strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Eryk Remiezowicz Literatura
<<<strona 28>>>

 

Na tropach wyspy Hancocka (2)

 

 

Las wypluł nasze dwie wymiętoszone postaci na rzadką i zmarzniętą trawkę. Wyrzuciłem swoje łupy, otrząsnąłem się. Alberto zrobił to samo.

– Dziwni byli – skomentowałem.

Alberto nic nie mówił. Myślał.

– Zauważyłeś, jacy byli szczupli? – spytał.

– Nie – odparłem szczerze. – Co teraz?

– Idziemy – zdecydował. – Do przodu. Coś musi się zdarzyć.

Zdarzyli się następni mieszkańcy wyspy. Zupełnie nie byli piękni. Niscy, krępi, ramiona i uda mieli niczym, sękate pnie, nabrzmiałe guzami i przeplecione grubymi żyłami. Twarze mieli ciężko ciosane, pozbawione naszych kantów, toporne i groźne. Ubierali się skąpo, choć byliśmy w tundrze i, czysto teoretycznie, powinno być im zimno. My, rzecz jasna, nie mieliśmy pojęcia, jaka jest rzeczywista temperatura. Potężny, zobojętniający urok trwał nadal.

– Neandertalczycy – zidentyfikowałem napotkanych humanoidów. – Jeszcze ich tu brakowało.

Usiedli dookoła nas i zaczęli nucić. Jeden z nich, starszy, wódz najwidoczniej, wstał, podszedł i położył przed nami kilka barwionych plecionek.

– Było nie wyrzucać naszego udziału w rytuale – warknął Alberto półgębkiem. – Co my mu teraz damy?

Zdjąłem ubranie. Rzuciłem swój podkoszulek neandertalczykowi, kłaniając się przy tym dostojnie. Powtórzył mój gest. Skończyły mi się genialne pomysły, błagalnie popatrzyłem na Alberta. Jego mina wyraźnie mówiła "jak zacząłeś, to kończ". Uratował mnie zachód Słońca. Nasi towarzysze pochylili się, niektórzy uklękli i zaczęli śpiewać. I już wiedziałem, że, pomimo ich zniekształconych twarzy, jesteśmy krewnymi.

Tak rozpoczęła się nasza wędrówka. Przebywaliśmy z nimi długo, chyba dłużej niż z wszystkimi innymi, chociaż żaden z neandertalczyków nie mówił. A może dlatego? Zbieraliśmy razem korzonki, pletliśmy maty i ubrania, nauczyliśmy się nawet lepić garnki. Dzień mijał powoli za dniem, a my z pasją rozwiązywaliśmy zagadki codziennego życia, uczyliśmy się, co można zjeść, a czego lepiej nie tykać, rozpalaliśmy co wieczór ogień i ogrzewaliśmy się w rodzinnym cieple naszych pobratymców. Powoli zaczynałem rozumieć, skąd na świecie biorą się fani survivalu. A potem wszystko się skończyło.

Założyliśmy obóz, braliśmy się właśnie za ogień, kiedy między naszych wpadł drapieżnik. Zwierzę było olbrzymie, zdawało się być rozpędzonym samochodem gnającym ku zderzeniu. Zrozumiałem dawne filmy, poczułem się jak mój dziadek, którego miał właśnie zmiażdżyć bezduszny mechanizm, ślepy na wszelkie przewagi duchowości i człowieczeństwa. Tygrys ominął nas jednak i potężnym skokiem powalił na ziemię stojącą niedaleko nas kobietę. Sprawnie zmiażdżył jej kark i ryknął na uciekających neandertalczyków, jak gdyby nakazywał im szybką ucieczkę.

Nasi krewniacy nie stawili mu czoła. Uciekali jedynie, osłaniali się swoimi tarczami i plecionkami, kryli się i przyjmowali obronne pozy. Żaden – żaden! – nie chwycił swojego kija w obronie, żaden nie rzucił kamieniem, po prostu uciekali, jak lepiej zorganizowane stado owiec.

– Co wy! – wrzasnąłem. – Jak to! No jak!?

Podbiegłem, zabrałem jednemu kij i ruszyłem z krzykiem okładać bestię. Tygrys wyrwał mi kij i odepchnął łapą. Zacząłem rzucać kamieniami, wyć, kopać go – wszystko, byle nie dopuścić do tego, by mógł w spokoju zjeść człowieka.

Uciekł, zdegustowany. Wygrałem. Nie żyła, ale mogła być pochowana, nie musiała stać się mięsem. Grób musieliśmy jednak wykopać we dwóch – neandertalczycy trzymali się od nas z dala, niechętni. Zburzyliśmy nasze wątłe porozumienie, doszliśmy do granicy, której nie mogliśmy przekroczyć.

Wódz podszedł i pokazał ręką. Nie musiał nic tłumaczyć i pokazywać, czuliśmy wyrosłą między nami barierę. Znów widziałem ich inność, ich krępe, brzydkie kształty, znów byli neandertalczykami. Odeszliśmy.

 

***

 

Przed nami ukazały się góry. Jak wszystko na tej wyspie, postanowiły wziąć udział w grze "Kto zaszokuje człowieka?" i wylazły na horyzont znienacka. Po prostu wyskoczyły niczym zając z trawy. Kilkukilometrowy zając z nieistniejącej trawy, żeby być ściślejszym. Spojrzeliśmy na moment do tyłu, a kiedy odwróciliśmy się, gigantyczne szpice wbijały się już dumnie w szare niebo, porażając oczy swoją nieskazitelną bielą. Przed nami widniał zupełnie nieznany krajobraz.

– Alberto? – spytałem. – Czy góry nie powinny być białe na szczytach, a nieco szarawe u dołu?

– Nawet zielone – potwierdził mój partner. – Znowu bawili się klimatem.

– Kto, niby? Wędrowcy? – zapytałem, zaskoczony tym aktem wiary w nieznany umysł, wiodący nas po wyspie.

Alberto wzruszył jednak ramionami. Miał swoje przeczucia i nie umiał ich wyjaśnić. Po prostu wiedział, szczęściarz jeden.

Góry były bliżej, niż nam się wydawało. Nie miało to znaczenia – nadal nie było nam zimno, a i głód omijał nas szerokim łukiem. Świat zewnętrzny też pewnie uznał, że przenieśliśmy się do krainy szczęśliwych historyków, gdzie każdy ma wszystkie dokumenty, prócz najważniejszego i można kłócić się do końca wieczności. Mieliśmy czas aż do nieskończoności, choć miałem nadzieję, że nie jesteśmy skazani na tak długie wojaże.

Weszliśmy więc na górę, bo i czemu nie? Jak należało oczekiwać, ktoś nas powitał. Tym razem stwór był duży, kosmaty, szarobiały i mocno śmierdzący. Z oczu patrzyło mu... hm, w zasadzie nic mu nie patrzyło, był zupełnie nieczytelny.

– Yeti – mruknąłem zblazowany. – Mogliby wymyślić coś bardziej nieoczekiwanego.

– I nie ma maczugi – odparł Alberto. – Powinien mieć jakąś pałę, to mu pasuje do oblicza.

Włochacz ryknął z mocą spadającej lawiny.

– Masz mnie za małpoluda?! – zapytał grzmiącym basem. Zaprezentował całkiem solidne zęby, ale po kłach Drapieżnych niewiele mogło nas wzruszyć.

– Nędzny epigon – parsknąłem pogardliwie. – Może jeszcze machniesz ręką i sprowadzisz lawinę, albo co?

Faktycznie, sprowadził. Ładna była, taka biała i miażdżąca. Nawet całkiem niedaleko przeszła, mogliśmy poczuć wywołany nią podmuch.

Poczucia humoru to on raczej nie miał na wyposażeniu.

– Dobra, koleś – Alberto też miał dość. – Zrób coś oryginalnego i wyjaśnij nam, co my tu właściwie robimy.

– Albo lepiej – zaproponowałem. – Powiedz nam, jak stąd wyjść. Będziemy pod wrażeniem, obiecuję.

Śmierdziel porozmawiał ze swoim futrem.

– Ja was, Młodsi, nie rozumiem – westchnął.

Jego zbaraniała mina wpędziła nas w nagłą, niepohamowaną histerię. Zaczęliśmy ryczeć ze śmiechu. Alberto położył się na plecach i walił bezsilnie ramionami dookoła siebie, podnosząc chmury białego puchu. Ja byłem nieco bardziej powściągliwy. Ukląkłem jedynie i trzymałem się za brzuch, starając się nie podrygiwać zbyt mocno.

Yeti miał coraz bardziej zdziwiony ryj. Futro, mocno podbite tłuszczem zwijało mu się w wałeczki. Głównie na głowie, ale reszta ciała, też uczestniczyła w myśleniu.

– Rozumiem – powiedział zadumany. – To ten, no, śmiech?

Odpowiedzią był oczywiście ten, no, śmiech tylko dużo głośniejszy i pełen entuzjazmu.

– No dobra. Wiem, po co tu jesteście i jak stąd wyjść – powiedział.

Umilkliśmy.

– Poważnie? – spytałem, nie wierząc własnym uszom.

– Muszę się was w końcu pozbyć – powiedział. – Demolujecie całą wyspę.

– Hola, hola, ziomek – wrzasnąłem. – Daj nam tylko szansę, zobaczysz jak szybko damy dyla!

– W porządku. Chodźcie ze mną – machnął owłosionym słupem telegraficznym, który wyglądał jak jego ręka. Posłuchaliśmy, i poszliśmy jak niewinne Czerwone Kapturki za wilkiem.

Poprowadził nas do jaskini, wielkiej i chłodnej, przestronnej niczym średniowieczna katedra. Wprowadził nas między skały, między kamienne słupy i skalne nawisy, powiódł w trzewia góry, głęboko, bez powrotu. Kiedy tylko opuściło nas światło dnia, kiedy zacząłem rozglądać się za kołdrą, która mogłaby mnie oddzielić od ciemności, w łapie naszego przewodnika pojawił się lśniący niebiesko klejnot, gigantyczny diament, który miał pokazać nam naszą drogę.

Wkrótce światło, za pomocą którego yeti nie pozwalał nam zginąć, nie było nam już potrzebne. Skały dookoła nas zaczęły świecić, na początku delikatnie, na skraju złudzenia, potem mocniej, silniej, niczym rozgrzewające się z wolna uliczne lampy. Tunel, którym szliśmy napełniał się bursztynowym blaskiem, stawało się coraz jaśniej, aż zobaczyliśmy rysunki, nakreślone dłońmi, których właściciele dawno nie żyli, a mimo to znajome w swojej nieporadnej – nie, niezrozumiałej formie. To była Altamira, to było Lascaux, to była nasza przeszłość, to były te fundamenty, z których miały wyrosnąć wszystkie nasze obrazy i rzeźby. Znaliśmy te kreski, które miały być ludźmi i zwierzętami, znajdowaliśmy wspólny język z tym, który uwiecznił na skale swoje życie. Do czasu.

Nagle, na jednym ze skalnych obrazów, wśród ludzi, którzy tańcem czcili udane łowy i radośnie podsycali wielki ogień w środku swojej osady, pojawiło się kilku Drapieżnych. Gdyby nie wyspa, uznałbym ich za duchy, za nieporadne wizje artysty, za obraz tworzących się dopiero w ludzkim umyśle prabogów. Ale teraz wiedziałem – to nie były żadne duchy natury, to byli nasi nieopanowani i morderczy w swoich odruchach pobratymcy.

– Co to...? – zacząłem pytać zdziwiony.

– Poczekaj – mruknął kudłaty. – Będzie jeszcze lepiej.

Zobaczyliśmy góry, naszkicowane schematycznie skalne wierzchołki, u których podnóża bez wątpienia stał yeti, bliźniak niemalże naszego przewodnika. Za nim stał grupka ludzi, z włóczniami i wypchanymi tobołkami w rękach patrzyli na otwierające się przed nimi równiny. Kilku klęczało twarzą do gór – palili ogień i wrzucali do niego swoje ozdoby.

Zobaczyliśmy lasy, w których ludzie i Świetliści składali ofiary, w których budzili wspólnie do życia kręgi życia i w skomplikowanym tańcu włączali się w ich rytm. Widzieliśmy jak razem, Świetliści i nasi przodkowie, wynoszą z lasu martwe zwierzęta, naręcza drewna, stosy rogu i kości. Widzieliśmy podział i odejście naszych krewnych – czarodziejów do ich lasu.

Zobaczyliśmy równinę, po której szły dwie grupy, jedna ludzka, druga pełna neandertalczyków. Widzieliśmy ich spotkanie, widzieliśmy, jak wymieniają się narzędziami i pożywieniem, jak dzielą się informacjami, szkicując drogi na ziemi. Widzieliśmy, jak oba obce sobie plemiona wspólnie czczą zachód Słońca i szczęśliwe spotkanie pobratymców na wielkiej pustce stepu.

Zobaczyliśmy też nieprzeniknioną dżunglę, w której razem mieszkały małpoludy. Spotykaliśmy się i tam, bez entuzjazmu, ale bez agresji. Obie grupy obwąchiwały się, znajdowały wspólne gesty i rozchodziły się w pokoju do swoich siedzib. Nasi przodkowie, pierwsi z rozumnych hominidów, byli już nam zbyt odlegli, aby to spotkanie mogło stać się wspólną uroczystością braci, którzy się odnaleźli.

A potem wszyscy zaczęli znikać. W naszej wędrówce w głąb historii była symetria. Ci, których zobaczyliśmy jako ostatnich, odeszli pierwsi. Zniknęły małpoludy, neandertalczycy poszli za nimi, a na końcu odeszli znad naszych ognisk Drapieżni. Zostali tylko nasi przodkowie, obwieszeni bronią i narzędziami, odziani w skóry, sformowani w karne grupy, najpotężniejsi i jedyni.

– Wszyscy sobie poszli – skomentowałem. – Ciekawe czemu?

– Nic nie rozumiecie – stwierdził misiek, z zadumą w głosie. – Patrzycie i nie widzicie. Wspominacie, a nie pamiętacie. Cóż, pewnie też wolałbym zapomnieć. Wszyscy, ale to wszyscy – my, Leniwi, Drapieżni, Łagodni – wszyscy uciekliśmy, bo wymordowaliście nas tylu, że nie mieliśmy już szans na przetrwanie.

Leniwi? Małpoludy pracą nie grzeszyły, niech będzie, ale ci drudzy?

– Jacy Łagodni? – spytałem.

– Ci, którzy się nie bronią i nie zabijają – odpowiedział krótko. – Ja, ja nie mam do was żalu, choć zginęło tak wielu moich – ciągnął. – Musieli zginąć, tak, czy owak, nie ma nad czym płakać. Łagodnych moglibyśmy we trzech wszyscy zadusić, a tylko by uciekali.

– Ale, gdyby nie nakazy Wędrowców, nie przeżylibyście dnia u Drapieżnych, a Świetliści przerobiliby was na mielonkę w swoich rytuałach – dodał beznamiętnie.

– Na ścianach tego nie było – zaprotestowałem słabo. – Po prostu odeszli...

Alberto mruknął.

– A koniecznie chcesz to zobaczyć? – spytał. – Jak pracowicie wyrzynamy w podzięce krewniaków?

– Chcę – zaparłem się, pełen niedowierzania.

– Zawsze chcecie – skomentował yeti. I poprowadził nas do tamtych rysunków, do naszej skrzętnie zapomnianej przeszłości.

 

***

 

Przeszliśmy całą drogę, aż do końca. Byłem chory z przerażenia i obrzydzenia. Rysunki były realne, aż nadto i żadne, najkrwawsze i najdramatyczniejsze nawet widoki z telewizji nie przygotowały mnie na to masowe zabijanie. Nasi przodkowie, niech ich cholera, mieli talent do wywierania wpływu na widzów, równie wielki, jak do zabijania wszystkiego dookoła.

Yeti obrócił się.

– Młodsi bracia – powiedział, patrząc na nas swoimi nieruchomymi oczkami bez wyrazu. – Bez magii. Bez pazurów i kłów. Słabi, chorowici, obcy naturze. Wspierani i wychuchani przez nas wszystkich. I oto, o ironio losu, ja, mędrzec, myśliciel, ja, który rozumiem ten świat i jego oddech lepiej, niż wy kiedykolwiek go zrozumiecie, ja muszę prosić was o ochronę przed wami samymi.

– Ochronę – stwierdził Alberto. – Krzyże?

– Nie. To musi być coś nowego – wyjaśnił. – Zmiana, ta wasza bogini, zmusza nas do odnawiania naszej kurtyny. Krzyże to ślad z dawnych czasów, kiedy przypływali tu prości rybacy na drewnianych łodziach, a ja jeszcze trochę rozumiałem, jak działają wasze umysły. Śmierć i groza mogły was odstraszyć dawno temu. Teraz...

Odetchnął głęboko.

– Teraz nie mam najmniejszego pojęcia, czym się staliście i co wami kieruje.

Nadąłem się wewnętrznie. Nasz mądrala w końcu przyznawał się do niewiedzy. Alberto natychmiast przyuważył blask moich oczu i szturchnął mnie ostro.

– Nie ma się z czego cieszyć – szepnął. – To oznacza, że misiek nic nam nie pomoże.

– A co założyli na wyspę ci przed nami? – spytałem.

– Pierwsi nic, nie umieli i zawiedli – odpowiedział yeti.

Nagle przed moimi oczyma stanęły rozdarte pokłady sześciu niszczycieli.

– Zawiedli? – spytałem cicho.

– Bez sensu – skomentował Alberto – Wystarczyło ich pokierować gdzieś daleko.

– Nie – odparł yeti. – Weszli już na wyspę. Kiedy zmieniacie się, wyspa otwiera się na wasz świat i łowi. Kto zawiedzie – nie wraca. Nie możemy ryzykować, że się o nas dowiecie.

– Ale Billa z kumplami wypuściliście – skontrowałem.

– Wyspa wypuściła. Pamiętaj, to ona tu rządzi. – odpowiedział yeti, niewzruszony moimi zarzutami.. Nawet obdarzyła ich powodzeniem i długim życiem. Ale warunek był jeden – jeśli ktoś poza nimi trzema dowie się o wyspie – muszą umrzeć.

Przełknąłem ślinę.

– Tak, was też to obowiązuje. – Misiek potwierdził moje lęki.

Przyszłość była coraz czarniejsza. Mieliśmy COŚ zbudować i wtedy, ewentualnie, moglibyśmy wrócić. A potem – długie oczekiwanie na następnego ciekawskiego.

 – A jaką pieczęć założył na waszą wyspę Bill? – spytał Alberto, mój stoik kochany.

– Kto? – zdziwił się yeti.

– Ci trzej, co nie zawiedli – uściślił Alberto.

– Tę samicę z młodymi.

– Co?!

– Jak przyjechali, to jej nie było, jak wyjechali, to już była – odpowiedział kudłaty. Przysiągłbym, że jego nieruchomą gębę wykrzywił grymas zdziwienia.

– To ma na pewno coś wspólnego z tą waszą zwichrowaną seksualnością – dodał. – Nic, tylko byście płodzili. Albo przynajmniej próbowali się rozmnożyć.

Popatrzyłem na Alberto oskarżycielsko:

– Ty tu już byłeś, przyznaj się – parsknąłem.

Mój kolega nie skomentował swojej słabości, stawiającej go pośród typowych członków naszego gatunku. Zgrabnie zmienił temat. Ależ ja mu zazdroszczę tej inteligencji!

– A wy się nie rozmnażaliście? – spytał.

– Nie tak szybko – odpowiedział. – Spotykamy się rzadko... – urwał.

– Mała potencja? – zachichotałem – No, przyznaj się, jak długo już jesteś w celibacie?

– Długo. Tysiące lat – odpowiedział. Znów wrócił do siebie, do swojego zimnego jak lód spokoju. – Jak prawie wszyscy na wyspie.

– Oni wszyscy pauzują sto tysięcy lat? – parsknąłem. – Jaja sobie robisz. Nie przesadzaj z tymi cudami, bo to się robi nużące.

– Wyspa utrwala – odpowiedział. – Nie starzejesz się, chyba, że z wyboru. Jeśli powołasz kogoś do życia, musisz oddać własne, wyspa nie jest nieskończona. Ale jak zachować celibat, to masz dla siebie dużo czasu.

Alberto zszarzał na samą myśl.

– Alberto, wychodzimy? – spytałem ironicznie.

– Jak najszybciej – poparł mnie. – Co mamy zrobić?

Misiek zakłopotał się.

– Tak naprawdę, to nie wiem – wyznał. – Zazwyczaj wyprowadzam was na plażę, czekam, aż zawołacie mnie z powrotem.

– To co mamy robić? – zawyłem.

– Musicie, sami z siebie, chcieć osłonić tę wyspę – wyjaśnił. – Musicie wierzyć, że wyspa ma trwać. Co zbudujecie, jest w zasadzie nieważne.

– Dlaczego "w zasadzie"? – spytał Alberto, osoba wyczulona na słówka.

– To mogę powiedzieć dopiero po tym, jak stworzycie swój wkład w zaporę. – Yeti nadął się tajemniczo.

– Musimy zbudować coś, co odpędzi ludzi – zafilozofował Alberto. – Interesujące.

– Bardzo – jęknąłem. – Choć, zbudujemy fast fooda i zatłoczoną plażę.

Alberto popatrzył na mnie z wyższością.

– No dobra, to nie działa – przyznałem. – Jakieś pomysły, misiek?

– Żeby móc nas ochronić, przede wszystkim musicie poznać samych siebie– odpowiedział włochaty Budda. – Dlatego wasza podróż trwała tak długo.

– Te wszystkie miesiące pomiędzy tymi człekokształtnymi, tylko po to? – wrzasnąłem wściekły. –To nie było prostszego sposobu?

– Nie – powiedział spokojnie yeti.

– A ci, no, Wędrowcy nie mogli wam, albo nam tego wyjaśnić? – spytałem, korzystając ze spadku fali mojego rozdrażnienia. – Wydają się być dość mądrzy.

– Są – powiedział yeti, nadal spokojnie.

– No to musi istnieć jakiś inny sposób niż to cholerne łażenie!

– Nie.

Ależ on mnie denerwował! Duży i biały emanował chłodnym stoicyzmem, jego charakter przypominał górę, w której mieszkał – wielki, zimny, niedostępny. Mogliśmy go zadziwić, ale to było jedyne nasze miejsce styku. Nasze nerwy, nasze przeżycia, wszystkie chwile nadziei i rozpaczy spływały po nim jak potoki w skalnych rynnach. Bywał znakomitą informacją i wsparciem, ale na empatię nie mieliśmy co liczyć.

– Dobra, idziemy – zdecydował Alberto. – Czas budować. Gdzie?

Yeti poprowadził nas tunelami na plażę.

– Tu – powiedział. I poszedł sobie, mądrala futrzany.

 

***

 

Usiadłem zrozpaczony, chwyciłem się za głowę i zajęczałem.

– Stworzyć jakąś pieczęć...

– Nie marudź – warknął Alberto – Jojczysz i jojczysz, a patrz, jak już daleko jesteśmy. Wystarczy pomyśleć, na pewno się uda.

Nie przekonał mnie. Byłem bez pomysłu i bez siły, nie widziałem przed nami żadnej drogi. Jęczałem dalej.

– Jak budować? Tu same drzewa są! – płakałem niemalże. – I piasek! Co, zamki mam stawiać?

Alberto nie popatrzył na mnie z pogardą, nie wyzwał mnie nawet (a to akurat robił często i słusznie) od histeryka i panikarza. Usiadł obok mnie i zaczął mnie pocieszać. Złe samopoczucie natychmiast mi przeszło – wyzwiska mogę znieść, no ale nie pozwolę przecież, żeby ten leń się nade mną litował!

– Idziemy – zakomenderowałem z pasją. – Zaczniemy sypać fundamenty.

– Je się wylewa – zaoponował Alberto delikatnie.

– Nie marudź. Piasku nie da się lać. – odparłem. – Usypiemy, a potem możemy je polać wodą.

Oczy Alberta rozszerzyły się ze zgrozy, widocznie walnąłem jakąś gafę. No co, nie jestem budowniczym, mam prawo nie wiedzieć. A musiałem działać, być w ruchu, zrobić coś, nawet jeżeli nie miało to sensu.

– Zbudujemy rurę – zaproponowałem.

Alberto zrobił minę.

– Oj nie w wymiarach naturalnych, miniaturkę taką – zniecierpliwiłem się. – Kilkudziesięciu kilometrów nie damy rady usypać.

– A dlaczego akurat rurę? – spytał.

– Bo to takie optymistyczne – oznajmiłem. – Zrobimy model naszej drogi do gwiazd, żeby ta włochata małpa nie mogła mówić, że my tylko mordujemy i wyganiamy.

Alberto zadumał się.

– To ma sens – stwierdził. – Rury by żaden z lokatorów wyspy nie zbudował, ani nie zrozumiał. Widzę tylko jeden problem... – zawiesił głos.

– Ty wiesz chociaż jak ona wygląda? – zmiażdżył mnie.

– Rura to rura – zająknąłem się, zdumiony pytaniem

Alberto westchnął ciężko.

– Ty jej nie widziałeś – stwierdził. – Przecież tam musi być dojazd nie?

– No... tak – odparłem niepewnie.

– I energię, ciepło, żeby nadmuchiwać, też muszą mieć – kontynuował bezlitośnie.

– To co, elektrownie też mamy zbudować? – spytałem przerażony perspektywą długiej i ciężkiej pracy fizycznej.

– I zamrażalnie. I oczyszczalnie. I lotniska. I balony. I te dziwadła, płatowce, co odbierają ładunki ze szczytu, też – pognębił mnie.

– E, nie przesadzaj – wymigiwałem się. – Aż tak dokładnie to nie musimy.

– Jak odstawimy chałę – wycedził Alberto – to stąd nie wyjedziemy .

Przekonał mnie całkowicie. Poszliśmy więc zobaczyć, z czego możemy budować. Alberto optował za drzewami, ja postanowiłem pobawić się piaskiem.

Obaj mieliśmy dobry pomysł. Piasek w moich dłoniach był sypki, ale po polaniu wodą z morza, zamieniał się w gliniastą masę, która, po wyschnięciu była twarda jak skała. A jemu udawało się dłonią rzeźbić w drewnie, mógł wycinać najdelikatniejsze fragmenty jednym, dobrze wymierzonym, ruchem palca.

I taki podział funkcji pozostał – ja kleiłem i murowałem zgodnie z poleceniami, jakie mi mój przyjaciel podawał, a on ozdabiał moje masywne bryły setkami detali, nadawał całej konstrukcji życie. Rura rosła. Bawiliśmy się znakomicie: eksperymentowaliśmy z różnymi sposobami formowania naszych surowców, z różnymi typami konstrukcji, dodawaliśmy do rury różne bezsensowne acz gustowne detale (Alberto potem je wszystkie niszczył), krótko mówiąc – mieliśmy radochę niczym dwóch pięciolatków, którym, zamiast kolejką, pozwolono się bawić prawdziwymi pociągami.

Tylko dlaczego on nie mógł kształtować piasku a ja rzeźbić drewna?

 

***

 

Dołożyliśmy ostatni, jak nam się zdawało, detal.

Rzeczywiście był ostatni. Wyspa przyjęła naszą rzeźbę, wzmocniła ją i wpasowała w siebie, nadała jej realną wielkość i po kilkunastu sekundach parę kilometrów od nas stał gigantyczny kompleks wysyłania ludzi na orbitę okołoziemską balonami.

– Puta madre! – stęknął Alberto.

– Stoi – jęknąłem, pełen zmęczenia i radości. – Mamy to z głowy. Choć, zobaczymy, co powie nasz mistrz ceremonii.

Kudłacz popatrzył, pofilozofował, wymamrotał parę słów w gęste futro na twarzy.

– I co to jest? – spytał.

– Największa budowla na świecie, zacofana małpo z interioru – wyjaśniłem. – Nasz pomost do gwiazd.

– Tam też was niesie? – Yeti parsknął. – Cholery nie ma na tą waszą miłość do szwendania się. A lećcie sobie, może będziemy mieć spokój. Dobra, wygląda na to, że się udało. Nie wiem, pomyślę, czemu akurat takie dziwo miało wzmocnić pieczęcie na wyspie. Możecie już iść, wasza łódka stoi za wami.

Faktycznie, była na miejscu. Ruszyliśmy galopem, niczym dwa źrebaki wypuszczone ze stajni. Ostatnie słowa człowieka śniegu dobiegały już w strzępkach:

– Blokady nie działają tylko na wyspie! Ona... modyfikuje... zewnątrz! – słyszeliśmy coraz gorzej. Plaża, ponton, komórka, żarcie, silnik i won. Nie było pomostu, nie było krzyży i byliśmy z tego powodu szczęśliwi, niczym świeżo obudzeni ze złego snu. Nasz świat. Wreszcie nasz paskudny, mechaniczny i spaczony świat.

 

***

 

Kapitan przypłynął na wezwanie komórki. Był jeszcze mniej sympatyczny niż poprzednio, nie mówił do nas wcale, nie patrzył na nas, traktował nas jak ryby, które spędziły za dużo czasu na plaży w słońcu.

Na przystani byliśmy witani równie paskudnymi spojrzeniami. Nasz widok budził w tubylcach najgorsze instynkty. Zaczęli pluć nam pod nogi, oplugawiać wrzaskliwie w swym rodzimym języku, a grupa wyrostków zaczęła w nas rzucać czymś dobrze zaśmiardłym. Zamiast do hotelu pognaliśmy natychmiast na miejscowy posterunek policji, gdzie rezydował jedyny, acz wielofunkcyjny urzędnik.

Wpadliśmy zziajani i bladzi. Myśleliśmy, że na wyspie Hancocka było źle, ale nie ma to jak powrót w gościnne ramiona własnego gatunku.

– Co tu się dzieje?

Urzędnik podniósł głowę znad stosu papierów.

– Nic nie wiecie? Skąd wy się wzięliście?

– Byliśmy na długich wczasach – wyjaśniłem. – Kontakt z naturą, brak radia, wie pan.

– Postawili pierwszą rurę – oświecił mnie ponuro. – Nawet zaczęli już wysyłać emigrantów.

– To chyba fajnie? – poszukałem wyjaśnienia posępnej miny rozmówcy. – Kto się zgłosił na ochotnika?

– Nikt – odpowiedział posągowy Melanezyjczyk. – Przylecieli do Afryki, wyłapali dwie strony pierwszego z brzegu konfliktu, wyszorowali ich od wewnątrz i na zewnątrz, zapakowali i wysłali do góry, żeby krążyli dookoła Księżyca w lodowych trumnach.

– Kto to zrobił? – spytałem zaszokowany.

– Obywatelska Straż Emigracyjna. Powołana przez Północ dla dobra ludzkości, ma postawić schody, po których pójdziemy do nieba. Dwuznaczne to hasło – mruknął nasz rozmówca. – Zbiry i bandyci, jeśli mnie pytacie, ale slogany mają szczytne. Nawet noszą na mundurach plakietkę z tym piekielnym urządzeniem – dodał, pieczętując nasze dokumenty.

Popatrzyłem na Alberto.

– Największy symbol ludzkiego geniuszu i woli? – podniosłem pytająco brwi, patrząc na mojego przyjaciela.

– Albo tajna baza oficjalnych porywaczy – dokończył. – Będą stamtąd spieprzać, aż piana będzie pryskać.

Urzędnik popatrzył na nas pytająco.

– Długo by tłumaczyć – machnąłem ręką, patrząc na niego uspokajająco. – Słońce, plaża i przygody, wie pan.

– Wiem. Ale więcej przygód nie będzie – skonkludował, podając nam paszporty. – Pakować się w najbliższy samolot, i nie planować tu więcej urlopu. Wasze pochodzenie i kolor skóry są coraz mniej popularne. Żegnam ozięble.

Nie wiem, może powinniśmy byli zrobić coś innego.

 

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...?
Spam (ientnika
Wywiad
Hor-Mono-Skop
Konkurs
Adam Cebula
Łukasz Orbitowski
Romuald Pawlak
Piotr K. Schmidtke
Andrzej Pilipiuk
Adam Cebula
W. Świdziniewski
W. Świdziniewski
Tadeusz Oszubski
Satan
Paweł Laudański
Adam Cebula
Adam Cebula
B. Anterionowicz
Eryk Remiezowicz
Marcin Mortka
P. Nowakowski
Tadeusz Oszubski
Jolanta Kitowska
Dawid Brykalski
XXX
Wit Szostak
M. L. Kossakowska
T. Kołodziejczak
Brian W. Aldiss
Antologia
 
< 28 >