strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Bartek Anterionowicz Literatura
<<<strona 25>>>

 

Jeszcze jedna postmodernistyczna bajka...

 

 

O AUTORZE
Bartek Anterionowicz - urodzony na ziemiach odzyskanych w zimę stulecia, ostatniego dnia obfitującego w nie mniej radosne wydarzenia roku. Zameldowany tymczasowo w PKP (pociągi kursujące między Toruniem, Warszawą, Bydgoszczą, Krakowem a Słupskiem). Student dwóch filologii: angielskiej (specjalizacja: literatura angielska) i winnej (specjalizacja: metodologia kaca). Życiowy cel: być i mieć. Być jak Petroniusz i mieć zawsze na wino. Ewentualnie - jak Klaudiusz z Big Brothera - własną reklamę kulinarną (może być mikser) w Tele Shopie. W chwilach wolnych od pisania i picia myśli, co by tu wypić i napisać.

Kohany Świenty mikołaju!

Z okazji zblirzających się Świont borzego Na rodzenia, piszem do ciebie, bo chciałbym złorzyć Ci rzyczenia świonteczne i noworoczne terz i chciałbym cię prosić o grę kąputerowom Dragon Ball Z ( w Empiku po 95 zł), notebooka Toshiba z Procesorem Intel Mobile Pentium III, 700 MHz, rower górski (ten po 760 zł w sklepie na ul. Grodzkiej), telefon komurkowy Motorola 280 Timeport z wbudowanym...

 

– ...lasowaczem mózgu, małoduszny bachorze – wycedził Mikołaj i, zmiąwszy list, cisnął nim na wyczucie do kosza. Trafił bezbłędnie; miał kilkuwiekowe doświadczenie. Wziął łyka warki strong i rozkleił kolejną kopertę. Kiepsko maskowane obrzydzenie przemknęło po jego obliczu.

– Ja pieprzę, ale bazgroły – zdenerwował się. Tym razem tak bardzo, że chybił do kosza. List odbił się od krawędzi, potoczył między butelkami smirnoffa i zatrzymał przy głowach dwóch spitych elfów chrapiących z nosami wciśniętymi w leżącą między nimi call girl. Dziewczyna miała na szyi niezwykle oryginalny naszyjnik, na tyle oryginalny że można było szesnastolatce wybaczyć brak innego przyodziewku.

Mikołaj zaklął. Gdzie jest ta druga? Jak znał życie (a ten jego aspekt znał świetnie) pewnie coś zwędziła i prysła. Co tym razem? Sprawdził portfel i komórkę. Nie, nie dzisiaj. Czyżby odtwarzacz CD? DVD?? Ech, nie stać go było na to, by podnieść się i sprawdzić. A za każdym razem, gdy patrzył na nierozpakowane worki z listami, skąpa rezerwa sił topniała w zastraszającym tempie. Odwrotnie proporcjonalnie do zawartości worków. Nigdy nie lubił dzieci, więc te codzienne dostawy makulatury wyglądały na żart w wyjątkowo kiepskim guście. Przy tym wiedział doskonale, że dzieciaki bawią się całkiem nieźle, doprowadzając go przy okazji do ruiny psychicznej. A może to nie tylko one... może ktoś jeszcze maczał w tym palce... Zerknął podejrzliwie w górę.

– Boże – zamknął oczy – wiem, że mnie nie lubisz... Wiem, że cię zawiodłem; że miałeś wobec mnie wielkie plany, które tak niesmacznie sparodiowałem... – zająknął się, słysząc, jak ktoś wali o drzwi – ...choć to nie z mojej jednak winy, bo po prostu taki już jestem. – Łomot przybrał na sile. – Chciałem skosztować innego życia... ale ja się zmienię, przyrzekam. Czuję, że dojrzałem do tej decyzji... że jestem gotów, by zostać poddany próbie... Kurwa! – Nie wytrzymał mimo najlepszych chęci. – Ja tu pracuję! Któryś z was, spiczastouche dupki, raczy w końcu otworzyć te pieprzone drzwi?!

Jeden elf zamruczał coś przez sen. Drugi tylko wtulił spuchniętą twarz mocniej między piersi dziewczyny. Mikołaj próbował łyknąć Warki dla uspokojenia, ale zaschłe gardło zwilżyło zaledwie kilka szyderczych kropli. Ostatnia puszka ze zgrzewki.

– To tylko zły sen – wymamrotał ponuro, po czym, już śmielej, odwrzasnął – Już lezę, kurwa!

Za drzwiami, wyprężony na baczność, stał pan w firmowej kurtce Zeptera. Promiennie się uśmiechając, wyjmował z torby zestaw noży. Przynajmniej tak się Mikołajowi zdało, podczas tego ułamka sekundy, zanim znów zatrzasnął drzwi.

Stanął raz jeszcze na środku pokoju. Spróbował robić przysiady, ale strzykało mu w kolanie, więc przestał. Chciał zadzwonić po pizzę, ale przypomniał sobie, że odłączyli im telefon, gdyż z uwagi na zmniejszone datki na działalność od dwóch miesięcy nie płacili rachunków, a komórki szkoda było używać. Raz jeszcze spojrzał wymownie na sufit. Gigantyczny grzyb mrugnął do niego seledynowym okiem zwietrzałej pleśni. Mikołaj przestał spoglądać na sufit. Przeniósł za to wzrok na pękate worki z listami. Kilogram to coś koło trzydziestu listów, oszacował błyskawicznie. Te trzy worki oznaczają zatem, ni mniej, ni więcej, robotę na dobre dwa tygodnie.

– Panie Boże – podjął zmęczonym głosem – wiem, że jestem rozpustnym kabotynem, wiem, że wstyd ci za mnie... powiem ci w sekrecie, że mi też właściwie jest wstyd, ale z drugiej strony, co ty możesz wiedzieć o udrękach kabotyństwa? O tym, jakie to wyczerpujące, jak źle wpływa na wątrobę...? Jednak spraw przynajmniej, spraw, by ten list był inny, ciekawszy niż wszystkie... żeby nie było tam żadnych motoroli z wbudowanym aparatem cyfrowym, notebooków, Intel Mobile Pentium III, 700 MHZ, gier video, górali ze sklepu na Grodzkiej, płyt Shakiry... – Rozdarł kopertę, przełknął ślinę i po głębokim wdechu zaczął czytać na głos.

 

Kochany Mikołaju! – uśmiechnął się, początek OK.

Piszę do Ciebie, gdyrz – tutaj Mikołaj wywrócił oczyma... nie chwal dnia... – gdyrz pilnie potrzebuję Twojej pomocy. Moja mamusia zdradza mojego tatusia. – Nie mógł powstrzymać kolejnego uśmiechu, najwyraźniej modlitwa została spełniona. – A tatuś przez to się rozpił. Próbuje to ukrywać, ale kilka razy to ja znalazłam w śmieciach butelki po smirnoffie. – Mikołaj uśmiechnął się po raz trzeci – jeszcze szerzej. Rewelacja. Dziewczynka od pierwszych słów umie stwarzać napięcie mistrzowską ekspozycją. No i ma ojca z gustem. – A moja starsza siostra to ucieka przez to z domu, czasem nawet nie wraca na noc od chłopaka, który jest dilerem i alfonsem. Kiedyś jak tatuś był pijany i pokłócił się z mamusią, to słyszałam jak mówi, że moja siostra nauczyła się od niej, jak się kurwić. Nie wiem, co to znaczy, ale jak pani od polskiego usłyszała, że używam tego słowa, to mi wstawiła jedynkę. I kazała za karę napisać opowiadanie. Z ostatnich dwóch dyktand dostałam jedynki i pani powiedziała, że muszę to koniecznie poprawić, ale jak napiszem – Mikołaj prawie się skrzywił, jednak tym razem jakoś łatwiej przyszło wybaczyć – ciekawe opowiadanie o św. Mikołaju to ona mi postawi na koniec roku czwórkę. Ponieważ przeczytałam w Bravo, że przeniosłeś się do Warszawy – zaklął pod nosem, myśląc o tym mściwym dziennikarzynie, któremu nie dał wywiadu – postanowiłam cię odwiedzić...

Zafascynowany chciał czytać dalej, ale kolejne pukanie do drzwi mu przeszkodziło. Tym razem za drzwiami stała trzynastoletnia dziewczynka. Uśmiechała się.

– Nie, dziękuję. – Pokręcił głową z wyrzutem. – Jedną jeszcze wciąż mam. Druga chyba coś ukradła i zwiała. No, wstydu nie macie po prostu. Stali klienci i taka wdzięczność...

Dziewczynka wciąż się uśmiechała. I milczała... wciąż... Zaniepokoił się tym trochę, tylko trochę, bo w zasadzie widok uśmiechniętych dzieci zawsze psuł mu humor i budził irytację.

– Pan Mikołaj? – spytała się uprzejmie po niespodziewanie stresującej chwili.

– No – odpowiedział niepewnie, coraz dotkliwiej przeczuwając podstęp. – Znaczy się, niby tak.

– Święty Mikołaj?

– Bardzo śmieszne! – Zdenerwował się nagle. Od niepamiętnych czasów te wredne pokurcze, gdy tylko chciały go zdenerwować, nazywały go "świętym". Świetnie wiedziały, jak się wściekał, gdy koledzy z Legii Cudzoziemskiej tak właśnie z niego kpili.

– Czy pan Święty Mikołaj? – indagowała śmiertelnie poważna dziewczynka.

Westchnął ciężko.

– No... no niech ci już będzie, że święty – gdy to mówił, pomyślał z pewnym zdziwieniem, że Syzyf musiał mówić podobnym tonem. – O co chodzi?

Dziewczynka po raz pierwszy nieśmiało spuściła wzrok, w ułamku sekundy eliminując niepokojący nastrój.

– Musi mi pan pomóc... – powiedziała cicho, a Mikołaj, słysząc to, aż się uśmiechnął. Sprawa była jednak klarowna.

– Pół litra.

– Słucham?

– I zgrzewkę piwa. Warka strong, jeśli można. Chyba, że wolisz model Motorola Accompli 008 – zapodał z uśmieszkiem – wtedy biorę dwie zgrzewki. To dobry interes – dodał, widząc zdziwienie na twarzy dziewczynki. – Moje kontakty z operatorami się ostatnio ochłodziły po tych rachunkach za sextele... Chciałem powiedzieć, że sknery zrobiły się jeszcze bardziej sknerowate i coraz mi trudniej dostać w darowiźnie dobry towar. – Podczas przedłużającej się ciszy podrapał się po głowie i zaryzykował: – Aha, więc nie chcesz komórki, co?

– To ja napisałam list – odparł w końcu gość z różową kokardką we włosach.

– List? – zastanowił się. – Aaaa...list! Ten ze smirnoffem, puszczającą się matką i siostrą, zapijaczonym ojcem?!

– Ten sam.

– Muszę ci pogratulować. – Pogłaskał ją po główce. – Świetny styl i budowanie napięcia. Ostatni raz czytałem coś podobnego z pół wieku temu. Ten chłopiec potem został prezydentem Kambodży, czy czymś w tym stylu. Taaak. Spójrz na to z tej strony: masz potencjał. Tak więc – dodał pogodnie – nie bój nic. Będzie dobrze.

Mikołaj uśmiechnął się jeszcze promiennie, puścił do niej oko, po czym spróbował zamknąć drzwi. Spróbował zaledwie, bowiem przeszkodziła mu stopa dziewczynki.

– Musi mi pan pomóc – powtórzyła uparcie.

– Wiesz... Ja akurat wychodzę i... – urwał, bo dziewczynka po prostu minęła go i weszła do mieszkania.

– Słuchaj – podjął ponuro. – Mam kupę roboty.

– Tak. To nawet widać. – Podlotek potoczył wzrokiem po puszkach i butelkach, po czym zatrzymał wzrok na elfach i dziewczynie. – Ale numer!

– To nie jest tak, jak myślisz. Poprosiła wczoraj o nocleg. Przejezdna. Zgubiła się i nie stać jej było na hotel. – Rozłożył ręce. – Nie mogłem przecież odmówić. Jakie opowiadania by o mnie wtedy pisali?

– A dlaczego jest naga? – zaciekawiła się smarkula niestosownie.

– No bo... skoro już u nas śpi, pomyślałem, że od razu, no wiesz, bym jej, ten no, ubranie uprał, wiesz. Full service, jak to mówią, he, he. Poza tym ma już 18 lat – dodał niepewnie po chwili.

– Szesnaście, dwa miesiące i trzy dni – poprawiła go stanowczo dziewczynka.

Mikołaj roześmiał się z przymusem.

– Co za cudowny tupet. Niech skonam, rewelacja, moje dziecko. A tak poważnie... chyba nie sugerujesz, że kłamię??

– Gosia, co ty tu robisz?! – odezwała się nagle rozbudzona ich rozmową szesnastolatka.

– A ty, Justyna? Znowu nie wróciłaś na noc do domu...

– Wszystko da się racjonalnie wytłumaczyć. – Lekceważąco wzruszyła ramionami starsza siostra, po czym ziewając, spojrzała na oba elfy. – No, prawie wszystko – dodała w zadumie.

 

***

 

– Pozwól, że zrekapituluję. – Mikołaj skubnął swoją coraz mocniej posiwiałą brodę. – Zatem mam pomóc twoim rodzicom się pogodzić, przekonać siostrę, by przestała się puszczać i rzuciła tego dilera, a potem jeszcze napisać o samym sobie opowiadanie na twój polski? Bo inaczej zostanę oskarżony o molestowanie nieletnich. A w więzieniu traktują takich najgorzej. Zgadza się?

– Zgadza się. – Kiwnęła główką Gosia. – Słyszałam o tym w jakimś filmie po północy.

– Na Boga! Oglądasz te filmy po północy?? Wiesz, co one robią z kształtującą się psychiką i wrażliwością?

– Nie. Ale wiem, co robią inni więźniowie tym skazanym za molestowanie dzieci. Powiedzieć ci? – zaproponowała życzliwie.

Mikołaj nie był ciekawy. Ufne spojrzenie Gosi poruszyło jakąś czułą nutę w jego duszy. Poczuł, że powinien coś zrobić. By pomóc. Gdy zbliżali się do domu dziewczynki, doszedł nawet do wniosku, że cała ta nieprzyjemna sprawa to musi być ta próba, o którą prosił Boga. Postanowił nie psuć sobie nastroju myślą, jak kiepskie poczucie humoru ma Bóg, spełniając ową prośbę w tak niesmaczny sposób. Najważniejsze było, że miał swoją szansę.

– No dobra. – Przerwał nabrzmiałe skrępowaniem milczenie. – Kim on jest?

– On?

– No. Ten facet... facet, z którym twoja mamusia...

– Się puszcza? – dokończyła uczynnie.

– Matko! – oburzył się. – Dziecko, zaczynam się o ciebie martwić. Skąd ty znasz takie słowa?

– Z filmów po północy. I od tatusia, gdy zwraca się do mamusi.

– I tatuś ci pozwala na oglądanie tych filmów?! – wolał trzymać się bezpieczniejszego tematu. Przez chwilę rozważał pociągnięcie tego wątku dalej. Ostatecznie jednak uznał, że nie jest ekspertem w kwestii nowoczesnego rodzicielstwa, i skupił się na zbieraniu informacji.

– Więc z kim się puszcza twoja mamusia?

– Z listonoszem.

– Cliche. – Mikołaj prychnął pogardliwie. – Wyjątkowy banał.

– Kiedyś ich przyłapałam. On był calutki goły, a czapką zakrywał... no, wiesz...

– Wiem. – Zarumienił się mimo woli.

– No i mamusia mi wtedy powiedziała, że jest przejezdny i ona chciała mu uprać strój.

– Sprytnie. – Kiwnął głową z uznaniem. – A jak wpadłaś na to, że to jednak kłamstwo?

– No bo pralka była zepsuta już od 7 miesięcy.

– To jak praliście swoje brudy? Poza swoimi czterema ścianami?

Dziewczynka spojrzała na niego, po czym z całej siły wepchnęła go w żywopłot.

– Ej – wkurzył się, bo jedna gałązka o mało mu oka nie wykłuła. – Luz, to był tylko taki żarcik...

– Zamknij się – syknęła, sama nurkując w żywopłocie – to oni!

Ostrożnie wychylił głowę z kłującej zieleni. Kilka metrów dalej zauważył gościa w ciemnoniebieskim kubraczku i takoż niebieskiej czapce z daszkiem. Gość stawiał rower pod płotem przeciętnego bliźniaka. Listonosz, domyślił się po chwili Mikołaj. Tylko czy w tej dzielnicy listonoszowi płacą za obłapianie mieszkanek? Jeśli tak, muszą płacić krocie. Pasja, z jaką listonosz całował gospodynię (mamę Gosi, jak dało się wywnioskować), przechylając się nad furtką, groziła pożarem okolicy. I pomyśleć, że wcale nie wyglądał na Valentino...

– Rety. Ale paszczur – zdziwił się Mikołaj, patrząc na lowelasa na państwowym mundurku. Na jego brzuszysko wylewające się przez kilka niedopiętych guzików munduru, łysy czerep, płaski, najprawdopodobniej złamany nos i twarz wypisz wymaluj jak dwutygodniowa pizza napoczęta przez robactwo. – Twoja mama musi być naprawdę zdesperowana. To – dodał w zadumie – zdaje się, sporo mówi o kondycji współczesnej kobiety.

Dziewczynka jednak najwyraźniej nie podzielała w tej chwili jego refleksyjnego nastroju.

– Co robimy? – spytała, zaciskając nerwowo piąstki.

– Trzeba poczekać – zdecydował natychmiast.

– Co?!

– Co nagle, to po diable. Myśl pozytywnie. Gdy oni będą tam... no, wiesz... jak w tych filmach po północy...

– Wiem...

– ...no wiesz, to ja wtedy coś skombinuję... wiesz, jakiś plan, itepe. A gdzie jest, no wiesz, twój ojciec?

– Jest już prawie jedenasta rano, więc na sto procent poszedł do pubu się upić. Będzie tam siedzieć gdzieś do północy.

– No tak, idealne zakończenie dnia. Nie ma jak chwilka nad kufelkiem z kumplami, co znają najnowsze sprośne kawały.

Chciał jeszcze dorzucić kilka uwag dotyczących przewagi barów ze striptizem nad zwykłymi pubami, ale się zmitygował, widząc spojrzenie dziewczynki.

– Cóż – odchrząknął i skorzystał z najbardziej męskiego basu, jaki miał w swym repertuarze. – Reszta na mojej głowie, mała. Idź poplotkować do jakiejś kumpeli, na chat erotyczny w kafejce internetowej, czy co tam teraz się robi w waszym wieku. Nie bój nic, zajmę się wszystkim...

 

***

 

Kto powiedział, że pomaganie bliźnim nie może być frajdą? Mikołaj dzięki temu spełniał właśnie swoje marzenie z dzieciństwa. Kierowca tira, który mu to umożliwił, miał potem opisać ową frajdę przybyłym na miejsce po niecałej godzinie policjantom jako "podstępną, zaplanowaną w najdrobniejszych szczegółach kradzież, dokonaną najprawdopodobniej przez konkurencję w branży soków, z barwnikami identycznymi z naturalnymi, po promocyjnej cenie już od najbliższej soboty." W prozaicznej rzeczywistości jednak Mikołaj starał się nie tykać niczego wolnego od procentów, na pewno zaś nie zaplanował zwinięcia tira wyładowanego rzeczonymi sokami po promocyjnej cenie w chwili, gdy jego kierowca zrobił sobie przerwę na Big Maca. Po prostu zdarzyło się; ot, jeden z tych natchnionych pomysłów, zsyłanych w naglącej potrzebie przez życzliwą inspirację.

Kradzież, która miała odtąd ciążyć na jego sumieniu, nie przyćmiła w żadnym stopniu jego radości, tak samo jak zerowa kompetencja w zakresie prowadzenia pojazdów napędzanych inaczej niż siłą własnych mięśni. O Mikołaju powiedzieć można było wszystko prócz tego, że nie uczył się szybko. Różnicę między pedałem hamulca a gazu odkrył prawie od razu, choć zapewne wiedza o tym nie umniejszyłaby wściekłości właścicieli tamtego zielonego forda focusa i błękitnego jak lipcowe niebo subaru, które po niefortunnym manewrze stały się właściwie zielonkawo-niebieską całością. Kolejna dobra rzecz, którą trzeba powiedzieć o Mikołaju to to, że gdy chciał, potrafił być obowiązkowy. Po pół godzinie pełnej wrażeń jazdy wąskimi uliczkami na przedmieściu, przypomniał sobie o zadaniu i planie, jaki uknuł w przeciągu sekundy, gdy patrzył na tira. Plan ów, prawdę powiedziawszy, miał też wcześniejszą wersję. Na początku bowiem Mikołaj miał zamiar porozmawiać z listonoszem, przemówić do jego poczucia moralności. Szybko jednak zdał sobie sprawę, że jako szef katedry zepsucia i nauk pokrewnych, chyba jednak nie był właściwą osobą do wykładów o moralności. Wtedy właśnie przyszła mu do głowy wersja planu 1.2. Listonosza należało przestraszyć. Widok tira był upragnionym rozwiązaniem i jako taki napełnił Mikołaja otuchą.

Zaparkowanie na krawężniku vis a vis domu Gosi teoretycznie przedstawiało sobą pewien problem, a nawet dwa, ale oba stosunkowo łatwo dały się przesunąć w dogodniejsze miejsce. Potem za to nastał czas prawdziwej sielanki: można było siedzieć w środku pojazdu marzeń, czas sobie zabijając przeglądaniem całkiem pokaźnej kolekcji rzadkich już płyt disco polo, i tylko nieznacznie uboższej – numerów magazynu Super Wamp. Straciwszy rachubę czasu, siedział tak więc wśród ryczących głośników, szeleszczenia stronic, i w leniwych myślach powtarzał szczegóły ostatecznej wersji planu. Kilka minut powolnej jazdy za listonoszem, tak, by ten poczuł niepewność bezlitośnie narastającą w rozdygotanych trzewiach. Kilka szyderczo przeciągłych trąbnięć, rwących na strzępy jego nadszarpnięte już poczucie bezpieczeństwa. Potem leciutkie potrącenie, wystarczająco stanowcze jednak, by spadł z roweru i się poturbował. To niezawodnie przygotowałoby grunt pod bezpośrednio następującą rozmowę. Rozmowę, w której przerażony na śmierć lowelas łatwo zgodzi się z refleksją, iż sięgając po cudze, zwłaszcza cudzą żonę, łatwo można się sparzyć... choć to akurat nieszczęśliwie dwuznaczne słowo, uznał Mikołaj i zdecydował się na parafrazę:

– Kurwa, tknij ją raz jeszcze, złamasie, a psy będą, kurwa, znajdować twoje członki jeszcze przez dziesięć naprawdę kurewskich lat. – Brzmiała jedna z poprawionych wersji, a ponieważ akcent zoologiczny poruszył jakąś czułą strunę w duszy Mikołaja (miał kiedyś psa i to naprawdę nie jego wina, że mało zdolna bestia nie oduczyła się jeść), po kilkukrotnym powtórzeniu i dodaniu trzech "kurw" doszedł do wniosku, że wersja owa jest najlepsza, ba, nosząca nawet subtelne znamię artyzmu.

Tymczasem zaczęło zmierzchać( "mój Boże, cóż za jurny listonosz!"). Okna okolicznych domów jak w niemej zmowie rozbłysły wokół tira, pokazując ostro odcinające się na ich tle sylwetki mieszkańców. Samotny grubas łaził półnagi po salonie z telefonem komórkowym przy uchu. W domu obok dwójka dzieci ganiała się zawzięcie, a staruszek naprzeciwko, z łokciami przytwierdzonymi do poduszki na parapecie, lampił się na Mikołaja bezczelnie. Ciarki zaczęły Mikołajowi latać po zdrętwiałych plecach. Takie zimne. Mikołaj nie lubił ciarek. Ani bezczelnych spojrzeń. W ogóle, dotarło do niego znienacka, to nie lubił większości rzeczy. Nawet muzyka z odtwarzacza wydała mu się nagle wieśniacka, sztampowa, prymitywna do bólu. Poczuł nagle, że znacznie by mu ulżyło, gdyby przeciągle wrzasnął. Myśl ta wydała mu się na tyle kusząca, że tylko z najwyższym trudem się powstrzymał. Potem przyszła myśl kolejna: że dopiero zrobienie krzywdy staruszkowi z okna wprawiłoby go w ekstatyczny nastrój. Tę refleksję odpędził z jeszcze większym trudem i kosztowało go to utratę resztki cierpliwości. Ręce mu drżały. Tęsknił za smakiem warki. Prawie czuł nadciągającą katastrofę. Tym bardziej więc znalezienie w kieszonce koszuli (czuł, że musi czymś zająć ręce) zawieruszonej tam tabletki LSD poprawiło mu humor. Już dziesięć sekund po połknięciu dobry humor podwoił się. I potroił. Gdy humor ów doszedł już do tysięcznej wielokrotności samego siebie, Mikołaj pomyślał, że wjechanie w fasadę domu staruszka może wcale nie jest takim głupim pomysłem. Pół minuty później, gdy tir wycofywał się z kuchni domu, Mikołaj wiedział już na pewno, że pomysł był niezły. Na tyle dobry, by go powtórzyć na domu Gosi i wypłoszyć gagatka. I tym razem zadziałało. Wystraszony hukiem listonosz (na złodzieju czapka gore) wypadł na ulicę. Mikołaj prawie czytał w jego myślach. Chcąc jak najszybciej umknąć z miejsca zdarzenia, zanim zostanie spisany jako świadek, zanim ktokolwiek zapamięta, ze w ogóle tu był, listonosz czym prędzej wsiądzie na rower i da nogę, a raczej pedał. Już kilka sekund później Mikołaj znów wrzucał jedynkę i ruszył za znikającym za rogiem listonoszem. Wrzucając dwójkę, czuł promieniujące gdzieś ze środka ciepełko i niesamowitą, pokrzepiającą energię. Piosenki znów zaczęły mu się podobać, prócz swoistego surowego uroku miały jakiegoś takiego zajebistego pałera, pomyślał i zaczął pod nosem nucić jedną z najfajniejszych.

 

Mała, jestem men jakich mało

i jak pijem rano kakało

to se myślem jakie ekstra masz ciało.

I wtedy normalnie mogem pęc

serio serio bum, krach, bęc

 

Gdy wrzucał trójkę, czuł się już całkiem jak młody bóg. To nic, że światłocienie przed nim zaczęły się układać w jakieś latające motorole i oślepiały go seriami zdjęć z wbudowanych aparatów cyfrowych, które nie wiedzieć czemu miały monstrualne flesze. Ale to nic. Nic też, że drzwi po drugiej stronie kabiny otworzyły się i wsiadła trzynastoletnia dziewczynka, która zaczęła mu grozić gwałcicielami z więzienia. Bo tak naprawdę to nie była dziewczynka, to był on sam, men jakich mało, tylko młodszy, siorbiący gorące kakao, chociaż raczej warkę strong, i mówiący o wyluzowaniu, korzystaniu z życia, przeprowadzeniu się z Finlandii do jakiegoś cieplejszego kraju, Polska jest całkiem tania, wiesz?

– I sprzedaj do rzeźni te zapchlone renifery. – Młodszy on puszcza mu oko i wysiada w biegu i to musi być naprawdę zajebiste ujęcie dla jednej z wirujących motoroli, ale tak naprawdę to Mikołaj myśli teraz o tym, że wcale nie czuje się jak młody bóg, wręcz przeciwnie, myśli o tym, że Bóg czuje, że on, Mikołaj, go rozczarował, i że dlatego ta próba to taka furtka powrotna dla grzesznika, i że musi jej sprostać najlepiej jak umie, choćby normalnie mógł pęc. Bum krach bęc. Jest coraz jaśniej, oczy łzawią od błysków lamp błyskowych, listonosz ogląda się po raz pierwszy, bo silnik na najwyższych obrotach wyje auuuuuu auuuuu, bęc, czy to na środku drogi, to nie był przypadkiem ten akwizytor, a Mikołaj powtarza w myślach szczegóły planu. Kilka razy zatrąbić głooośno!!! Przeeeeciąąąąągleeeeeeeee!!!, za szybą chmara upierdliwych aparatów, a on musi pogadać z listo buuuuuuuuu no buuuuuuuu szem. O, chyba znów się obejrzał, myśli Mikołaj, i trzeba nacisnąć pedał gazu i jeszcze raz buuuuuuuuuu tym razem naprawdę głośno i przeciągle buuuuuuuuuuuuuuuuu!!! i porażone oczy znów zalewają się łzami, ale tak naprawdę to są łzy szczęścia czułości, jak gdyby się myślało o swej ukochanej, jakie ekstra ma ciało, i w ogóle można pęc z rozkoszy, gdy jeszcze metr pół metra, pstryk, robi aparat cyfrowy, pstryk...

I BUM...

 

***

– ...krach, bęc, mówicie? – Młodszy aspirant Malinowski powtórzył znudzonym głosem.

– Dokładnie... panie – powiedziała, wciąż trzęsąc się, mama Gosi pół godziny później. – To był jakiś wa wa waaariat. Najpierw to mi tirem w dom wjechał. O tak, wjechał i już... A potem popędził za listonoszem, panie. I panie, tam go dopadł, bo jeszcze to bum, krach, bęc słyszałam normalnie! – Kobieta zamilkła, by podjąć po chwili. – Czy on przeżył? Bo, panie, to fajny chłopak był...

– Niestety. Obaj nie żyją. – Młodszy aspirant Malinowski pokiwał ponuro rozczochraną głową.

Mama Gosi zmarszczyła brwi. Coś tu nie grało.

– Obaj? Skoro wariat zginął, to jak mógł potem uciec z miejsca wypadku?

– Rzeczywiście – aspirant przetarł zaspane oczy – rzeczywiście w tym świetle to nie miałoby chyba sensu...

– Więc? – nie dawała za wygraną kobieta.

– Hm?? – ocknął się aspirant.

– Więc jak to się stało, że wariat uciekł z miejsca wypadku, choć trup?

Malinowski odchrząknął, drapał się chwilę po głowie, po czym spojrzał sceptycznie na rozmówczynię. Gdy zaś przemówił, stał za nim cały respekt instytucji, którą reprezentował.

– Eeee...Wiesiek...! Eeee! Wiesiu, cho no tu...

– No? – Zainteresował się starszy aspirant Wiesław Cholewa, do tej chwili zdrapujący o krawężnik psie gówno z lewej podeszwy.

– Ta tu, no, ta tu, no, jak to siem mówi, o, obywatelka mówi mnie, że wariat był trupem, gdy uciekał z miejsca wypadku.

– Trupem, mówisz, hę? Trupem? Cóż, wykluczyć tego nie można, prawda? Rzuca nowe światło na sprawę. A skąd obywatelko wiecie, że trupem, hę?

– Panowie policjanci, toż to ja się pytam, jak to się...

– Chwila. – Nagle dziwnie chłodny Wiesiek podniósł palec wskazujący. – Chwila moment. To ja się pytam. Wy twierdzicie. Jesteście jedyną osobą, która upiera się, że kierowca był trupem. Podejrzane, co Malina? Coś tu śmierdzi, czujesz?

– Czuję – potwierdził Malina i pociągnął nosem, pokazując jak dobrze czuje.

– Śmierdzi na milę. Ale my tu wywietrzymy, paniusiu, zanim się obejrzysz.

– Zaraz... ale... Jezu... panowieee... Matko Boska... co też... muszę wracać do domu, bo mi lodówka przebiła ścianę w łazience. – Mamusia zamachała nerwowo rękoma.

– Ach tak... rozumiem. – Poklepał ją po plecach starszy aspirant, prawie pieszczotliwie wykręcając jej obie ręce i nakładając kajdanki. – Niepoczytalność. Bardzo dobrze. To niezła linia obrony, naprawdę skuteczna. Najlepsza jeśli idzie o mnie. Proszę się tego trzymać w sądzie... Ten kawałek z lodówką to rewela, niech go sobie pani zapisze. Z jakiegoś filmu ten tekst?

Chwilę jeszcze trwało zamieszanie, potem kobieta skapitulowała przed autorytetem władzy i dała się odprowadzić do radiowozu, po drodze spłoszonym spojrzeniem obejmując stojący obok ambulans. Do ambulansu asystenci wkładali dwa ciała w workach: jedno dawało się rozpoznać jako listonosz, drugiego rozpoznać nie szło żadną miarą, nawet przy najlepszych chęciach.

– Kto to jest ten drugi? – Jakby czytając w jej myślach, spytał starszy aspirant.

– Świadkowie mówią, że to jakiś akwizytor – odrzekł aspirant młodszy.

– Szkoda. Tak mało ich dzisiaj... nie to co kiedyś...

– Myślisz?

– No. I to w dodatku od Zeptera. Szkoda, mógł się przydać.

– Panowie aspiranci, ja naprawdę jestem niewinna.

– Zepter do dobra marka.

– No ba! A jakie mają promocje! Słyszałem o jednej, gdzie...

 

***

 

Mikołaj chyłkiem oddalił się od zostawionego w lasku tira. Po tym, jak faza minęła, jakoś nie czuł się najlepiej. Postanowił, że mógłby to zmienić, informując Gosię, że jedna czwarta problemu została rozwiązana. Wyciągnął komórkę i zaczął pisać SMSa na numer, który mu dała przed rozstaniem.

LISTONOSZ NASTRASZONY. TERAZ NAWET POLECONYMI NIE BĘDZIE WAS NIEPOKOIŁ, SŁOWO. MÓWIŁEM, ŻE WSZYSTKIM SIĘ ZAJMĘ. TERAZ ZAŁATWIĘ SPRAWĘ TWOJEJ SIORY, POTEM IDĘ DO PUBU. MIKI.

Jak się wkrótce okazało – obskurne, śmierdzące szczynami miejsce, gdzie przesiadywał ojciec Gosi, na miano pubu zasłużyć mogło chyba tylko w przypadku przypływu szlachetności oceniającego, i to takiej wzmocnionej dodatkowo kilkoma piwami. Z drugiej strony, piwo tam serwowane było na tyle wodniste, że kilka kufli mogło nie wystarczyć dla nadania językowi tak imponującej szczodrości. Gdzie zatem leżało źródło popularności spelunki, którą owa niewątpliwie się cieszyła, trudno jednoznacznie stwierdzić. Być może chodziło o cenę piwa, tańszego niż gdziekolwiek indziej – taniego jak woda z kranu, chciałoby się rzec i byłoby to porównanie nad wyraz przenikliwie. A być może o barmankę, Łucję "Pancerfaust", która w dużej mierze przyczyniała się do tworzenia niepowtarzalnej atmosfery lokalu, nie tyle nawet swym pulchnym ciałem, co jeszcze bujniejszym temperamentem. Mikołaj właśnie miał okazję docenić ten aspekt, gdy – chcąc na wstępie zbratać się ze stałymi bywalcami – po luzacku odlał się na ścianę, przy okazji strumieniem uryny hojnie zahaczając o stojący przy oknie kaktus. Odetchnął z satysfakcją, przekazał wszystkim znak pokoju i usiadł. W tej samej chwili niemalże, do sali weszła barmanka, zbierając kufle. Tknięta jakąś nadprzyrodzoną intuicją, Łucja spojrzała na kałużę żółtawej cieczy spływającej jeszcze po doniczce. Oczy jej zaszły mgłą furii, a sekundę później ciągnęła już za nogę w kierunku wyjścia jakiegoś pijanego w trupa menela, który miał pecha siedzieć najbliżej doniczki. Przy progu zamachnęła się nim i obróciła kilka razy wokół własnej osi, jak przy rzucie młotem, a delikwent poszybował ze schodów niby pocisk pancerfausta w stronę ulicy, wyjaśniając w ten sposób genezę pseudonimu barmanki. Do środka dotarł jeszcze pisk hamulców z wplecionym weń przeciągle wibrującym klaksonem, na zakończenie zaś nieprzyjemnie głuche uderzenie.

Łucja pokiwała głową z zadowoleniem i zatarła pulchne dłonie.

– I jeszcze raz spróbuj mi nalać do mojego kaktusa! – wrzasnęła, raczej już niepotrzebnie.

– Znacie zasady! – Potoczyła przekrwionymi oczyma po gościach. – Ten lokal to nie jakiś burdel, cholera. Tu trzeba przestrzegać pewnych zasad. A główna z nich brzmi: lać można wszędzie... do kufli, pod stoły, na stoły, na innych gości, wszędzie... ale – zapamiętać sobie – nie do mojego kaktusa...to, kurwa jego mać, pamiątka po moim czwartym mężu, jedyna rzecz, którą od niego dostałam, prócz szóstki dzieci i długów.

Jeszcze raz łypnęła wyzywająco, szukając jakichkolwiek oznak buntu, ale nikt nie był skłonny ich dostarczyć, a już najmniej Mikołaj, który miał kiedyś okazję spotkać się z niechęcią samotnej matki czwórki dzieci, gdy wepchał się przed nią do kolejki w monopolowym. I choć od tamtej pory prawie przestał kuleć, swoją lekcję savoir vivre’u odebrał z pokorą i hołubił jako cenne doświadczenie życiowe. Dlatego teraz, zanim ośmielił się odezwać, ukłonił się z przesadną grzecznością.

– Przepraszam – uśmiechnął się ujmująco. – Przepraszam najmocniej, może pani mi pomoże...

Wbiła w niego swe kaprawe oczka tak, jak wbija się sztylety.

– Pomogę, pomogę... – odparła gderliwie, niespodziewanie uśmiechając się bezzębnym grymasem, zapewne w nadziei na bycie równie ujmującą. – Bo i co mam nie pomóc, zawsze trochę grosza mi wpadnie, nie? – Tutaj zarechotała obleśnie. – Ale dopiero jak zmyję naczynia i na zapleczu; tam jest kanapa i możesz już się rozbie...

– Nie, nie... – przerwał śpiesznie. – Zaszło nieporozumienie. Chodzi mi o pomoc w znalezieniu pewnego gościa. Sęk w tym, że nie znam jego nazwiska. – Jeszcze bardziej przyśpieszył tempo prośby, widząc zmiany zachodzące na obliczu odrzuconej królowej spelunek. – Wpada tu codziennie, każdego wieczora znaczy się... Żona go zdradza, ma dwójkę dzieci i taki przeciętny domek na przedmieściach i zwykłą urzędniczą pracę...

– Odbiło ci, złamasie? – brzmiała wyważona odpowiedź.

– Nie, serio, bardzo byłbym wdzięczny...

– Wdzięczny, kurwa?

Chwilę odczekał.

– Tak, kurwa, wdzięczny – powiedział w końcu, dając upust rosnącej irytacji.

– To, kurwa, ci pomogę. – Głos barmanki zrobił się niebezpiecznie piskliwy. – Tam, kurwa, siedzi. – Machnęła tłustym łapskiem, jakby opędzając się od natrętnej muchy.

– Tam, kurwa, znaczy się ten koleś pod oknem?! – Prawie jej wykrzyczał w twarz.

– A żebyś, kurwa, wiedział, złamasie! – wrzasnęła wściekle. – Żebyś, kurwa, wiedział, że pod oknem! Pod każdym z, kurwa, okien. I tam pod ścianą też siedzi kilku. Kurwa! Przy samym wyjściu też widzę z sześciu takich złamasów. Do wyboru, kurwa, i do, kurwa, koloru. Nadal jesteś wdzięczny, do kurwy nędzy?

– Nie wiem, do kurwy nędzy, jak mam dziękować! – wycedził, dysząc z wściekłości.

Spojrzała nań wzrokiem bogini Kali przyglądającej się ofiarom na poświęconym jej kamiennym ołtarzu.

– Klient – tu bogini charknęła spluwając pogardliwie – klient – splunęła ponownie – kurwa, nasz pan.

Po czym lekceważąco obróciła się na pięcie i oddaliła. Mikołaj obserwował ją jeszcze chwilę z pulsującą w skroniach pogardą; mijając któryś stolik, Łucja wyrwała jakiemuś pijaczkowi wino i sama wzięła hojnego łyka. Gdy poszkodowany wyciągnął ręce, bełkotliwie domagając się zwrotu, zwróciła. Dokładnie wtedy od strony drzwi rozległ się spanikowany głos.

– Halo! – zakrzyknął. – Przepraszam państwa, tu na zewnątrz zdarzył się wypadek! Jakiś mężczyzna wpadł pod mój samochód! Nie widziałem go! Jezu, nie wiem jak to się stało... tak jakby wleciał pod koła. Jak jakiś cholerny pocisk z pancerfausta prawie! – Złapał się za głowę, przypominając sobie wyraz twarzy biedaka na sekundę przed kolizją. – Jezu, ja już nie chcę dodatkowych kłopotów! Muszę na pogotowie zadzwonić i na policję! Czy mogę skorzystać z telefonu?

Łucja minęła go z lekkim wzruszeniem ramion.

– Bardzo byłbym wdzięczny – dorzucił niczego nieświadomy biedak. Barmanka zawyła, słysząc te słowa, a kierowca zamienił się w lotnika, który dowiedział się więcej o przyczynach wypadku i to z tak zwanej pierwszej ręki.

 

***

 

– Taaaak. – mruknął Wiesiek, patrząc badawczo na zmasakrowane ciało leżące przy drodze. – Taaaak.

– I co, i co? Już wiesz? – nie wytrzymał Malina. Od minuty, jaka upłynęła od czasu, gdy się całkowitym – i niepokojącym dla nich – przypadkiem zjawili na miejscu wypadku, Malinowski wciąż oczekiwał odpowiedzi.

– Taaaak. Już chyba wiem. – Czoło partnera pofałdowało się w potwornym wysiłku.

– No?!

– Tę dodatkową gigapatelnię dodają chyba w markecie na Świętokrzyskiej.

– A ile musisz kupić, by dodali?

– Cztery małe lub trzy duże.

Rozległ się przeraźliwy wrzask, potem o radiowóz wyrżnął w jakiś tobół. Znieruchomiał i okazał się być młodym człowiekiem, który wyleciał z pobliskiego pubu. Młodzian podniósł z wysiłkiem głowę, wyjęczał "O, już jesteście...", po czym niezwłocznie stracił przytomność.

Malina z gracją wzruszył ramionami i kontynuował rozmowę:

– Wow. Naprawdę jest taka giga, no wiesz, tak serio giga, czy tylko tak... wiesz, ściemniacko giga?

– Tak serio giga – uśmiechnął się Wiesiek wyrozumiale do młodszego kolegi, ilustrując to gestem a la "taaaaka ryba".

Młodszy aspirant się rozpromienił. Odszukał oczy gapiów, jakby chcąc się upewnić, że oni też to słyszą.

– O, kurde! – Jego podniecenie osiągnęło szczyt. – A rączka? Jaka jest rączka? Bardzo poręczna? Jak mieści się w dłoni?

Wiesiek poklepał go po ojcowsku.

– Jak ulał, stary. Jak ulał.

 

***

 

Mikołaj gwizdnął z mimowolnym podziwem. Gość wyleciał zupełnie jak pocisk pancerfausta, pomyślał, odganiając inną myśl: że skądś znał tego kierowcę. Potem wzruszył ramionami.

– Kobieta to jednak potrafi faceta wykończyć – stwierdził przyjaźnie, dosiadając się do gościa pod oknem, wyglądającego na urzędnika (postanowił sprawdzić wszystkich).

– To fakt – odparł ponuro jegomość o krzaczastych brwiach. – Ale tutaj to słowo jest zakazane.

– Jakie słowo? – Nie mógł sobie odmówić tego pytania.

– No – rozmówca nastroszył brwi z zakłopotaniem – no wiesz.

Mikołaj jednak udał, że nie, nie wie, więc jegomość rozejrzał się ostrożnie i wyszeptał.

– Kobieta. A już w liczbie mnogiej to broń cię, panie Boże.

– Ach tak. Źle to wpływa na wykorzystywanych i zdradzanych bywalców?

– Trafiłeś. Bystry z ciebie gość. Wykorzystywany i zdradzany?

– Trafiłeś. Ty?

– A jakże. – Urzędnik rozparł się prawie z dumą.

To już coś, pomyślał Mikołaj, jakiś początek. Postanowił drążyć temat.

– Ale nie chcesz od dziwki odejść, bo masz niedorosłe dzieci?

– Dwie córki. – Pokiwał smutno głową jego rozmówca. – Ta młodsza ma trzynaście lat.

Wow! Już za pierwszym razem, niezły fart. Mikołaj się rozpromienił.

– Trzynaście lat! Co za piękny wiek. Ale pewnie maleństwo sprawia sporo kłopotu, wszędzie jej pełno? Denerwuje różnych ludzi? Jest trochę irytująca, hę...? Mały potworek o twarzyczce anioła? Szantażystka?

– Skąd ją znasz? – zaciekawił się ojciec potworka.

– Nie, nie...– żachnął się Mikołaj podejrzanie energicznie. – Tylko znam ten typ.

– Ach tak. Masz dzieci?

– Nie, ale oglądam dużo programów dla dzieci. Pozwalają mi się odprężyć – wyjaśnił pod pytającym spojrzeniem jegomościa. Ten machnął ręką.

– Same z nimi kłopoty, ale to dla nich żyję – powiedział i dopił piwo. – Dla nich i dla Boga. A ty dla kogo żyjesz?

– No... ja w sumie to... też dla Boga. Ostatnio nawet robię dla niego fuchę. Dlatego tu jestem. Wiesz, taka próba.

– Tak. – Pokiwał głową tamten. – Rzeczywiście, beznadziejne tu piwo.

– Więc go nie pij. – Mikołaj nagle postanowił być znów Świętym Mikołajem. – Już nie musisz.

– Hę?

– Wracaj do domu, do żony, zacznijcie wszystko raz jeszcze. Ponownie uwierz w miłość.

– Ty za to chyba potrzebujesz się napić. Problemy z drugą połową, co?

– Nie, posłuchaj mnie... Twój problem zniknął. Płaskonosy listonosz już nigdy podstępnie nie zapuka do ufnych drzwi.

– Dobra, dobra... Niech ci będzie, ja stawiam.

Czemu nie, pomyślał Mikołaj. Rozmówca może i tępy, ale skoro stawia. On miał czas. I po tak produktywnym dniu zasłużył na relaks. Uśmiechnął się, wspominając, jak gładko rozwiązał kwestię dilera-alfonsa.

 

***

 

Znalazł go opartego o ścianę; cudak liczył pieniądze od swych dziewczyn. W kąciku ust kiwał mu się papieros, a sam diler nucił coś tandetnego pod nosem i dresiarsko kołysał się w rytm tej melodii. Gruby złoty łańcuch bujał się obleśnie na jeszcze grubszej szyi. Na ramieniu dilera wisiała nieprzyzwoicie umalowana Justyna.

– Yo! – powiedział stręczyciel na widok Mikołaja i, wietrząc klienta, uśmiechnął się doń uśmiechem człowieka spełnionego.

– Yo! – odpowiedział Mikołaj i stanął, niepewny co dalej.

Zapadła cisza. Alfons przestał liczyć kasę.

– Yo? – podjął po chwili zdziwiony.

– Yoyo – potwierdził Mikołaj i pokazał, by nie być gołosłownym. Zmodyfikowana filipińskim sposobem zabawka śmignęła w powietrzu i walnęła stręczyciela w oko. Ten zawył i chwycił się za nie. Potem ucapił swą pachwinę, po jeszcze kolejnym świśnięciu zaś – zakrył obolały kark. Siostra Gosi też chyba piszczała, ale ryk jej chłopaka zupełnie ją zagłuszał:

– Jezuuuu...!! Ty bydlaku! Co jest? Kto cię nasłał??? Szary? Bydlak! Jednooki Heniu? Kto?!

– Sam Bóg – odparł Miki i wiedział, że zabrzmiało to bardzo cool.

– Czego on chce ode mnie?! – wrzasnął diler z pretensją. – Nie wchodzimy sobie w drogę. To moja ulica, spytaj kogo chcesz... Prawda, że moja, mała?

– Prawda! To jego ulica! – wstawiła się piskliwie nastolatka.

– Słuchaj, koleś. – Uśmiechnął się władczo Mikołaj i wywinął młyńca nad głową swym yoyo. – To była twoja ulica, kapujesz? Chcesz żyć, jeszcze dziś wyjedziesz z miasta. Zmiana powietrza dobrze ci... – tutaj półkilowa końcówka yoyo opadła na grzbiet alfonsa, który starał się właśnie odzyskać pozycję wertykalną. – Hej, gdzie twoje wychowanie? Pozwól mi skończyć, okay...? Bo chciałem jeszcze na koniec powiedzieć... powiedzieć, że... Co ja właściwie chciałem na koniec powiedzieć...?!

Zapadła kolejna krępująca chwila ciszy. Tylko raz przerwał ją świst yoyo.

– Aaaaauuu!

– Jakie aaauuu? Zapomniałem przez ciebie, a jak siebie znam, miałem jakiś niezły tekst przygotowany – irytował się Mikołaj. – Żadne aaauuu w tej sytuacji nie pomoże!

– Coś o powietrzu było – pomogła śpiesznie szesnastolatka.

– Myślisz? – zadumał się i tylko odruchowo rozhuśtał yoyo.

– Tak! – wykrzyknął nagle alfons, nie odrywając wzroku od niecierpliwej broni. – O powietrzu było! Mur beton!

– To mur beton, czy powietrze, bo wiesz, to nie zawsze to samo... – Yoyo znów zasyczało mu nad głową.

– To tylko metafora – zaprotestował obolałym głosem człowiek ulicy, który posiadał maturę.

– Nie, to powietrze! – sprzeciwiła się Justyna, która matury jeszcze nie posiadała i tak już miało zostać.

– Nie, no... W ten sposób nigdzie nie dojdziemy. Spokój! Muszą być jakieś zasady, bo inaczej będzie tylko bajzel. – Mikołaj pogroził palcem Justynie i zerknął na alfonsa. – No, koleś. Właśnie wykorzystałeś podpowiedź przyjaciółki. To jak będzie?

Tymczasem wokół zebrała się spora grupka innych ulicznic.

– Wodór – podpowiedziała złośliwie jedna.

– Hel – rzuciła inna, nie mniej złośliwa.

– To hell with you. – Brzmiała trzecia podpowiedź, bijąca inne w złośliwości.

Upokorzony stręczyciel załkał. W panice mierzył płochliwym wzrokiem swe dawne pracowniczki otaczające go groźnym, szyderczym wianuszkiem.

Mikołajowi zaczynało się to podobać. Wyraźnie wczuwał się w nastrój.

– No? To była podpowiedź publiczności, drugie koło ratunkowe. To jak będzie?

– Po...po...powietrze. – Zaryzykował stręczyciel i wrzasnął, przekrzykując huk. – Giń, bydlaku!

– Jesteś pewien? – spytał prowadzący spokojnie.

Oczy dilera zrobiły się jeszcze bardziej okrągłe.

– Co jest!?

– Czy jesteś pewien? – powtórzył Mikołaj. – Tak na sto procent?

– Nnniee wwwwiem. Strzelałem...

– Zauważyłem. – Kiwnął głową Mikołaj, swym yoyo wytrącając dilerowi dymiącą jeszcze broń z ręki. – Zapomniałem ci powiedzieć, że nie jestem człowiekiem i kule się mnie imają.

– Ssserio? – Zaszczękał zębami niedoszły zabójca.

– Ssserio. Mimo to po ludzku spytam: I co teraz zrobimy?

– Nnno nnnie wwwiem...mmmoże bym wyje...je...chał z miasta? Mmmmoże by tak zaza...zaraz?

– Myślisz?

– Nnnooo...

– Nnnooo nie wiem. Moje yoyo cię strasznie polubiło. Chyba nie chcesz zakończyć tak tej przyjaźni?

Mikołaj wytężył słuch, ale w odpowiedzi nie dosłyszał nic prócz oddalającego się tupotu. Uprzejmość staniała, pomyślał. Co to za świat... Niedobry świat. Czemuż innego nie ma świata?

– Rooobeeert! – krzyknęła za nim Justyna. – Poczekaaaj! – zaczęła biec, ale nie znosząca sprzeciwu dłoń Mikołaja osadziła ją na miejscu.

– Nie, nie, nie, moja panno. Robert is gone. A ty wrócisz do domu – zająknął się na moment. – Masz jakąś babcię czy ciocię? No to wrócisz do ich domu, potem skończysz szkołę, studia, znajdziesz narzeczonego, dobrą pracę, założysz rodzinę, urodzisz stadko cudownych dzieci. Zobaczysz wszystko będzie OK, jeszcze mi podziękujesz.

 

 ***

 

Stuk kufla stawianego z impetem na stole przywrócił go do rzeczywistości z perfekcyjnym timingiem, wygodnie ucinając wspomnienie tego, co mu odpowiedziała Justyna. Siedział więc teraz w tej przyjemnej, klimatycznej knajpce, a jego nowy kumpel od piwa szczerzył się doń serdecznie.

– To co? Zdrówko, nie? – powiedział kumpel, nie przestając się szczerzyć.

– Zdrówko – odparł życzliwie. – Zdrówko... Nawet tej twojej namolnej córki, Gosi, od której się wszystko zaczęło Ale przecież wszystko dobre, co się...

– Jakiej Gosi? I co się niby zaczęło? – zdziwił się tamten.

– ...dobrze kończy...?! – Mikołaj zerknął nań skonsternowany. – No, twojej trzynastoletniej córki. Aż tak nisko się stoczyłeś, by nie pamiętać, jak ma na imię twoja młodsza córka?

– Wręcz przeciwnie. Bardzo dobrze pamiętam jej imię. Sam je wymyśliłem. Starałem się o niebanalny, sugestywny efekt dźwiękowo-kognitywny: Histerencjunda.

– Co? – wykrztusił Mikołaj.

– Wiem, nic nie mów. Trochę zbyt awangardowe, right? Chyba masz rację. Dlatego wołamy na nią Histeria.

– Co...?! – powtórzył Mikołaj nieco dobitniej.

– No wiesz... histeria... jak panika, czy szok zaskoczenia, gdy coś się zdziwi jak cholera... i masz ochotę nawrzeszczeć na swój pieprzony los.

– Co ty pieprzysz, głąbie?! Zaraz mi jeszcze powiesz, że żona cię nie zdradza?

– No wiesz... Nie chciałem tego tu mówić, ale tak naprawdę moja żona już dawno odeszła – odpowiedział spokojnie. – I jeśli o mnie idzie, teraz może mnie zdradzać nawet z Krzysztofem Ibiszem.

Na dźwięk tego nazwiska z Mikołaja wyparowały resztki entuzjazmu, których dotąd trzymał się kurczowo.

– To co ty tu robisz? Czemu pijesz? – spytał słabo, bezbarwnie, obojętnie.

– A wiesz... Głupia sprawa się wydarzyła. Ktoś mi buchnął tira spod Mac Donaldsa. Trochę mnie to wyprowadziło z równowagi, przyznaję... ale teraz tak se myślę, że to może i lepiej dla klientów... Te wszystkie zatajone konserwanty...

Mikołaj przełknął ślinę i stłumił tick nerwowy oka. Gdy jego rozmówca palnął się otwartą dłonią w czoło, tick władczo ucapił i drugą powiekę Mikołaja.

– Mówiłeś, że jak się nazywa ta smarkula?! – Kierowca doznał wyraźnej iluminacji. – Gosia? Ten gość od kaktusa, wiesz – tutaj gwizdnął i wykonał dłonią gest szybującego pocisku pancerfausta – ma córkę Gosię, teraz sobie przypomnia... Hej, gdzie idziesz...? Stary??

 

***

 

Kochany Mikołaju,

Piszę do ciebie, by cię poinformować, że tata już prawie chodzi, dziękuję za SMSa z życzeniami. Leży w szpitalu obok Roberta, chłopaka Justyny, alfonsa i dilera narkotyków. Nie uwierzysz, ale Robertowi przydarzyło się to samo, co ojcu. Podobno miał wyjechać, ale ten wypadek go zatrzymał i moja siostra jest bardzo wdzięczna, a w ogóle to przez ten wypadek kocha go jeszcze bardziej i strasznie się zbliżyli, gdy się nim opiekowała. Co do naszego domu, okazało się, że zawalił się już kompletnie, ale to nic, bo teraz mieszkam u cioci, a ciocia ma stałe łącze, więc mogę non stop siedzieć na chacie erotycznym i gg. Tym bardziej, że mama wciąż jest w areszcie i nie ma kto mówić, że psuję sobie oczy i powinnam się uczyć i takie tam. Dziękuję za innego SMSa z pytaniem o nią. Ostatnio jak ją odwiedziłam, powiedziała, że tata przynosi jej pecha i zamierza się z nim rozwieść. W takiej sytuacji nawet nie chce mi się wspominać, że za opowiadanie, jakie napisałeś (dziękuję, że nie chciało ci się niczego wymyślać i opisałeś wszystko tak jak było, z najdrobniejszymi wstydliwymi szczegółami z życia mej rodziny...) dostałam jedynkę i pani napisała obok niej, że, cytuję: "Ja rozumiem, że postmodernizm w literaturze króluje, ale takiego chorego steku bzdur to ja, kurwa, podczas swego 20-letniego stażu jeszcze nie czytałam...". Teraz muszę już kończyć, ale nie martw się, zobaczymy się niedługo w sądzie.

 

Telefon zadzwonił tak gwałtownie, że zatopiony w myślach Mikołaj aż podskoczył. Potem podskoczył jeszcze raz, znacznie wyżej, bo sobie przypomniał, że telefon jest odłączony i żadną miarą dzwonić nie powinien. Przełknął ślinę kilka razy zanim w końcu podniósł słuchawkę.

– Taaaak?

Mrożąca krew w żyłach cisza. I czyjś chrapliwy oddech, z przerwami na więcej mrożącej krew w żyłach ciszy podczas wdechów.

– No nie. Dziecko, to znowu ty? – Przypomniał sobie te dziecięce kawały telefoniczne. – Posłuchaj, nieletni zboczeńcu. Jeśli i tym razem dzwonisz tylko po to, by posapać, to muszę ci powiedzieć, że...

Oddech jeszcze bardziej chrapliwy. Jeszcze bardziej mrożąca krew w żyłach cisza.

– No i co? Nic nie powiesz? A szkoda, zboczeńcu. Czemu znów do mnie dzwonisz? Znudziły ci się zabawy z przecinaniem dżdżownic?! – Zamiast rzucić słuchawkę, poczuł, że list od Gosi przygląda mu się z wyrzutem; zaczął się nagle rozklejać. – Co ja ci zrobiłem? No co?!

– Zabiłeś mi syna. – Niespodziewanie odpowiedział głos, głęboki, poważny i groźny.

– Co ty pieprzysz? – Tym razem Mikołaj prawie się roześmiał, tak mu się spodobał ten nieoczekiwany tekst.

– Zabiłeś mojego syna... – powtórzył z namysłem nieznajomy. – Zesłałem go z powrotem na ziemię... Po dwóch tysiącach lat. I to na twoje życzenie go zesłałem! Miał ci pomóc wrócić na dobrą drogę. Potem próbował powstrzymać cię przed popełnieniem morderstwa. Miał zadanie tym cięższe, że w poszukiwaniu jeszcze cięższej próby uparł się na bycie... akwizytorem Zeptera. Zgodziłem się na to z ciężkim sercem. A ty go zabiłeś... Rozjechałeś jak ateistę jakiegoś...

– O Jezu... – zaszlochał Mikołaj.

– Tak? – W słuchawce odezwał się nowy, młodszy głos. – Wołałeś mnie, złamasie? Chcesz mi coś powiedzieć? Pomodlić się? Wyznać grzechy? Przeprosić?!

– O Boże...! – wył Mikołaj.

– Zdecyduj się, psiakość. – Znów stary głos. – Na wszelki wypadek uprzedzam, że Duch Święty śpi. A nawet gdyby nie spał, to powiem ci, z tobą akurat gadać by nie zechciał, złamasie!

– Eeee... – Mikołaj obtarł łzy i starał się opanować sytuację. – No i po co te nerwy...

– Nerwy? Nerwy?! Chcesz zobaczyć moje nerwy?! – wrzasnął głos. – Pokażę ci zaraz moje nerwy!! Zaraz ci je...

– Halo?! – przerwał mu Mikołaj tknięty inspiracją. – Halooo!!

– Hm?!

– Halo, no coś nam chyba sygnał zanika... Halo?! Mój Boże, jesteś tam? Chyba poza moim zasięgiem...

– Ej... halo?? Co się wygłupiasz?!

– Halo? Halo?? Słyszysz mnie??? No, trudno. – Spryciarz westchnął jeszcze z wyćwiczonym smutkiem i odłożył słuchawkę. – Może kiedy indziej...

Telefon dzwonił jeszcze kilka razy. Potem ze trzy potężne błyskawice walnęły w piorunochron, co raczej zdziwiło niektórych synoptyków, jako że na niebie nie było ani jednej chmurki, i nie spodziewali się żadnych wyładowań elektrycznych; okolicznych mieszkańców zaś nie zaskoczyło to w najmniejszym stopniu, bo wiedzieli, że niektórzy synoptycy nie spodziewali się jakichkolwiek wyładowań elektrycznych i zawsze byliby nimi raczej zdziwieni.

Mikołaj poczuł nagle, jak bardzo jest głodny; wyciągnął patelnię Zeptera i, nucąc pod nosem coś z refrenem "bum krach bęc", poszukał jajek. Gdy żółtko już wesoło skwierczało na wrzącym oleju, wyjrzał przez okno. Do jego drzwi zbliżało się dwóch pochłoniętych rozmową policjantów. Choć wciąż od czasu do czasu w jego piorunochron waliła jakaś zbłąkana błyskawica, na niebie w dalszym ciągu nie było ani jednej chmurki. Zapowiadał się oszałamiająco piękny dzień.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...?
Spam (ientnika
Wywiad
Hor-Mono-Skop
Konkurs
Adam Cebula
Łukasz Orbitowski
Romuald Pawlak
Piotr K. Schmidtke
Andrzej Pilipiuk
Adam Cebula
W. Świdziniewski
W. Świdziniewski
Tadeusz Oszubski
Satan
Paweł Laudański
Adam Cebula
Adam Cebula
B. Anterionowicz
Eryk Remiezowicz
Marcin Mortka
P. Nowakowski
Tadeusz Oszubski
Jolanta Kitowska
Dawid Brykalski
XXX
Wit Szostak
M. L. Kossakowska
T. Kołodziejczak
Brian W. Aldiss
Antologia
 
< 25 >