszelkie inne konstrukcje, to chodzi tylko o energię chemiczną, za mało, by okręt mógł całymi miesiącami przebywać pod powierzchnią wody. Okręty podwodne wykorzystują stos atomowy jako zwyczajne źródło ciepła. Nagrzewa on zawsze jakiś nośnik, który porusza najczęściej silnik Stirlinga. W skrajnych wypadkach udaje się wydusić z całej maszynerii sprawność około 42 procent. Oznacza to, że reszta energii zamienia się w ciepło. Tak więc chyba tego cudownego wynalazku Kapitana Nemo jeszcze nie ma, a wróżbiarski sukces Verne’a jest raczej wynikiem chciejstwa rozentuzjazmowanych krytyków.

Nie ma prywatnych helikopterów. Jeszcze w latach osiemdziesiątych pisarze SF umieszczali swych bohaterów w miastach, w których nagminnie odbywała się napowietrzna komunikacja. Gdy wtedy zadać dzieciakom pytanie, jak będzie wyglądał świat w roku 2000, to natychmiast rysowały helikoptery. I jeszcze rakiety. Wydawało się wówczas oczywiste, że będziemy podbijać kosmos. Temat ten poruszałem już kilka razy. Pozostał mi jeszcze jeden wątek: historyczny film, którego akcja rozgrywa się w kosmosie, czyli opowieść o tragedii Apollo 13 i koniec bohaterskiej fantastyki naukowej. Realia bowiem przeniosły rojenia pisarzy SF w obszary wspomnień. Co gorzej, pamiętają już tylko niektórzy. Klasyczna kosmiczna fantastyka, to miniony okres, gdzieś pomiędzy latami trzydziestymi i końcem siedemdziesiątych.

Całkiem niedawno los wykreślił kolejną cezurę w kosmicznej technice. To prawdopodobnie koniec epoki wahadłowców. Wraz z kolejną katastrofą i werdyktem, że winni są ludzie i urzędnicy, a tak naprawdę księgowi i liberalna koncepcja duszenia kosztów, okazało się, że walnęła się pewna koncepcja polityczna kosmicznego rozwoju. Owszem, gdy piszę te słowa, czekamy na lot chińskiego astronauty. No cóż, Chińczycy jeszcze nie dowiedzieli się że tam naprawdę niczego nie ma...

Ludzkie marzenia odwróciły się od kosmosu. Szczerze mówiąc, lwia połać świata przeżywa najlepszy okres w swych dziejach, więc po co pchać się gdzieś, gdzie nie tylko nie ma ziemi pod budowę basenu, ale nawet powietrza? Diabli wzięli ustrój powszechnej szczęśliwości i równości, czyli socjalizm. Jak powiedział pewien niekoniecznie mi znajomy osobnik "nareszcie można normalnie kraść".

Ciekawe, że futurologiczne przewidywania nie biorą pod uwagę zmian mentalności społeczeństwa. Otóż kraść się przestaje opłacać. To znaczy marne efekty daje złodziejstwo proste. Kiedyś zwinięcie kilku "furek" ustawiało człowieka na całe życie. Dziś lwią część wartości samochodu stanowią umowy, ubezpieczenia i gwarancje. Pomijam problem, jak zarejestrować ukradziony samochód, lecz chodzi mi o to, że ciężar operacji nabycia czegokolwiek przenosi się ze sfery fizycznej w ceremonialną. Osią staje się właśnie rytuał odgrywany przez sprzedawców, nawet niezależnie od jego prawnych czy społecznych konsekwencji. A tego oczywiście ukraść się nie da.

Mało kto przewidział, że w tak zwanym wysoko zindustrializowanym społeczeństwie jednym z podstawowych problemów stanie się brak pracy. Im dalej w technologię, tym bardziej skurczony obszar rzeczywistych potrzeb. Coraz więcej prac jest wykonywanych przez maszyny. Co więcej, załatwiane są czasami "na cacy" to znaczy likwidowana jest cała technologia, która te potrzeby rodziła. Jeszcze z początkiem lat dziewięćdziesiątych wydawało się, że brak zapotrzebowania na węgiel do ogrzewania mieszkań, to tylko machinacje wielkich koncernów. Dziś mamy już technologie, które tak dramatycznie redukują zapotrzebowanie na energię, że staje się dosyć obojętne, czym dom jest ogrzewany. Istotniejsza od ceny paliwa staje się łatwość jego stosowania. No i mamy na zielonej trawce dziesiątki tysięcy ludzi, którzy przez całe lata uczyli się cholernie trudnej sztuki kopania kilometr pod ziemią.

Pisarze SF nie przewidywali czegoś takiego, jak ustawicznego przekwalifikowania się. Bohaterowie powieści byli przypisani do zawodów, najczęściej byli "pilotami" czy "nawigatorami", albo "programistami".

Motorem do napisania tego tekstu było to, że zaskoczyło mnie kolejne zjawisko w informatyce. Nie jestem na pewno specem od czegokolwiek, lecz raczej trzymam łapę na pulsie codziennych wydarzeń, a czegoś takiego się nie spodziewałem. Otóż pozwolę sobie – nim o sprawie właściwej opowiem – na jeszcze jedną ogólną uwagę: futurologia przestała być zajęciem futurologów i pisarzy SF. Intensywnie na co dzień, z wielkim profesjonalizmem zajmują się nią wszelkiej maści dziennikarze komputerowi. Oni przewidują, wróżą, co prawda na krótko naprzód, lecz wróżą. Ze skutkami na ogół lepszymi niż zawodowi futurolodzy. Pamiętam gdybania sprzed kilku lat na temat systemów operacyjnych desktopów. Czasami jednak wciąga ich temat maszyny roku 2000. Komputer miał się z przeproszeniem zhumanizować, to znaczy miał reagować na mowę i może nawet nastrój operatora. Od strony technicznej przewidywano coraz większe zapotrzebowanie na pamięć masową w postaci twardych dysków, których pojemność miała sięgnąć 20 GB.

Okazało się na skutek tego, że system (operacyjny) określa człeka bardziej niż kolor skóry, czy zasobność portfela. Sprawa łatwo sięgnęła kultury, a nawet socjologii. Ci od Linuksa spoglądają na "windziarzy" z góry, ci "normalni" traktują eksperymentatorów jak maniaków. Podział wydaje się trwały, bo reinstalacja systemu to taka operacja, której bez ważnych powodów, jak trzęsienie ziemi, się nie przeprowadza, a już przejście na inny system to decyzja poważniejsza od zmiany seksualnego partnera.

Tak nam się w głowach wdrukowało przez ostatnie kilkanaście lat. A tu masz babo placek. Nie zwróciłem specjalnej uwagi na tak zwanego Linuxa Demo, jaki kiedyś trafił do mnie z gazetką. Ot dziwactwo. Potem pojawił się Knopppix. Kolejna dystrybucja ruszająca prosto z CD. Ruszyło. Całkiem niedawno pobuszowałem sobie w sieci i odkryłem ze zdziwieniem, że mamy WYSYP systemów operacyjnych uruchamianych wprost z CD. (zajrzyj aurox live, cdlinux, linux-educd, knoppix )

 

Aby było śmieszniej, w tym najmniej trzy polskie. Można oczywiście pytać: po cholerę. Nie wiem. Tak samo jak nie wiem, po cholerę w kioskach leży ze setka poradników dla pań. Są. Nikt tego zjawiska nie przewidywał. Co więcej, nikt się nie zastanowił jeszcze, do czego to wszystko może doprowadzić.

Tak, czy owak, powstała techniczna możliwość oderwania się usera od konkretnego systemu operacyjnego. To naprawdę startuje (choć nie zawsze) z CD. I gdy wyciągnę płytkę z czytnika, znika jak sen złoty, zostawiając najwyżej ślady w postaci dokumentów. Można zmieniać jak rękawiczki, wedle uznania, nastroju, potrzeby. Powstają dystrybucje profilowane, już to dla twardzieli (Slackware Live), dla nauczycieli, dla tych z Polski i blondynek. Jak widać system operacyjny spadł z piedestału wynalazku stulecia, przestał być wartością samą dla siebie, a zaczyna być zwyczajnie przyginany do ludzkich potrzeb.

Czytałem kiedyś w GW prognozy końca peceta, wróżą co jakiś czas ludzie z PC Worlda. I jak kulą w płot. Wróżyli tak zwane aplikacje sieciowe, uruchamiane za drobną opłatą na serwerze dystrybutora. Na drzewo. Wróżyli, że komputery staną się ponownie terminalami, że gdzieś będzie serwer z systemem operacyjnym, z którego zostanie poprzez kabel wczytany do pamięci operacyjnej, a dystrybutor pobierze myto od kolejnej sesji. Niby lepiej dla użytkowników, bo ci, co nie pracują prawie na komputerze, mniej zapłacą. Ani trochę.

Tymczasem mamy zaawansowane technologiczne rozdawnictwo, nawet wtykactwo systemów. Też nie znałem tej sztuczki: nadziałem się na nią przypadkiem. Debiana (gdyby ktoś nie wiedział, kto zacz, osikowy kołek nie działa) pobieramy za pomocą tak zwanych plików jigdo. Pomysł zasadza się na tym, że transmisja dla zwiększenia szybkości odbywa się z wielu serwerów jednocześnie. Najpierw zasysamy programik, potem plik jigdo z rozszerzeniem jigdo, a potem zaczyna się szaleńcza jazda z prędkością dochodzącą w mojej przygodzie do 2400 kB/sek. Po kilkudziesięciu minutach (nie przechwalajmy się tymi megabajtami, średnia jest około 640 kB/sek) wyskakuje nowiutki obrazik iso, tylko wrzucić na nagrywarkę. Oczywiście, kochany Czytelniku, na modemie to se ne da.

Cała ta seria przykładów powinna doprowadzić konsekwentnie do wniosku, że postęp techniczny morduje nasze marzenia, że zabił SF, lub coś temu podobnego. Przyznaję: kiedyś Jacek Inglot wyraził na poważnym spotkaniu poświęconym przyszłości SF, że będzie opisywała teraźniejszość. Naprawdę tak jest obecnie, że scenografia zbudowana z tego, co jest teraz w naszym otoczeniu wygląda w powieści całkiem kosmicznie: czujniki podczerwieni, chipy sieci, satelity, kodowania, wirusy, komputerowe epidemie. Rzeczywiście, technologia sprawiła, że pisarze SF (żyje jeszcze ten gatunek) gonią w piętkę. Rzeczywiście bezpieczniej udać się w obszary średniowiecza magii i alternatywnych światów.

Od wielu lat jedno się nie zmienia: rolą wróżbitów i dziennikarzy jest wzbudzić zainteresowanie, a nie powiedzieć jak jest, czy i jak będzie. I od lat niezmiennie dajemy się na to nabierać. Przyszłość, jak do tej pory dosyć konsekwentnie okazuje się w sumie lepsza, nie tylko od pohukiwań różnego rodzaju wróżbitów ale i naprawiaczy świata. Nawet gdy pomyślimy o jednym z najtragiczniejszych okresów w dziejach 1939 – 45, to właśnie wówczas wprowadzono do użycia penicylinę wynalezioną w 1938 roku przez A. Fleminga.

Konkluzja jest taka, że postęp techniczny to takie bydle, że niczego nie zostawia nie zmienionego. Nawet wróżbiarstwo się zmieniło: wymaga jednak by cokolwiek o tym świecie wiedzieć. A wtedy przynajmniej nie damy się zaskoczyć dniem dzisiejszym.

 

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...?
Spam (ientnika
Wywiad
Hor-Mono-Skop
Konkurs
Adam Cebula
Łukasz Orbitowski
Romuald Pawlak
Piotr K. Schmidtke
Andrzej Pilipiuk
Adam Cebula
W. Świdziniewski
W. Świdziniewski
Tadeusz Oszubski
Satan
Paweł Laudański
Adam Cebula
Adam Cebula
B. Anterionowicz
Eryk Remiezowicz
Marcin Mortka
P. Nowakowski
Tadeusz Oszubski
Jolanta Kitowska
Dawid Brykalski
XXX
Wit Szostak
M. L. Kossakowska
T. Kołodziejczak
Brian W. Aldiss
Antologia
 
< 17 >