strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Wit Szostak Na co wydać kasę
<<<strona 36>>>

 

Wichry Smoczogór (fragment)

 

 

O KSIAŻCE
Wszystkie kłopoty zaczęły się, kiedy staremu Smykowi dusza się przewróciła - a może nawet jeszcze wcześniej. Dość, że rychło później w Smoczogórach jęły duć wichry tak straszliwe, że surowi i od pokoleń hartowani zmienną górską pogodą górale zlękli się, czy przypadkiem czymś nie zawinili Władcy Wichrów. Smoczogórska starszyzna uradziła więc, że trzeba tę sprawę starannie zbadać, winowajcę ukarać i przebłagać rozsierdzonego Władcę Wichrów. Tajemnicę okrutnych wichur mają wyśledzić Berda, nowy gęślarz roku Kościanów, i Wrzosiec, młody uczony z Lacerty, który wyruszył z akademii w poszukiwaniu śladów smoków. A w wyprawie będzie im towarzyszyć odwieczna nuta, która nie została wymyślona przez człowieka, a także skrzat, przewodnik dusz. Przepiękna, filozoficzna baśń, nawiązująca do tradycji młodopolskiej i inspirowana legendą oraz prastarą, obrzędową kulturą gór.

Zobacz ilustracje wewnętrzne autorstwa Małgorzaty Pudlik.

Wit Szostak - zapamiętale zamieszkuje w Krakowie. Tam też urodził się w roku 1976. Jest szczęśliwie żonaty. Ukończył studia filozoficzne i pracuje jako asystent na jednej z krakowskich uczelni. Ma psa, wspaniałą gończą polską o imieniu Iona i żadnych kotów. Zadebiutował opowiadaniem Kłopoty z błaznem ("Nowa Fantastyka", 9/1999). Po nim przyszły Pierwsza taka drużyna ("NF", 2/2000) i Sny guślarza ("NF", 12/2000). Żadnych nagród niestety nie otrzymał, choć pierwsze z opowiadań było nominowane do dwóch z nich (Srebrny Glob, Sfinks). Jedynym wyróżnieniem jest nagroda za debiut, przyznana podczas Festiwalu Fantastyki w Nidzicy i to ex aequo z Anną Brzezińską. Z czasem do trzech wymienionych opowiadań dopisał jeszcze kilkanaście i zebrał razem w zbiorze "Ględźby Ropucha". Ostatnio ukończył książkę "Wichry Smoczogór". Teraz nad niczym nie pracuje, choć powinien. Chodzi za to na spacery z psem i gra oberki na skrzypcach. Za swoich głównych mistrzów literackich uważa (w kolejności alfabetycznej, by żadnego nie urazić): Borgesa, Leśmiana i oczywiście Tolkiena.

Rozdział czwarty

w którym wszyscy radzą

 

Głosy trombit, którymi synowie Jaka zwoływali górali na radę, naznaczały porę spotkania na trzeci dzień. Wichry, chcąc nie chcąc, rozniosły wieści po całych Karbach i gazdowie z innych wsi mieli dość czasu, by wyruszyć do Smreczyn. Rzecz była ważna i dotyczyła nie tylko Kościanów, więc w dolinie Rudego Beretyczu spodziewano się, że przybędą przedstawiciele innych starych góralskich rodów. A wichry rozkaprysiły się i przycichły nieco, choć parę razy pośród dawały wyraźne znaki, że nie zamierzają zaprzestać nękania mieszkańców Smoczogór.

Aż nadszedł dzień rady i wczesnym wieczorem mieszkańcy Zarąbka wybrali się do domu Jaka. Wrzosiec nie był pewien, czy może uczestniczyć w spotkaniu, gdyż z rozmów zorientował się, że będą radzili tylko starzy i uznani gazdowie. Toteż kiedy górale zbierali się do drogi, zamierzał pozostać w chałupie, ale Ryś go przekonał.

– Jeszcze tak w Karbach nie było, żeby nam mądrość przeszkadzała. A ty przecież uczony jesteś, to i może pomoc jakąś wynajdziesz – powiedział, stojąc już na ganku.

Wieś leżała niedaleko przysiółka, wystarczyło zejść polaną w dół, a potem ścieżką przez las. Tak dochodziło się do koryta rzeki, wzdłuż której rozkładały się smreczyńskie gazdostwa. Idąc z nurtem Beretyczu, dochodziło się do serca osady. Tam, ponad innymi zabudowaniami, na niewielkim wzgórzu, zwanym Gronikiem, dumnie górowała nowa grażda rodu Kościanów.

Wrzosiec wiele świata już widział, mógł podziwiać miasta, zamki i pałace. Niemniej dom Jaka wywarł na nim duże wrażenie. Jasny, zbudowany z wielkich jodłowych płazów, górował nad całymi Smreczynami. Z dna doliny wyglądał jak kasztel, otoczony warownym murem. Przed dziesięciu laty Jak postawił grażdę na miejscu starej siedziby Kościanów. Była większa niż pozostałe chałupy. Podczas gdy dom Rysia, stary, trzywiekowy i wrośnięty w ziemię Zarąbka, miał tylko dwie izby i sień, główny budynek grażdy posiadał aż pięć pomieszczeń. Płazy nie zdążyły jeszcze ściemnieć i teraz niemal błyszczały w wieczornej szarówce.

Z daleka rozlegał się gwar, gdyż do domostwa Kościanów ściągnęło wielu górali. Część z nich wiedziała dobrze, że nie zostaną wpuszczeni na radę, ale chcieli przysłuchiwać się rozmowom i móc jak najszybciej zanieść wieści w swoje strony. Ryś, Berda i Wrzosiec weszli na przestronne podwórze, z wszystkich stron zamknięte budynkami i drewnianym, zwartym ogrodzeniem. Tam kłębili się młodsi gazdowie, skupieni w niewielkich grupkach. Rozmawiali, przekrzykując się nawzajem, i snuli domysły dotyczące wichrów, każdy wydawał się mieć wspaniały pomysł na zaradzenie niebezpieczeństwu. W ich głosach lęk przed nieznanym, bezlitosnym żywiołem mieszał się z góralską zawziętością. Kiedy Ryś przechodził między nimi, kierując się ku przyjaznemu światłu padającemu z izby, zebrani na podwórzu rozstępowali się z szacunkiem i kłaniali sędziwemu góralowi.

W progu stał Jak, który witał gości po kolei. Tam było już znacznie mniej tłoczno, gdyż wszyscy wiedzieli, że nie każdy będzie mógł wejść na radę. Jak Kościan pokłonił się Rysiowi i podziękował za przybycie. Ten uściskał go po ojcowsku i szepnął słowo wyjaśnienia w sprawie Wrzośca. Weszli do sieni.

W izbie siedzieli już najznamienitsi gazdowie. Część z nich zajęła miejsca na ławach, rozstawionych pod oknami, inni przysiadali przy długim cisowym stole. Stół pamiętał jeszcze starą grażdę, a rysy i zadrapania na jego blacie nosiły wspomnienia o minionych pokoleniach. Od wielu lat przy nim ród Kościanów jadał, pijał i radził. Gdyby ze słojów i sęków dało się odzyskać dawne opowieści, wystarczyłoby mądrości na niejedno takie spotkanie.

Goście z Zarąbka zasiedli koło pieca, pięknego, malowanego w przedziwne sceny. Czekano jeszcze na kilku gazdów, dlatego Wrzosiec miał czas, by porozglądać się po zebranych. Byli to przeważnie starsi górale, którzy swą mądrością i doświadczeniem zasłużyli na szacunek całej społeczności. Wszyscy ubrali się odświętnie, w szare koszule z długimi kapturami, które opadały na plecy. Na koszule narzucone mieli serdaki, z owczych skór lub wełnianego sukna, bogato haftowane w piękne wzory. Każdy ród, jak szeptem wyjaśniał Berda, miał swoje własne zdobnictwo. Kościanowie barwili sukno na niebiesko, a we wzorach przeważała czerwień i żółć. Podobnie zamieszkujący Smreczyny Dziewięćsiłowie, choć ci woleli barwę zieloną. Na tym tle odznaczały się skromniej zdobione ubiory przybyłych z odleglejszych stron.

Górale mieli ostre, niemal orle rysy, jakby wysmagane wichrami. Przeważnie nosili długie włosy, niektórzy zaplatali je w dwa warkocze. Starcy chlubili się długimi, podobnymi Rysiowym, bokobrodami, młodsi z lubością gładzili sumiaste wąsiska.

Wszyscy się dobrze znali, wymieniali najświeższymi wieściami i częstowali zwyczajowymi uprzejmościami. Wszyscy też oddali szacunek Rysiowi, którego całe Karby uznawały za niepospolitego mędrca. Berda, wykorzystując przeciągające się oczekiwanie, przedstawiał zgromadzonych uczonemu z Lacerty.

Z rodu Kościanów, poza nimi i Jakiem, na radę przybyli dwaj synowie Jaka, mieszkający w Smreczynach, mianowicie Płaza i Hyrny. Pomiędzy nimi siedział prawie stuletni Kujawa z Grapy.

Berda zauważył nieobecność Gajdy, swego młodszego przyjaciela, którego Wrzosiec miał już okazję poznać podczas wspólnego muzykowania na ganku. Gajda był przygarniętym przez Jaka znajdą, nikt nie wiedział, skąd pochodził. Sam żartował, że podrzuciły go dziwożony. I być może nie był w tym daleki od prawdy. W Karbach często zdarzało się, że dzieci wychowywały się poza swymi rodzinami, podobnie wszak było z Berdą. Wielu górali, z różnych zresztą powodów, zostawiało swych bliskich. Zawsze w rodzie lub poza nim znalazł się ktoś, kto zajmował się osieroconymi dziećmi. Nie było też tak, że tacy jak Gajda byli traktowani gorzej niż synowie z krwi. Tradycja mówiła, że ojcostwo jest wyborem, ojciec wybiera syna, podobnie jak syn uznaje w nim ojca. I dlatego rody, choć wyrastające raczej z więzów krwi, były otwarte dla osób spoza nich. Jak lubił i cenił Gajdę, młodszego zresztą o wiele lat od jego własnych synów. Teraz jednak Gajdy nie było w izbie, widać wyruszył gdzieś i nie zdążył przybyć na wezwanie trombit. Był wziętym cieślą i wiele nowych chałup w okolicy postawiono z jego pomocą. Zapewne zaproszono go gdzieś dalej do ciesiołki.

Po przeciwnej stronie izby zebrali się Dziewięćsiłowie. Ród ten, nie tak znamienity jak Kościanów, zamieszkiwał Smreczyny, ale miał także poważanie w Południowych Karbach, zwłaszcza w dolinie Jaworzynki. Byli więc Jedla Krzepki, głowa Dziewięćsiłów smreczyńskich, Smyk i Zgarda. Z południa zaś przybył nie najmłodszy już Borsuk, zwany Jawornym. Stamtąd też przywędrowali gazdowie z rodu Jarców, mianowicie Głuhań i Gawra. Byli również górale z rodu Cisnych, który żył w najdalej na zachód wysuniętych pasmach Karbów, w dolinie Cisowego Potoku. W całych Smoczogórach podziwiano ich odwagę i żałowano ich smutnego losu. Ich bowiem najbardziej dotknęły wrogie działania króla Lacerty, oni najwięcej ucierpieli, a ci spośród Cisnych, którzy zamieszkiwali stoki Bukowiny, zostali zmuszeni do porzucenia swoich domów i schronienia się w głębi gór. Od wielu lat nową granicą pomiędzy Lacertą a Smoczogórami stał się Cisowy Potok. Stamtąd właśnie przybyli Kydryna i Jaga. Jaga, piękna, harda góralka, była jedyną kobietą zaproszoną na radę. Nie było wcześniej takiego obyczaju i niektórzy starsi gazdowie szemrali na jej widok. Jednakże Jak wiedział, że wspomagała Cisnych nie tylko mądrością, ale też swym ramieniem, przez co zdobyła wśród swojego ludu szacunek i uznanie. Nie było nikogo z Kośnych, wioski leżącej przy królewskim trakcie, u samych podnóży Chochoła, ani też gazdów z Moczarek, które znajdowały się za Równią. Wszyscy jednak wiedzieli, że górale stamtąd i tak nie zdążyliby dotrzeć do Smreczyn. A sprawa była pilna i nie można było dłużej zwlekać.

Starzy spokojnie pykali fajki, bez zniecierpliwienia czekając na początek rady. Wreszcie Jak zamknął drzwi do izby i krótko przywitał zebranych.

– Widzimy wszyscy, że jest źle. A jak jest źle, to nie jest dobrze. Wichry dują i coś mi się widzi, że nie jest to zwyczajne wycie. O coś im chodzi. Dlatego wezwałem was tu, byśmy wspólnie radzili nad tym. Bo jak nie jest dobrze, to trzeba zrobić tak, by było. – Jak urwał i zasiadł za stołem. – Radźcie, radźcie mądrze.

Wszyscy czekali, że głos zabierze Ryś, jako najstarszy i najmędrszy pomiędzy nimi, jednak stary Kościan tylko pykał fajeczkę i pogodnym spojrzeniem zapraszał do głosu młodszych od siebie. Tak więc odezwał się Kujawa z Grapy:

– Od wielu dni wichry niemiłosiernie dują. Powie kto, że zawsze w górach wieje. Ale tu, w Smreczynach, nie jest to zwyczajne wianie. Nadchodzi w porze, kiedy zawsze spokojnie bywało. Szkód narobiło się dużo, a będzie pewnie więcej. Nie czas, by przerywać żniwa, ale jak dalej chodzić ku sianu, ku owsu? Wszystko, co zżęte, i tak wiatr porozkurza. Jak potrwa to jeszcze trochę, to głód na nas przyjdzie, bo żniw dobrze nie pokończymy. No i widzi nam się, że to dziwne wichry. Pewnie się Władca Wichrów na coś rozeźlił, coś mu zawiniliśmy. Tylko jak rozeznać, co? I jak go przyłagodzić?

Na to odezwał się Kydryna z rodu Cisnych:

– Było tak, jak nasi dziadowie pamięcią sięgają, że jak wiało, to wszędzie. Wpierw duło po Karbach Północnych, za dzień w Południowych, a na trzeci mierzwiła się czupryna na Bukowinie. A teraz tak się porobiło, że jedynie was w Smreczynach domęczyło. Jak szliśmy tu z Jagą, to droga wypadła przez Łysy Wierch i dalej, stokami Garbacza. A tam cisza, spokój. Garbacz tylko łeb zwiesił, jak senny niedźwiedź, ale wichry go omijają. A tu, w dolinie Rudego, wyje jakby się chciało wściec. – Kydryna przerwał, a zza okien doszły złowrogie świsty. – I tak mi się myśli, że to wichry niezwyczajne, bo cały świat omijają. Chyba kara, tylko za co? To już się siebie musicie popytać. My wam pomożemy, jak będzie trzeba, ale jak?

– Prawdę pewnie gadają Kydryna, bo u nas nad Jaworzynką też cichość – odezwał się Gawra Jarzec. – A kiedy trombity z wezwaniem zagrały, to nawet rozpytywaliśmy po sobie, skąd lęk w sercu dzielnego Jaka. Wybaczcie śmiałość – Gawra skłonił się gospodarzowi. – Ale jak do Beretyczu doszliśmy, to nas te pytania odeszły. Inne przyszły, lecz odpowiedzi nie mamy.

– Tak więc już coś wiemy – odezwał się Jak. – Wiemy, że źle dzieje się tylko u nas. To rzeczywiście niezwyczajne wichry być muszą. Ale przez to wcale nam lżej nie jest. Radźcie, co dalej.

Znów zapadła cisza. Zaokienne świsty zagłuszały ciche szepty gazdów, którzy wpierw naradzali się pomiędzy sobą. W pewnym momencie któryś powiedział:

– Nie dość, że duje, to jeszcze sucho.

– Wpierw będziemy radzić, a potem pić – szybko odparował gospodarz.

Wtedy Berda wyjął z kaptura gęśliki i zaczął cicho grać. Nie grał do tańca, tylko ciche, wierchowe i staroświeckie nuty. Górale z zadowoleniem pokiwali głowami, gdyż przy muzyce wszystko im wychodziło lepiej, nawet myślenie. Niektórzy zaczęli się lekko kiwać, inni bezgłośnie uderzali kierpcami o podłogę. Gazdowie zbierali się do rady.

– Zawsze było tak – przerwał milczenie Jedla z Dziewięćsiłów – że jak wiało, to się chłopy wieszali. Taka żałość przychodziła na człeka, taki snuj, że życie mu brzydło. Chodzili co poniektórzy pomiędzy chałupami i wyli z bólu. Bo od wichrów to się czasem wielka rozpadlina w duszy robi. No i bywało, że się wieszali. Zawsze to żal, a i chłopa szkoda. Ale cóż zrobisz? Lepiej, żeby się obwiesił, niż z rozpadliną przez lata żył i jeszcze innym życie truł. I teraz tak jest, że wichry snuje przynoszą, a od tego to się co poniektórym żyć odechciewa. Tylko że wieszać się nie mogą. Kilku u nas, w Smreczynach, już próbowało. Jednemu się sznurek urwał, innego poddusiło, ale dodusić to nie chciało. Było też tak, że się Samkowi od Dziewięćsiłów z Grapy sosrąb nad nim rozpękł i chłopa przywalił. Baba, co akurat kury zaganiała, spod belek go wyratowała. Ale teraz Samek, co mu mowę odebrało, na progu siedzi i tępo w dal patrzy. Ku Pustaci z żałością wygląda, a zabić się nie może. I o to idzie, że nie ma w tym nijakiej sprawiedliwości. Bo że wieje – górskie prawo wiać. Że szkody robi – zawsze wichry nam wadziły. Ale żeby sobie spokojnie umrzeć nie było można? To się nie godzi. I skąd tak? Pytać można, lecz teraz to jak szukać wiatru w polu.

Górale zaczęli pomrukiwać, widać coś było na rzeczy. Berda grał cicho, a oczy wszystkich zwróciły się na Starego Rysia. Czas dojrzał, by głos zabrał najmędrszy z nich.

– Prawdę gada Jedla, nie da się wieszać. Ja bym się tym nie martwił, bo nie widzę jakiegoś wielkiego dobra w wieszaniu. Ale rzecz jest poważna. Nie wiem jeszcze, czy łączyć wichry z wieszaniem, choć widzi mi się, że coś na rzeczy jest. Dzieje się tak, że od kilku lat nikt w Smreczynach nie umarł. Może przez omyłkę, może śmierć gdzie indziej zajęta, a może nie. Nie umierali przez kilka lat, to i dziś wieszać się nie mogą. Tylko coś mi się tu nie podoba. Mówicie, że wianie to kara Władcy Wichrów. Może i prawda. Najprościej byłoby samego Władcy rozpytać, o co mu chodzi. Ale myślę tak: jak kara, to i wina była, jak wina, to i winny. Władca surowy jest, lecz i mądry, karze tylko winnego. A co to za kara, jak winny nie wie, że jest winny? To krzywda jedynie, nie kara. Dlatego sądzę, że chyba wiemy, cośmy zawinili, tylko to ukrywamy. Kara na Smreczyny spadła. Rozglądnijmy się po sobie, cóż takiego mogło gniew i wichry ściągnąć?

Ryś zawiesił głos i powiódł wzrokiem po zebranych gazdach. Ci z uznaniem pokiwali głowami. Ryś mądrze prawił, a przecież na to wszyscy czekali. Starzec odezwał się znowu:

– Najlepszą karą za wielkie winy jest śmierć. Ten, kto Władcy Wichrów pobruździł, powinien zostać zabity. Tak zawsze było i to było dobre. Winien jesteś, to płać. A tu nagle karze się całe rody, całe wsie i przysiółki. Widać coś przeszkadza Władcy Wichrów, by naprawdę winnego sprawiedliwie ukarać. Bo chyba nie może być tak, że wszyscy, młodzi i starzy, Władcy zaszkodzili? Ale jemu coś przeszkadza. Może to, że zabić nie może, bo i tak nikt nie umiera. I tak dzieje się potem nieszczęście takiego Samka, pewnie niezawinione. Po mojemu to jest tak, że ktoś tu przed nami coś ukrywa. I dopóki nie dowiemy się, co to takiego, żadna rada nie będzie dobra. No, tyle wam mogę rzec.

Ryś zakończył swą mowę i przenikliwym wzrokiem powiódł po zebranych. Wrzosiec znał już to spojrzenie, pełne głębokiej mądrości. Krótko wprawdzie znał Rysia, ale zaczynał podejrzewać, że stary góral wie o wiele więcej, niż mówi, że swymi słowami jedynie udziela części swej wiedzy. Zamiast prowadzić do celu, tylko wskazuje drogę.

 

 

Rozdział piąty

 

w którym pojawia się Śmierć i ktoś musi ją wziąć na własne ramiona

 

 

 

Ten, kto czuł się winny, dość długo zbierał się w sobie. Powietrze w izbie zsiniało od fajkowego dymu. Ryś dalej wodził wzrokiem po zebranych. Wrzosiec spostrzegł, że szczególnie uważnie przypatrywał się Smykowi z rodu Dziewięćsiłów. Ale mogło mu się tylko wydawać. Dym gryzł w oczy. Powietrze było ciężkie, napięte jak przestrojona struna. Wreszcie ktoś chrząknął. Smyk opróżnił fajkę z popiołu, schował do kieszeni serdaka i rzekł:

– Ja tam nie wiem, czy to, co powiem, łączy się z wichrami. Po mojemu nie. Ale jak mogę pomóc, to pomogę.

Przerwał, lecz kiedy zauważył, że zebrani gotowi są wysłuchać jego opowieści, zaczął ponownie. Nawet Berda przestał grać i odwiesił gęśliki na kołek.

– Było tak, że parę roków temu wracałem z Moczarek. Będzie z tuzin. Syn mi się tam ożenił, to i odwiedzam go czasami. A śpieszyłem się do domu, bo sprawy miałem ważne. I jakoś nie uśmiechało mi się kierpców zdzierać królewskim traktem. To sobie pomyślałem, że pójdę przez Rówień. Chodziłem tamtędy w młodości, to nie bałem się moczarów jak inni. Jest tam kawałek starej kamiennej drogi, co ją chyba, jak powiadają, sztolnicy przed wiekami porobili. Jak się strach pokona i zanurzy w Pustać, to można na drogę natrafić i prawie przez calutki czas po kamieniach iść, omijając złe trzęsawiska. Idę sobie ja, idę, pod nosem dla raźności przyśpiewuję, a tu przy drodze jakiś wędrowiec siedzi. Takie chucherko, kapturem twarz zasłonięta. No to pozdrawiam i zagaduję grzecznie, dokąd zmierza. A on na to: "A wy dokąd zmierzacie?". "Do Smreczyn, do domu". "To się dobrze składa, mówi, bo moja droga z waszą się splata". Wstał, otrzepał płaszcz i dalej razem poszliśmy. Zadowolony nawet byłem, bo okolica zdechła, zawsze lepiej iść w kompanii. Ale mój towarzysz jakiś taki nierozmowny był. Nic nie gada, to i ja nie nalegam. Milczymy sobie i maszerujemy. W końcu tak pusto mi się i zimno koło serca zrobiło i naraz potrzebę poczułem, żeby gębę otworzyć. Tylko o czym gadać? Pytam więc, czy nie boi się po Równi wędrować, a on na to, że nawykły. Ale spojrzał na mnie. Wtedy zobaczyłem jego twarz. Blada jakaś, taka wymoknięta, toteż myślę sobie, że przybysz nie stąd. Do tego dziwnie wolno mówił i jakby nie po naszemu. A ten pyta się, czy się żertw nie boję. To odpowiadam, że nie chciałbym spotkać, bo paskudne, ale bać to się nie boję, bo one przecież padliną się żywią. A ja żyję, to i strachu nie mam. Wtedy on mi na to tak: "Dłużej z tobą się nie będę, Smyku, drażnił, tylko prosto powiem. Jestem Śmierć i po ciebie przyszedłem. Szykuj się, bo do domu już dziś nie dojdziesz". I wtedy zrozumiałem, o co mu z żertwami chodziło. I smutno mi się zrobiło, kiedy sobie pomyślałem, że mi Kostuch duszę od ciała rozłączy, a to stare Smykowe ciało samo zostanie na Pustaci, żeby żertwy miały używanie. Ale nic nie mówię, tylko idziemy w milczeniu. Wiem, że do krańca Równi jeszcze kawałek drogi, a już się szaro robiło. Ja więc przemyśliwuję sobie, jakby śmierć odwlec. I taka mnie wtedy naszła tęsknota za życiem, że za nic nie mogłem myśli zebrać.

Smyk przerwał, słychać było, że mu język zasycha w gardle. Szybko podano mu kubek z wodą. Wypił łapczywie, jakby wrócił z długiej i męczącej wędrówki. Wreszcie zebrał się w sobie, by podjąć przerwaną opowieść.

– Idziemy sobie, idziemy, a tu nagle Śmierć się odzywa: "No, Smyku, czas wyprzęgać". No to odpowiadam: "Na każdego przychodzi czas. Ale jak mnie już macie, to się przecież wam nie wywinę. Pozwólcie, panie, że sobie choć w myślach prześpiewam taką pieśń, co mnie ojciec uczył. Żal odchodzić bez muzyki". Kostuch się zgodził. Znowu szliśmy w milczeniu, a ja myślę dalej, co tu zrobić. Upłynęło sporo czasu, cierpliwość końską miał ten Kostuch. Wreszcie znów zagaduje: "No, Smyku, czas wyprzęgać". A ja mu na to: "Zgadzam się, panie, ale wiecie, bardzo bym prosił, gdybyśmy mogli z tej Pustaci na łąkę wyjść. Wtedy i góry bym przed śmiercią zobaczył, może ktoś ze Smreczyn ciało znajdzie, to i pochowają godnie. Żal tak umierać i gnić na Pustaci". No i znów się zgodził. Idziemy dalej. Prawie ciemno już było, jak z lasu wyszliśmy. Ale jeszcze w ostatniej szarości dnia zobaczyłem Garbacz i Karby, a w oddali światełka okien, bo do wioski już niedaleko było. Tak mnie w dołku ścisnęło, że aż łzy do oczu napłynęły. Ej, żal umierać! I wtedy Kostuch znów się odezwał: "No, Smyku, czas wyprzęgać". Odpowiedziałem: "A czas. Wy się na swej robocie znacie, wnet moją duszyczkę od ciała oddzielicie. Ej, lepiej jej będzie bez starego Smyka. Ale jedno musicie wiedzieć. Ja dudziarz jestem i swoje dudy ze sobą mam. I tak się z tą muzyką zrośliśmy, że czuję, że ja część duszy w tych dudach zostawiłem. No i ta moja duszyczka, co w ciele mieszka, taka pokaleczona by była. Tak też prośbę mam ostatnią, wydobądźcie tę drobinkę malutką z dud, a potem, kiedy już śmierć mi ześlecie, poklejcie z moją. Zawsze to lepiej będzie. A żal umierać, wiedząc, że dusza pokaleczona". Skończyłem i widzę, że się Kostuch wzruszył. Siadł na pniaku i chlipie. Siedzę więc cicho i nic nie mówię. Wreszcie ten się odzywa: "Dawaj, Smyku, te dudy, źle duszyczce w kawałkach, źle". No to ja kozę wyciągam i mu daję. Wpierw tam zaglądnął, ale nic nie zobaczył. Mówię mu, że duszę trudno zobaczyć, a co dopiero taką drobinkę. Więc piszczałkę wyjął i chudą łapą w środku wora grzebie. I mówi, że nic nie czuje. Ja mu na to, że przecież niełatwo duszę palcami ucapić. No to wlazł do środka, ledwie się zmieścił. Ale chudy był, to i cały się schował. A ja wtedy z torby wyciągnąłem dębowe szpunty, co sobie do beczek przygotowałem, i raz dwa, wszystkie dziury w kozie zatkałem. Pogruchotało, poklekotało, aż wreszcie odpuścił i przestał się ruszać. Przerzuciłem więc kozę przez gałąź na skraju lasu i wesoło wróciłem do domu.

– I to koniec? – zapytał Jak, kiedy Smyk zamilkł.

– Niby tak, a niby nie. Bo minęło parę dni, a mnie niepokoić zaczęło, że jeszcze ktoś tamtędy będzie przechodził, dudy zobaczy i śmierć przez omyłkę wypuści. A wtedy Kostuch o mnie się upomni i dopiero mi śmierć przyszykuje. Więc przyniosłem kozę do chałupy i w szopie dobrze za deskami ukryłem. Sam, dudów już do grania nie mając, do gęślików się wziąłem i, no nie będę szklił, całkiem nieźle mi szło. Przez to żal był mniejszy, choć się z kózką zżyłem, nie powiem. Rok jakiś minął, a przez ten czas nikt nie umarł. Nie to, żebym komuś liczył, ale parę starych to by się w okolicy znalazło. Wtedy sobie pomyślałem, że może to przez moje targi ze śmiercią teraz już nikt nie będzie umierał. Niby dobrze, bo zawsze to ludzi szkoda, ale też dobrze nie bardzo, bo jak by to było, kiedy wszyscy na kupie by żyli? Nie starczyłoby miejsca dla młodych. Cóż tu dużo gadać, nie wiedziałem, co robić, więc Staremu Rysiowi dudy podrzuciłem. A że Ryś mądry, to sobie poradzą, tak myślałem. A nawet jak Kostuch jaką dziurę paluchem wywierci, to na młodego przecież nie trafi. No i oddałem kózkę. Ot i moja opowieść.

– Prawda to, Rysiu, że u was są Smykowe dudy?

– Prawda, wiszą u krokwi i widać Śmierć nie uciekła, bo ja żyję, a i od tamtego czasu nikt inny nie umarł.

– I co teraz z nami będzie? – zapytał Jedla.

– Może być tak, że wichry to jest za tę Śmierć zemsta – odpowiedział Stary Ryś – Ponoć Władca Wichrów ze Śmiercią dobrze nigdy nie żyli, ale przecież w naturze jakiś porządek być musi. Nic dziwnego, że się rozeźlił i o ten porządek upomniał. A co będzie, tego nie wiem.

– Ja to się tobie, Smyku, nie dziwię – Jak przemówił w imieniu Kościanów. – Bo głupi jesteś, toś i głupio zrobił. Ale jak już te dudy tak nieładnie podrzucałeś Rysiowi, to mogłeś o radę zapytać. Kłopotu by nie było. A tak, gniew słuszny Władcy Wichrów sprowadziłeś. I to nie koniec, bo co będzie, jak się Śmierć uwolni? Chyba trzeba będzie jej pomoc, bo sama nie wylezie, a przecież nie godzi się tak, w ogóle nie umierać. A kara może być wielka. Tyle że na nas wszystkich ją sprowadziłeś, nie tylko na siebie. A swoje długi samemu trzeba płacić.

Wrzosiec do tej pory znał jedynie dobroduszność i wesołość górali ze Smoczogór. Teraz miał poznać surowość ich praw. Spojrzał na Smyka, który skulił się w kącie. Zdawał się tak malutki, że gotów był się schować do worka od dud. I wtedy przemówił Jedla, za wszystkich Dziewięćsiłów. Minę miał poważną i srogą, a głos mu lekko drżał.

– Toś sobie ze Śmiercią poigrał, głupi Smyku. Zabieraj się stąd, bo cię tu już nie potrzeba. I nie szukaj w Karbach pomocy, bo cię nikt nie przyjmie. Zabieraj się.

Smyk wstał i cicho, bez słowa, opuścił dom Jaka. A ci, którzy czekali przed grażdą, zobaczyli, jak skulony zszedł z Gronika i zniknął w ciemnościach.

– A nam trzeba uradzić, co dalej. Radźcie, Rysiu – Jedla oddał głos staremu góralowi.

– No przecież nie wymyślę nic więcej niż wy sami. Trzeba Śmierć wypuścić i poczekać. Może Władcy Wichrów gniew przejdzie. Jak nie, to będziemy radzić dalej. Ale nie byłoby mądrze uwolnić ją tu, w Smreczynach, bo pewne jest, że kosić zacznie z tej zapiekłej na Smyka nienawiści. Przez te lata to niechybnie taką zemstę obmyśliła, że hej. I wiele duszyczek od ciał odetnie, nie tylko starych, jako moja. Szkoda będzie, bo pusto się zrobi w Smreczynach, pusto. Dlatego moja rada jest taka, by wypuścić ją gdzieś na pustkowiu. Z dala od wiosek, z dala od ludzi. Jak odpocznie, sił nabierze, to może jej trochę złość minie. Bez trupów się nie obejdzie, ale może będzie mniej, albo co? I tak sobie teraz myślę, że warto na Czartak iść. Tam pusto, nikogo nie ma. A i groby nasze blisko, to Śmierć się dobrze poczuje. Na Magurze kości rozprostuje, między swoimi, to może i gniew jej przejdzie, albo chociaż zelżeje. Trzeba wziąć Śmierć na ramiona, wspiąć się na szczyt Czartaku i stamtąd w przepaść, na stronę Mogielnicy, zrzucić. Taka moja rada.

Gazdowie nic głośno nie powiedzieli, tylko w grupkach szeptali nad pomysłem Rysia. Wyprawa na północ była ryzykowna, ale innego rozwiązania nikt nie widział. Wtedy odezwał się Jak:

– To kto pójdzie?

I tu zapadła cisza. Wreszcie głos zabrał Jedla:

– Po sprawiedliwości, to powinien iść Smyk. Jego wina, jego kara. Ale wygnaliśmy go ze Smreczyn i Karbów i nie będziemy go więcej oglądać. A ja bym mu i tak nie zaufał i naszego losu w jego ręce nie dał. On ma swoje z Kostuchem porachunki, to bałby się mocniej niż inni. Wiem, że najlepiej widzielibyście kogoś z Dziewięćsiłów. Smyk z nas był, to i wina bardziej nasza niż innych. Mówcie więc.

– Tu nie o winę idzie – znów przemówił Stary Ryś. Jego głos dźwięczał uroczyście. – Nie o winę, ale o nasze dobro. To trudna wyprawa, bo trzeba wiele wiedzieć, by wszystko wypełnić. Może nie starczy worek wyrzucić, może przyjdzie się ze Śmiercią na słowa mierzyć. A wtedy trzeba wiele starodawnych, odwiecznych pieśni znać, wiele starych opowieści, z których należy właściwe słowa wyławiać. To wyprawa dla gęślarza, a nie dla byle śmiałka.

Wrzosiec zauważył, że gazdowie nagle wypuścili powietrze. W izbie zaczęto szeptać, bo część z nich wiedziała, do czego zmierza starzec.

– Sam bym poszedł, bo mi życia nie żal. Już mi się uprzykrzyło i Śmierci się nie lękam. Chętnie bym sobie z nią pogadał. Może i trochę racji miał głupi Smyk... Jednak za stary jestem. Może na Zarąbek wyjść potrafię, może i na Garbacz mógłbym się wspiąć, ale nie na Czartak. Wiem, że nawet do Świstowej Przełęczy nie dotrę. Tu trzeba kogoś i mądrego, i młodego.

Przerwał i poważnie spojrzał na Berdę.

– Powiedz mi, synuś, zgadzasz się wziąć Śmierć na ramiona, wspiąć na szczyt Czartaku i stamtąd ją w przepaść, na stronę Mogielnicy, zrzucić?

A Berda, choć pobladł lekko, stanowczym głosem odparł:

– Dziadku, spróbuję wziąć Śmierć na ramiona, wspiąć się na szczyt Czartaku i stamtąd ją w przepaść, na stronę Mogielnicy, zrzucić. Bo to nie tylko jest sprawa z gniewem Władcy Wichrów. Boimy się jego kary, lecz bardziej boimy się Śmierci. Ale idzie przede wszystkim o porządek rzeczy. Człek jest tak pomyślany, że musi kiedyś umrzeć. I nie nam się ze Śmiercią targować.

Wszyscy odetchnęli. Powietrze w izbie jakby się nieco rozrzedziło. Gazdowie podchodzili do Berdy i dziękowali mu, otwarto drzwi, by przekazać wieści tym, którzy czekali przed grażdą. Powiew wiatru wygonił z domu Jaka narosłe przez cały ten czas napięcie. Wtedy też gospodarz wstał i przekrzykując górali, powiedział:

– Jak jest rada, to będzie i piwo. A i zdrowie Berdy wypić należy.

Na ten znak wtoczono do izby beczkę, a kobiety z rodu Kościanów szybko roznosiły czarki. Berda, widząc zdziwienie w oczach Wrzośca, odparł wesoło:

– Co ma być, to i tak będzie. Więc piwo nikomu już bardziej nie zaszkodzi. No, chyba że ktoś przesadzi.

Przy kolejnych beczkach górale rozprawiali do późnej nocy. I tak zakończyła się rada w domu Jaka, głowy rodu Kościanów. I nawet wichry pognały gdzieś daleko, bo złowrogi świst niezauważenie ustał.

 

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...?
Spam (ientnika
Wywiad
Hor-Mono-Skop
Konkurs
Adam Cebula
Łukasz Orbitowski
Romuald Pawlak
Piotr K. Schmidtke
Andrzej Pilipiuk
Adam Cebula
W. Świdziniewski
W. Świdziniewski
Tadeusz Oszubski
Satan
Paweł Laudański
Adam Cebula
Adam Cebula
B. Anterionowicz
Eryk Remiezowicz
Marcin Mortka
P. Nowakowski
Tadeusz Oszubski
Jolanta Kitowska
Dawid Brykalski
XXX
Wit Szostak
M. L. Kossakowska
T. Kołodziejczak
Brian W. Aldiss
Antologia
 
< 36 >