strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Maja Lidia Kossakowska Na co wydać kasę
<<<strona 37>>>

 

Siewca wiatru (fragment)

 

 

O KSIAŻCE
Siewca Wiatru
data wydania: listopad 2003
miejsce wydania: Lublin
ISBN: 83-89011-37-9
cena: 27,99 PLN
wydawca: Fabryka Słów
wymiary: 125 x 195 mm
liczba stron: 496
oprawa: miękka

Pan, stwarzając świat, zapowiedział ostateczna walkę ze Złym. Nikt jednak oprócz Niego nie wie, kiedy Zły nadejdzie.
A potem Pan odszedł.
Archaniołowie podzielili sie władzą, ale czy uda im się utrzymać nieobecność Pana w tajemnicy? Czy władza nie zniszczy ich, czy ocalą Jego dzieło i samych siebie przed Antykreatorem?
Ale czy można walczyć z Siewcą Wiatru bez Pana? Abbadon, wybrany i wskrzeszony Anioł Zagłady, bez dotknięcia Pana jest bezradny...
Nie ma już wybranych i odrzuconych, Niebios i Otchłani. Jest tylko Dzieło Pana i Antykreator, Siewca Wiatru, nicość i pustka...
Cień jest coraz bliżej.

Potworny ból rozsadzał czaszkę. Usadowił się gdzieś za oczami i promieniował stamtąd, obejmując całą głowę, przewiercając się przez żołądek, sięgając aż do czubków palców. Razjel jęknął. Świadomość powracała powoli, więc dobrą chwilę zajęło mu stwierdzenie faktu, że leży skulony na podłodze pracowni. Spróbował się poruszyć, ale usłyszał w mózgu przeraźliwy wrzask bólu, a ciało momentalnie oblało się lodowatym potem.

Przymknął powieki i pozwolił sobie poleżeć jeszcze parę sekund. Natychmiast zapadł w ciemność, pozbawioną czasu i przestrzeni, więc gdy znowu otworzył oczy, nie wiedział, czy minęła chwila, czy kilka godzin. Jednego był pewien. Ktokolwiek uderzył w niego tą tak potężną dawką destrukcyjnej magii, umiał się nią posłużyć.

Z wielkim trudem dźwignął się na czworaki, a potem na kolana. Świat wokół wirował, kołysał się, pełen jaskrawych kolorów i dziwacznych kształtów, jak wielki, obłędny korab, dryfujący w nieznane. Razjelem targnęły mdłości, lecz mimo to podjął próbę powstania na nogi. Chwycił drżącymi, mokrymi od potu palcami krawędź stołu, żeby się na nim oprzeć, i usłyszał brzęk tłuczonego szkła. Drobne odłamki rozprysły się po posadzce, a archanioł dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że strącił z blatu kilka retort. Plamy rozlanego na podłodze płynu zaczęły parować. Ostry, nieprzyjemny zapach, choć drażnił nozdrza, odrobinę Razjela otrzeźwił. Czepiając się stołu, zdołał wstać i mimo koszmarnego bólu i zawrotów głowy nie upaść ponownie. Miał kłopoty z ostrością widzenia, małe przedmioty, na które patrzył, nagle olbrzymiały, duże wydawały się maleńkie albo bardzo odległe. Oblizał suche usta, spróbował splunąć, żeby pozbyć się obrzydliwego posmaku, jaki towarzyszy zawsze zatruciu czarną magią, lecz nie znalazł ani odrobiny śliny.

– Ładnie cię urządzili, Razjel – wychrypiał do siebie z niedowierzaniem. Był Panem Tajemnic, Księciem Magów, najpotężniejszym czarnoksiężnikiem i alchemikiem w Królestwie, należał do siedmiu archaniołów, dzierżących absolutną władzę nad Zastępami, pełnił funkcję szefa tajnego wywiadu, z którym mógł się równać tylko wywiad Azazela z Głębi, a został zaatakowany i powalony przy pomocy nieznanej magii we własnej pracowni, strzeżonej jak forteca. Do tej pory uważał swój pałac, a w szczególności pracownię, za najbezpieczniejsze miejsce, jakie znał, zabezpieczone zaklęciami, znakami i pieczęciami nie do przełamania. Teraz, ponury, obolały, z trudem powstrzymujący mdłości, musiał zmienić zdanie. Któż, na najplugawsze zakamarki Głębi, był na tyle potężny, żeby niepostrzeżenie wkraść się do prywatnych komnat Razjela i użyć przeciwko niemu klątwy, której archanioł nie tylko nie wyczuł, ale nawet nie potrafił rozpoznać? Co gorsza, niczego nie pamiętał. Wszedł do pracowni, sprawdził wyniki doświadczeń, zapisał je w księdze... O na Czeluść! Księga!!!

Zachwiał się, bo zrobiło mu się słabo. Potrącił niechcący wysoką kolbę, która wychlapała gęstą, zielonkawą zawartość na stronice otwartego manuskryptu, oczywiście nie tego, lecz zwykłych, banalnych notatek, gdzie zapisywał obserwacje eksperymentów, prowadzonych raczej dla rozrywki niż z myślą o poważnej pracy.

Krzywiąc się z bólu, przyklęknął, wyrysował palcem na podłodze dwa skomplikowane znaki, które przez chwilę drgały bladymi, fosforyzującymi liniami, a następnie wsiąkły w deski. Podniósł się i rozkładając ramiona, zaintonował śpiewne, długie zaklęcie. Potem wyrzucił przed siebie ręce, wydając gardłowy, stłumiony okrzyk, przeszedł przez ścianę, jakby zrobiono ją z mgły, i znalazł się w swojej tajnej komnacie, gdzie zajmował się poważną pracą, prowadził ciekawsze lub niebezpieczne doświadczenia oraz przechowywał ważne dokumenty.

Skierował się prosto w prawy róg pomieszczenia, gdzie stał krzywy stoliczek na wilczych łapach z podniszczonym blatem, z którego szczerzył się wykonany techniką intarsji łeb drapieżnika. Razjel podszedł do mebla, wykonał nad nim skomplikowany gest palcami prawej ręki, podczas gdy lewą trzymał sztywno nad głową, wypowiedział głuchym głosem kilka słów, które brzmiały jakby ktoś spuścił po schodach puszkę żelaznych nakrętek, a następnie dodał dobitnie:

– Zielony język, żmijowa głowa. Koleżka wilczur nóż w pysku chowa. Gdy go wezwiecie, słowo po słowie, diabli was wezmą, mili panowie.

Wymyślił to hasło, bo wydawało mu się odpowiednio absurdalne i trudne do odgadnięcia. Powietrze ponad stolikiem zawirowało, rozbłysło i skrystalizowało się w formie małej, bogato rzeźbionej szkatułki. Gdy Razjel pstryknął palcami, wieko odskoczyło. Klucz wciąż znajdował się w środku, ale ten widok wcale archanioła nie uspokoił. Jeśli ktoś okazał się na tyle mocarny, że zgasił go jak świeczkę, być może wcale nie potrzebował klucza, żeby dobrać się do Księgi.

Wyjął klucz z puzderka i położywszy dłoń na ścianie, przesuwał ją tak długo, aż poczuł wibracje. Pochylił się, niemal dotykając ustami muru, chuchnął. W powietrzu zawirowały drobiny magicznego, maskującego piasku, a w ścianie pojawiła się dziurka. Wsuwając w nią klucz, zauważył, jak mocno drżą mu palce. Miał problem z trafieniem do otworu. Serce obijało się o żebra jak wściekła mucha o szybę, zaś Razjel doszedł do wniosku, że niczego nie pragnie bardziej, niż nie być zmuszonym do otwarcia skrytki. Ale nie pozostawało mu żadne inne wyjście. Przekręcając klucz, zacisnął powieki. Otworzył je ostrożnie i zaklął. Niemożliwe stało się jak najbardziej rzeczywiste. Skrytka była pusta. Nie pomogło mruganie i przecieranie oczu trzęsącymi się dłońmi. Księga Razjela, zbiór najpotężniejszych zaklęć i tajemnic świata, jakie powierzył mu Pan w ostatnim dniu Stworzenia, zniknęła.

– Osobiście powierzył! Osobiście! – zaskrzeczał brzydki, szyderczy głosik w głowie archanioła. – Byłeś za nią odpowiedzialny. Wiesz, co teraz nastąpi? Domyślasz się, prawda?

– Nie! – wrzasnął Razjel, waląc pięścią w drzwi skrytki z taką siłą, że omal nie połamał sobie palców. – To jakiś obłęd! Koszmar!

– Akurat! – syknął głosik. – To tylko twoja dupa się pali, Książę Tajemnic.

I Razjel zmuszony był przyznać mu rację. Nie było sensu wpatrywać się dalej w pustą skrytkę, bo choćby spędził na tym zajęciu długie lata, w ten sposób mógłby się tylko przekonać, jak bardzo Księgi w niej nie ma.

Powoli szok mijał. Razjela ogarnął wisielczy nastrój. Właściwie dlaczego nie zdezerterować na rzecz Głębi, wybrać się w samotną podróż na krańce czasu albo zaciągnąć się do bandy najemników Raguela, pomyślał. Jesteś skończony, panie archaniele. I, jeśli Księga dostanie się w ręce jakiegoś rąbniętego sukinsyna, to samo można powiedzieć o całym Wszechświecie.

Nagle poczuł się bardzo zmęczony, chory i wcale nie najmłodszy. Bolała go głowa. Co chwila męczyły mdłości. Spróbował rzucić na siebie czar uzdrawiający, ale był zbyt rozbity, żeby się skupić.

– Trzeba za wszelką cenę odzyskać Księgę i znaleźć bydlaka, który ją ukradł – powiedział na głos. Wykrzywił twarz w gorzkim uśmiechu, gratulując sobie szyderczo, że tak łatwo znalazł rozwiązanie problemu.

Powlókł się z powrotem do pracowni, nie zaprzątając sobie głowy maskowaniem tajnych przejść, teraz, kiedy nie było już czego strzec. Spojrzał na potłuczone retorty, na zachlapane stronice notatnika i poczuł, że zrobiono mu straszną krzywdę, że własny dom stał się dla niego obcy, splugawiony.

– Zapraszam – mruknął. – Chodźcie tu, wszyscy sukinsyni, i wynieście, co chcecie. Co mnie to obchodzi.

Podszedł do wiszącego przy drzwiach okrągłego lusterka w misternie kutej ramie. Stuknął w nie palcem. Natychmiast wewnątrz tafli zapłonął wizerunek oka z wąską, pionową źrenicą, nawleczonego na kunsztowną, horyzontalną oś.

– Gabrielu! – zawołał stłumionym głosem. – Musimy porozmawiać!

W tej samej chwili oko zaczęło się obracać, najpierw wolno, później coraz szybciej. Źrenica rozsunęła się, bluzgając głęboką czernią na całą taflę lustra. Za sekundę Razjel ujrzał szczupłą twarz Archanioła Objawień, okoloną prostymi, lśniącymi jak antracyt włosami, przyciętymi na wysokości szczęki. Intensywnie zielone oczy spoglądały na niego bystro i chłodno.

– O co chodzi? – zaczął Gabriel ostro, ale gdy tylko przyjrzał się uważnie twarzy Razjela, natychmiast zmienił ton. – Co ci się stało? Wyglądasz jak śmierć!

– Nie mogę teraz wyjaśnić – powiedział Pan Tajemnic zgnębionym głosem. – Natychmiast zwołaj wszystkich zaufanych. Musimy porozmawiać.

– Zaraz u ciebie będziemy. Czekaj – rzekł Gabriel i nie tracąc czasu na zbędne pytania, stuknął palcem w taflę, gasząc ekran. Pobladł trochę, twarz mu się ściągnęła, a w sercu zakiełkowało zimne ziarenko strachu, bo sarkastyczny, zasadniczy Razjel nigdy nie przejawiał skłonności do histerii. Wywołał w swoim zwierciadle obraz oka dnia i zawołał cicho:

– Michał? Jesteś tam?

W tej chwili z czerni wyłoniła się szczera, przystojna twarz Pana Zastępów w gęstwinie krótkich, szafranowych loków.

 

 

– Mamy go! Mówię wam, tym razem go mamy! – stłumiony głos dźwięczał triumfem. W ogromnym wnętrzu kamiennego budynku panowała cisza i ciemność. Mdłe światło z ulicy wpadało przez witraże, kładąc się na posadzce strzępami barwnych plam. Ułożone z kolorowych szybek sceny, obrazujące ważniejsze wydarzenia przedwiecznej bitwy z Mrocznymi, stawały się przez to jakieś groteskowe, zdeformowane. Potężne rydwany wydawały się rozsypywać w kawałki, a oblicza zwycięskich aniołów wykrzywiać obłędnym strachem lub nienawiścią. Wynaturzone postacie splatały się z sobą w wieloznacznych pozach.

Pięciu skrzydlatych siedziało przy wąskim, zbitym z surowych desek stole, wspartym na krzyżakach. W cieniu posępnych kolumn, pod sklepieniem wysokim jak niebo, samym sobie zdawali się mali i słabi. Fakt, że spotkali się w byłym gmachu przesłuchań, nabierał jakiegoś złowieszczego znaczenia. Czuli się nieswojo, kiedy uświadamiali sobie, jak niewiele trzeba, żeby wszyscy stanęli oko w oko z prawdziwymi śledczymi.

– Powtarzam, tym razem dobraliśmy się do niego! – krzyknął drobny, niemłody anioł, zrywając się z miejsca. – Na Otchłań, panowie, spójrzcie na dowody!

Dźgnął palcem rozłożone na blacie papiery. Żaden z czterech pozostałych skrzydlatych nie wykazał specjalnego entuzjazmu.

– Nie sądzisz, że lepiej dać sobie z tym spokój? – spytał smagły, krótko ostrzyżony anioł. – To się staje zbyt niebezpieczne.

– Spokój?! Teraz, kiedy wreszcie mamy na niego haka! I to jakiego!

Potężnie zbudowany, jasnowłosy skrzydlaty oparł łokcie o stół.

– Wykręci się – burknął – Udowodni, że jest czysty jak łza, a nas w najlepszym razie wyśle do lochu. Wolę nie myśleć, co z nami zrobi, jeśli akurat nie będzie w humorze.

Smagły skinął głową.

– Prawda. Suczy syn jest mściwy jak żmija. Mam wam przypomnieć, jak mnie potraktował? Do dziś jeszcze chodzę z piętnem zdrajcy, wszyscy odsuwają się ode mnie, nie mam żadnego rozsądnego stanowiska ani należnej pozycji. A co ja mu takiego właściwie zrobiłem? A Raguel? Pamiętacie historię Raguela?

Pamiętali. Został skazany, wygnany z Królestwa i oficjalnie uznany za demona tylko dlatego, że sumiennie wykonywał obowiązki.

Zapadło ponure milczenie.

Drobny anioł wciąż stał u szczytu stołu. Oddychał gwałtownie, drżał, a w oczach lśniło mu szaleństwo rozpaczy i nienawiści.

– Nie rozumiecie! – zawołał. – Teraz nie zdoła się wykręcić! Spójrzcie na dowody.

Smagły, westchnąwszy, sięgnął po dokumenty. W miarę jak czytał, jego twarz stawała się coraz bardziej napięta. Bez słowa podsunął papiery jasnowłosemu. Ten przejrzał je spiesznie, podał pozostałym, krzyżując ponad stołem spojrzenie ze smagłym. Śmiertelnie poważne spojrzenie.

– Na Jasność! – szepnął. – Jeśli tylko są autentyczne...

– Oczywiście, że są! – krzyknął triumfalnie drobny skrzydlaty. –Mówiłem wam...

– Skąd je masz? – przerwał smagły, nerwowo wyłamując palce. Drobny lekko się zmieszał.

– Ktoś wysoko postawiony postanowił nam pomóc.

– Kto?

Niski anioł wzruszył ramionami.

– Czy to ważne? Mamy dokumenty i tyle.

– Ważne – mruknął jasnowłosy. – No więc kto?

– Ktoś, kto ma dosyć jego tyranii i całej tej bandy, której przewodzi. Ktoś potężny, wpływowy i światły, który cierpi, widząc, co się dzieje w Królestwie.

– Czego zażądał w zamian? – spytał podejrzliwie smagły.

– Niczego. Po prostu komuś leży na sercu dobro Królestwa, podobnie jak nam.

– A jeśli to pułapka?

– W żadnym wypadku! To wspaniała, niezależna osoba, ciesząca się powszechnym szacunkiem. Ktoś, kto nie musi bać się jego podłych intryg.

– I sam się z tobą skontaktował?

Drobny z zapałem skinął głową.

– Panowie! – zawołał. – Oto zapłata za nasze krzywdy! Oto ręka sprawiedliwości, która zmiażdży wreszcie tę plugawą, krwawą wesz, żerującą na Królestwie!

Jasnowłosy anioł sięgnął po papiery, zważył je w dłoni.

– To potężna broń – powiedział. – Dzięki niej możemy przewrócić całe Królestwo do góry nogami. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że dokumenty są autentyczne i nikt nie zastawia na nas sideł, bo od tej chwili wszyscy zabrnęliśmy zbyt głęboko, żeby móc się wycofać.

 

 

Daimon Frey przelatywał przez ogromne, otchłanne przestrzenie, poznaczone strzępami gwiazd. Krwawo gasnące słońca wyglądały w ciemności jak rany albo rozwarte paszcze potworów. Komety śmigały z wizgiem, szczerząc do niego szalone, roześmiane usta. Ich ogony ciągnęły za sobą snop iskier.

Pęd szamotał czarnymi, długimi włosami anioła, wyszarpywał kosmyki ze starannie zaplecionego warkocza. Mimo skórzanych rękawic dłonie, zaciśnięte na łęku siodła, kostniały, palce traciły czucie. Wiatr smagał skórę twarzy, zmuszał do mrużenia oczu. Daimon czuł narastające zmęczenie. Dokuczała mu sztywność w plecach i karku, kąsało zimno. Był w drodze nieskończoną ilość dni, a niosący go na grzbiecie olbrzymi, kary rumak wydawał się niezmordowany. Kopyta dźwięczały miarowym, równym rytmem, prędkość nie malała nawet na chwilę. Koń miał na imię Piołun i jak wszystkie wierzchowce parasim, niebiańskiej kawalerii, należał do boskich Zwierząt. Z tego powodu był, oczywiście, kompletnie szalony. Z punktu widzenia skrzydlatych obłęd dotykał wszystkich Bestii, które zachowywały się nieprzewidywalnie, odzywały niedorzecznie, pojawiały i znikały bez podania racji i w większości przypadków nie reagowały na próby porozumienia, więc kontakt z nimi właściwie nie był możliwy. Niewykluczone, że postradały zmysły, ponieważ Pan wymyślił je u zarania świata, kiedy kosmos jeszcze się nie narodził, a wyobraźnia najpotężniejszych nawet skrzydlatych nie umiała objąć niezwykłości czasów przed Stworzeniem. Umysły Bestii były dziwaczne i obce. Powstały jako dzieci Chaosu, pierwsze zabawki Pana, które przyglądały się dziełu Stworzenia, lecz należały jeszcze do przedwiecznego mroku. Boskie Zwierzęta, starsze niż światło, tknięte szaleństwem, znające tajemnice, o których nie śniło się największym aniołom, mieszkały samotnie na krańcach Wszechświata, w głębiach praoceanu, w Sferach Poza Czasem, i tylko rumaki, stworzone najpóźniej, wykazywały tyle rozsądku, że mogły służyć jako wierzchowce kawalerii.

Daimon znał Piołuna od wieków i uważał za swego przyjaciela, ale nigdy nie miał pewności, co wierzchowiec naprawdę myśli i czy rozumuje tak samo jak on. Piołun był milkliwy i rzadko odzywał się z własnej woli. A teraz Daimon potrzebował jego opinii, bo choć z pozoru wszystko wydawało się w porządku, męczył go jakiś niejasny niepokój. Zbliżali się do obrzeży świata, dalej rozciągały się Sfery Poza Czasem. Pogranicze, jak zwykle, roiło się od zbiegów z Otchłani, złośliwych duchów i nieukształtowanych, bezmyślnych potworów Chaosu, z których kilka Daimon zmuszony był zabić, lecz nic nie wskazywało na jakiekolwiek poważne niebezpieczeństwo. A jednak Anioł Zagłady nie mógł się pozbyć niedobrych przeczuć. Nie umiał ich wytłumaczyć, bo nie natrafił na żadne wibracje ani szczeliny w strukturze świata.

Położył dłoń na karku konia, pochylił się nisko i krzyknął mu w ucho:

– Nie zauważyłeś czegoś dziwnego, Piołun?

Nieprzyjemny, nosowy głos rumaka odezwał się bezpośrednio w głowie anioła. Uczucie nie należało do miłych, ale Daimon zdążył się przyzwyczaić.

– Wiele napawa mnie zdumieniem, odkąd sięgam wstecz pamięcią, próbując przywołać rzeczy minione.

Daimon zaklął cicho. No tak. Innej odpowiedzi nie miał co oczekiwać. Jednak było zimno, czuł się zmęczony, miał paskudne przeczucia, więc Piołun go zirytował. Stuknięty bydlak, pomyślał ze złością, zginając i prostując palce, które zziębły tak, że w każdej chwili mogły się rozkruszyć. Zamknął oczy, wywołując w wyobraźni wizję wykładanej turkusową emalią, zdobionej morskimi motywami wanny w swoim pałacu w Królestwie, po brzegi wypełnionej ciepłą, cudownie rozgrzewającą wodą.

– Niedobrze rozstawać się z mieczem, gdy może być przydatny – usłyszał uprzejmy głos konia. – A jeszcze gorzej zginąć, nim się go wydobędzie.

W tej samej chwili Daimon poczuł falę ohydnego smrodu i omal nie wyleciał z siodła, gdy Piołun wykonał potężny odskok.

– Jasna cholera! – wrzasnął, wyszarpując przytroczoną na plecach broń, gdy zobaczył przed sobą paskudny, wykrzywiony pysk wyłaniającego się z ciemności demona, który bluzgał w niego kolejną falą smrodliwego dymu.

Tuż przed twarzą anioła rozbłysły małe, złośliwe ślepia, a potężna, zbrojna w szpony łapa minęła tylko o włos jego bok. Daimon zamachnął się, tnąc potężnie przez łeb stwora. Demon zawył i stanął w płomieniach. Przez sekundę w rozpaczliwym niezrozumieniu młócił na oślep łapami, aż rozpadł się w fontannę złotych iskier, powoli gasnących w mroku. Gdyby napadł zwykłego, podróżującego z jakąś misją skrzydlatego, bez trudu rozdarłby go na strzępy. Daimon Frey, Anioł Zagłady, patrolował pogranicze między innymi po to, żeby eliminować podobne zagrożenia.

– O nim można powiedzieć obłąkany – odezwał się Piołun z lekkim wyrzutem. – Istnieje różnica między umysłami chorymi a głębokimi.

– Wybacz, stary – wymamrotał Daimon, zastanawiając się, skąd koń wiedział, że w myślach odmawiał mu zdrowych zmysłów. – I w ogóle dzięki.

– Ja też jestem zmęczony – rzekł rumak, niezmordowanie pokonując przestrzeń, a Frey poczuł dla niego wdzięczność za to oczywiste kłamstwo. Jak, u diabła, mogłem nie zauważyć tego demona, pomyślał. Przysnąłem, skonstatował. Na Jasność, źle ze mną, jeśli zaczynam zasypiać w siodle podczas rutynowych misji. Starzeję się czy co?

– Długo spałem? – spytał.

Koń potrząsnął głową.

– W obliczu wieczności któż potrafi oceniać chwile?

Długo, stwierdził ponuro Daimon. Zaraza na to wszystko!

– Jest ciemniej niż zwykle – powiedział niespodziewanie Piołun. – Dużo ciemniej, Daimon.

Anioł poruszył się nerwowo. Wiedział, że koń nie ma na myśli różnic w nasyceniu światła.

– Więc jednak coś czujesz?

– Nic. Tylko przeczucia.

– Potrafisz je nazwać?

Piołun ani na chwilę nie zmienił rytmu kroków, lecz Daimonowi wydało się, że wykonał gest, odpowiadający wzruszeniu ramion.

– Tak samo jak ty, Aniele Zagłady – parsknął. – Instynkt. Niepokój łowcy, który wie, że coś bardzo potężnego wyruszyło na żer.

Frey poczuł dreszcz, przebiegający po krzyżu. On może mieć rację, pomyślał. To absurdalne i nierealne, ale przecież może mieć rację. Klepnął konia w szyję.

– Dotrzemy do samej granicy. Jeśli nic się nie wydarzy, przejedziemy się trochę po Sferach Poza Czasem, chociaż niewykluczone, że będziemy musieli wrócić do Królestwa prędzej, niż zamierzaliśmy.

Koń się nie odezwał, a jego kopyta niewzruszenie biły ciemność.

 

 

Gabriel zdał sobie sprawę, że po raz trzeci obchodzi stół. Splótł ręce za plecami, żeby nie obracać nerwowo na palcu sygnetu z pieczęcią, oznaką władzy i pozycji. Gdy zbliżył się do ściany, ujrzał przelotnie w zwierciadle Razjela odbicie swojej zasępionej twarzy. Wciąż jeszcze nie potrafił ogarnąć umysłem rozmiarów katastrofy.

– Gdybym wiedział, w jaki sposób do tego doszło, zapobiegłbym temu! – usłyszał poirytowany głos Razjela. Odwrócił się i zobaczył chudą postać Pana Tajemnic, skuloną na wysokim, rzeźbionym krześle. Nigdy nie widział go w tak kiepskim stanie. Kościste nadgarstki, skrzyżowane na kolanie, wydawały się przetrącone i kończyły dłońmi zupełnie pozbawionymi życia. Skóra miała barwę popiołu, a podbarwione głębokimi sińcami oczy, zwykle lśniące lodowatym błękitem, zmętniały. Głowę archanioła owijał bandaż.

– Chodziło mi tylko o to, jak ktoś zdołał tu wejść i dobrać się do skrytki – wymamrotał usprawiedliwiająco Rafael, Pan Uzdrowień, który siedział za stołem, naprzeciw Razjela.

– Nie wiem! – wrzasnął zapytany. – Pojęcia nie mam! Nawet nie zadał sobie trudu, żeby mnie zabić! Wszedł, wyłączył mnie, zabrał Księgę i wyszedł. Jak ci się podoba taka wersja? Zadowolony?

Gabriel drgnął. Odkąd pamiętał, Razjel nigdy nie podniósł głosu. Widocznie katastrofa to określenie znacznie za łagodne.

Rafał spuścił ciepłe, piwne oczy z twarzy Księcia Magów, wpatrzył się we własne dłonie, leżące na blacie stołu. Ewidentnie zrobiło mu się przykro.

– No, moment! – warknął Michał, odchylając się w tył na krześle. – Czego się wściekasz? Ma prawo wiedzieć, jak to się stało. Wszyscy mamy. Pan powierzył ci Księgę, która znikła w tajemniczych okolicznościach, a ty nic nie pamiętasz. Dobrze zrozumiałem?

Razjel zbladł jeszcze bardziej.

– Co ty sugerujesz?

– Co sugeruję? Że miałeś w posiadaniu jedną z najcenniejszych rzeczy w Królestwie i pozwoliłeś ją sobie ukraść. Znam kilka określeń na kogoś takiego, a wśród nich "smętna, wołowa dupa" brzmi jak komplement!

– Zostaw go, Michasiu. Przestań się czepiać – powiedział Gabriel zmęczonym głosem. – Gdybyś zapomniał, to jest Razjel, Pan Tajemnic, Książę Alchemików, najlepszy mag w Królestwie. Sądzisz, że naprawdę zaniedbał czegoś w związku z Księgą? Od wieków pracujemy razem, wieki temu zostaliśmy przyjaciółmi, jesteśmy razem wplątani w sprawy, za które każdy sąd kazałby z nas drzeć pasy. Zawsze sobie ufaliśmy. Jeśli teraz zaczniemy żreć się między sobą jak wściekłe psy, przepadliśmy. Nie mogę uwierzyć, że w ogóle muszę o tym przypominać. Zwłaszcza kiedy sytuacja przedstawia się tak fatalnie, znacznie poważniej, niż sądzicie. Księga zaginęła. To katastrofa, śmiertelne niebezpieczeństwo dla Królestwa, zgadzam się. Ale kto i w jaki sposób ją zabrał? Postarajcie się zrozumieć, z jak potężnym wrogiem mamy do czynienia, jeśli potrafił wejść do pracowni Razjela, nie zostawiwszy żadnych śladów, ogłuszyć go z beztroską łatwością i zabrać przedmiot, do którego ochrony użyliśmy całej dostępnej nam mocy. Przypominam, że wszyscy obkładaliśmy Księgę zaklęciami. Razjel miał jej tylko pilnować. Boję się, że będziemy musieli walczyć z czymś, co przewyższa potęgą nie każdego z nas z osobna, ale wszystkich razem. Jeśli w ogóle powinniśmy walczyć.

– To niemożliwe! – krzyknął Michał. – Nie istnieje nikt silniejszy od nas...

Urwał i zbladł tak gwałtownie, aż na jego twarzy zaczęły się uwidoczniać złote plamki piegów.

Razjel przymknął powieki.

– Prawie nikt – szepnął.

– Absurd – wymamrotał bez przekonania Michał. – Myślmy poważnie.

Rafał wiercił się nerwowo na krześle.

– Wybaczcie, ale nie rozumiem. Mówicie o koalicji Głębian? Nawet gdyby dogadali się między sobą, nie zaryzykują kolejnej wojny. Są za słabi. Nie mogą się z nami równać.

– Oni nie – mruknął Razjel – ale istnieje Ktoś, kto nie tylko równa się z nami, ale niebotycznie nas przewyższa.

Rafał zacisnął szczęki.

– Skończcie z tymi zagadkami! Nie bawimy się w quiz dla katastrofistów!

Zielone oczy Gabriela zalśniły z irytacji.

– Rafałku – powiedział wolno – nie rób z siebie kretyna, jeśli nie musisz. Spróbuj pomyśleć. To nie takie trudne.

Archanioł Uzdrowień przełknął ślinę.

– Powariowaliście – jęknął. – Jesteście chorzy! Macie na myśli... Pana?

– Bingo! – burknął Michał. – Szanowny pan wygrał.

– Sami z siebie robicie kretynów! Po co miałby kraść Księgę, którą w pewnym sensie podyktował? Jest wszechmogący! Na Otchłań, na co Mu spis magicznych zaklęć!

Gabriel znów okręcał pierścień na palcu.

– Nie ukradł jej – wyjaśnił ponuro. – Po prostu... zniknął ją. Sprawił, że przestała istnieć.

– Dlaczego? – upierał się Rafael.

– Żeby pozbawić nas mocy i ochrony. Stopniowo będzie zabierał wszystkie związane z Nim przedmioty, z których Królestwo czerpie siłę. Obawiam się, panowie, że doczekaliśmy czasów ostatecznych. Być może Panu zachciało się skończyć z tym światem. Musimy się przygotować na najgorsze.

– Czekaj, Dżibril – wtrącił łagodnie Razjel, używając imienia, nadanego niegdyś Gabrielowi przez dżinny, które w ustach przyjaciół nabierało charakteru zdrobnienia. – Gdybyś miał rację, Pan by mnie zabił, zabierając Księgę. To prawda, że zawiera groźne zaklęcia, mogące zniszczyć świat, ale prawdziwe tajemnice znam tylko ja. Na pamięć, panowie. Nigdy nie zostały zapisane.

Gabriel przełknął ślinę jakby połykał gorzkie lekarstwo. Wiedział, że Razjel jest Księciem Tajemnic, ale do tej pory nie podejrzewał, jak ogromnej wagi. Starał się zignorować ukłucie zazdrości i nie okazać, jak mocno zabolało go wyznanie Razjela. Jednak nie potrafił nie zadać sobie gorzkiego pytania, czemu jemu nie powierzono żadnego naprawdę istotnego sekretu. Uniósłszy głowę, napotkał serdeczne, niewesołe spojrzenie Księcia Alchemików. Wtedy w jednej chwili zrozumiał ciężar odpowiedzialności, jaką Razjel dźwigał od wieków, a przypominając sobie ogrom władzy, która przypadła w udziale jemu samemu, doszedł do wniosku, że każdy z nich otrzymał odpowiednio ciężkie brzemię.

Michael chrząknął, spoglądając na Razjela niepewnie.

– Nie zrozum mnie źle – zaczął – ale co by się stało, gdybyś wpadł w niepowołane ręce i ktoś, hmm... próbowałby skłonić cię do podzielenia się sekretami najwyższej wagi bez twojej woli? Myślałeś o tym? Nie żebym wierzył, że dojdzie do takiej sytuacji, ale przecież może.

Pan Tajemnic zdobył się na krzywy uśmiech.

– Kiedyś Pan mi ufał, Michałku.

Gabriel westchnął.

– Kiedyś Pan ufał nam wszystkim.

Cisza, która zapadła, brzmiała ponuro. Czterem zgromadzonym w pracowni skrzydlatym nikt nie musiał przypominać o ironii ich położenia. Należeli do siedmiu archaniołów Obecności Bożej, dzierżyli pełnię absolutnej władzy w Królestwie, wraz z Regentem Słońca Urielem, archaniołem pokuty Fanuelem i Sarielem, który zginął niedawno, ujawniając spisek demonicy Lilith. Byli wybrańcami, awansowanymi na najwyższe stanowiska, choć przedtem, jako archaniołowie, należeli zaledwie do przedostatniego chóru, gdzie pełnili funkcje bezpośrednich zwierzchników szeregowych skrzydlatych. Michał został podniesiony do godności serafina, a Gabriel cherubina, dwóch najwyższych szczebli hierarchii niebiańskiej. Cała siódemka miała prawo wstępować bez ograniczeń przed Tron Pański. Tylko że Tron ten był pusty.

Pan porzucił Królestwo. Odszedł, zabierając z sobą serafiny, kilku proroków, patriarchów i świętych oraz Metatrona – Wretila, swego ulubionego anioła, który śpiewając na cześć Majestatu pieśni pochwalne, potężnym głosem powoływał do życia nowych skrzydlatych. Z tego powodu od lat na świecie nie narodził się żaden anioł. Wraz z Panem odeszła też Królowa, a moc, tchnięta w Królestwo, wyczerpywała się powoli, lecz równomiernie, gdyż Duch Pański przestał je przenikać. Z biegiem czasu co wrażliwsi aniołowie zaczęli odczuwać niedosyt Jasności i tęsknotę za Panem. Narastał niepokój, burzono się, szemrano. Złaknieni mocy aniołowie zaczęli zwracać się ku Ziemi i miejscom, odwiedzanym ponoć przez Królową. Dochodziło nawet do skandalicznych uzależnień od związanych z Nią przedmiotów. W wyniku tego narodził się, kontrolowany głównie przez Głębian, nielegalny handel wodą z Lourdes czy trawą z Fatimy.

Wciąż wybuchały jakieś bunty, pucze, spiski. Archaniołowie, głównie dzięki determinacji i talentom Gabriela, trzymali całe Królestwo twardą ręką, lecz doskonale zdawali sobie sprawę, że siedzą na bombie. Jak do tej pory udało im się utrzymać w tajemnicy zniknięcie Pana, chociaż musieli w tym celu zawiązać koalicję z elitą Mrocznych z Głębi. Przedsięwzięcie zakrawało na zdradę stanu i z chwilą odkrycia oznaczałoby nie tylko koniec kariery czy wygnanie, ale natychmiastowe spotkanie z katem. Jedynie Pan miałby prawo osądzić inaczej, lecz z Panem nie było kontaktu. Porozumienie z Lucyferem i jego współpracownikami oznaczało śmiertelne niebezpieczeństwo, ale archaniołowie nie znaleźli innej drogi. Tymczasem sytuacja w Otchłani przedstawiała się jeszcze mniej stabilnie niż w Królestwie. Formalnie władza należała do Lucyfera, który zapanował nad Głębią po nieudanym buncie przeciw Jasności. Jednak stara arystokracja piekielna, aniołowie, którzy u zarania dziejów, kiedy Pan ostatecznie rozdzielił mrok i światło, opowiedzieli się po stronie Chaosu, uważała Lampkę, jak pogardliwie nazywano Niosącego Światło, za uzurpatora i tyrana. Lucyfer nie dysponował siłą, pozwalającą ich zdławić, a oni byli za słabi, żeby strącić go ze stołka. W dodatku możni Głębianie niezbyt przejmowali się władzą centralną, utrzymywali prywatne armie, nieustannie najeżdżali sąsiadów i prowadzili politykę sprzeczną z interesami Otchłani. Większość ziemi należała do magnatów i udzielnych książąt, gdyż Głębia, w przeciwieństwie do Królestwa, uchodziła za enklawę absolutnej wolności. W związku z tym, w razie niebezpieczeństwa, Gabriel mógł powołać pod broń wszystkie Zastępy, czyli każdego anioła w Królestwie, a Lampka wystawić kilka kontyngentów, na jakie było go stać z własnych funduszy, i liczyć na lojalność przyjaciół, z którą w Głębi programowo nie było najlepiej. Tym niemniej Lucyfer pozostawał najpotężniejszym z Mrocznych i od czasów upadku utrzymywał się przy władzy.

Zniknięcie Pana stawiało zarówno archaniołów, jak i Niosącego Światło w bardzo niepewnej sytuacji, gdyż tylko wola Jasności była gwarantem istniejącego porządku rzeczy. Ujawnienie tajemnicy równałoby się wybuchowi wojny domowej i totalnemu chaosowi, bo po władzę mógłby sięgnąć każdy, skoro Pan tak jawnie opuścił dotychczasowych ulubieńców. Mroczni i Świetliści musieli więc współpracować, oficjalnie pozostając wrogami, żeby utrzymać nie tylko swoje stanowiska, ale dotychczasową strukturę Wszechświata.

– Nie ulega wątpliwości, że natychmiast trzeba wszcząć poszukiwania Księgi – powiedział Gabriel. – Zostaje jeszcze jedna kwestia. Powiadamiamy Lampkę, czy uznajemy problem za własny?

– Na razie bym się wstrzymał – Michał przesunął ręką po włosach. – Może uda się ją odzyskać bez zbędnego szumu.

– Zazdroszczę wiary w cuda – skrzywił się Razjel. – Ja jestem w stanie liczyć jedynie na katastrofę i popłakałbym się ze szczęścia, gdyby w ogóle udało się ją odzyskać.

– Czyli uważasz, że Lampkę należy powiadomić? – Gabriel bawił się pieczęcią.

– Nie. Na razie im mniej osób wie, tym lepiej. Po co nam jeszcze zbiorowa panika?

– Rafał?

Rafael drgnął.

– Wiecie, że trudno mi się przyzwyczaić do poufałości z Głębianami. Razjel ma rację.

Gabriel westchnął.

– W porządku. Zatem babrzemy się w tym błocie sami. Co do mnie, uważam, że lepiej wstrzymać się także z wciąganiem w sprawę Uriela i Fanuela. Nie są jednymi z nas.

Trójka archaniołów skinęła głowami.

– Nic nie pamiętasz, Razjelu? Zupełnie nic? Skup się. Używałeś magii?

Książę Tajemnic obrzucił Pana Objawień ponurym spojrzeniem.

– Używałem, a jakże. Mało mi łeb nie pękł z wysiłku. I nic. Żadnych śladów. Nie jestem nawet w stanie określić, jakiego rodzaju zaklęć użyto.

– Lepszych niż twoje – burknął Michał.

Razjel się nie zmieszał.

– Z pewnością. A to dobrze nie wróży.

Gabriel potarł kąciki oczu.

– Jeśli on sobie nie poradził, nikt sobie nie poradzi, Michasiu. O magii na razie możemy zapomnieć. Jakieś inne propozycje?

– Wyślijmy Zofiela.

Michael parsknął.

– Niby dlaczego mamy mu ufać? Zdajesz sobie sprawę, jakiej wagi jest problem? Nasze tyłki od tego zależą. Trzeba uruchomić wojsko.

Razjel uśmiechnął się krzywo.

– Jeśli nie ufasz własnym szpiegom, jesteś o krok od paranoi, Michasiu.

– To nie mój szpieg – warknął Michał – tylko twój! Może też straci pamięć i sprzeda informacje nie temu, kto go wysłał.

Źrenice Razjela zwęziły się.

– Czy na pewno chcesz, żebym usłyszał to, co powiedziałeś?

– Zamknijcie się! – ryknął Gabriel. – Z kim ja się muszę zadawać! Banda kretynów! No dalej, powybijajcie sobie zęby, zanim ja to zrobię. Na co czekasz, Razjel? Daj mu w pysk! Zasuwaj, Misiu! Zapraw mu kopa! Dalej, chłopcy! Ukręćcie sobie łby! I tak nie ma z nich pożytku!

– Dobra – mruknął Michał. – Przepraszam. Poniosło mnie.

– Głowa mi pęka – wymamrotał Razjel. – Nie panuję nad sobą.

– Zgadzam się, żeby wysłać Zofiela – powiedział Gabriel sucho. – Chociaż nie rozumiem, dlaczego wywiad nie wiedział nic o planowanym porwaniu Księgi. Dobrze to o nim nie świadczy. Na razie przyjmuję, że winę za to ponosi wyjątkowość sytuacji. A ty, Rafaelu? Nie zaszczycisz nas żadnym pomysłem?

Rafał nerwowo skubał rękaw.

– Porozmawiajmy z Serafielem.

Gabriel drgnął. Łagodne oczy Archanioła Uzdrowień patrzyły na niego niepewnie.

– Istnieje szansa, bardzo nikła, wiem, że on istotnie rozmawia z Panem. Może usłyszymy coś, co nam pomoże albo chociaż pokrzepi.

Z nas wszystkich tylko Rafał nie utracił do końca daru wiary, pomyślał Gabriel gorzko. Dla mnie spotkanie z Serafielem jest warte tyle, co pogawędka z nogą do stołu.

– W porządku – powiedział jednak. – Odwiedzimy Serafiela.

Usłyszał, jak Razjel i Michał wciągają gwałtownie powietrze. Serafiel był wodzem chóru Serafinów, najwyższego w niebiańskiej hierarchii. Ich imię znaczyło "płonący", stworzeni zostali z ognia, otaczali Tron Pański, nieustannie wielbiąc Jego wszechmoc. Byli obcy, nawet dla wyższych aniołów. Przebywali za blisko Jasności, żeby pozostać normalni. Stali się narzędziami gniewu Bożego, strażą przyboczną Tronu, istotami potężnymi, lecz budzącymi lęk. Odchodząc, Pan zabrał ich ze sobą, zostawiając tylko Serafiela, który twierdził, że jest łącznikiem z Jasnością, ale mówił i zachowywał się jakby postradał zmysły. Kontakty z Serafinami nigdy nie należały do przyjemnych, a szalony Serafin był równie łagodny i poczytalny co tornado lub bomba atomowa.

– Idziemy, panowie – zadecydował Gabriel. – Lepiej mieć to randez-vous za sobą.

Archaniołowie wstali niechętnie.

Na dziedzińcu, pośród szemrzących fontann i płytkich, wykładanych mozaikami basenów, gdzie pluskały egzotyczne hydry Razjela, oczekiwały rumaki, wyraźnie pogrążone w rozmowie. Porozumiewały się ze sobą za pomocą myśli tak skomplikowanych i pełnych symboli, że Gabriel nie potrafił ich zrozumieć. Gdy konie ujrzały archaniołów, przerwały pogawędkę, uprzejmie skłaniając głowy. Honory domu pełnił smukły, elegancki rumak Razjela imieniem Lapis, o sierści lśniącej srebrem i błękitem. Obok stała popielata Gwiazda Rafaela i masywny, rudy jak rdza Klinga Michała. Obłok, wódz wierzchowców parasim, potrząsając grzywą, zbliżał się do Gabriela. Był najpotężniejszym z koni, pył, sypiący się spod jego złotych kopyt, uzdrawiał chorych i ożywiał martwe przedmioty. Sierść miał nieskazitelnie białą. W bitwie znaczył więcej niż rozpędzony Tron.

– Dzisiejszy dzień jest jak poranek na pobojowisku. Jednym przynosi radość, innym szczerbę po mieczu. Tyś ujrzał swoich przyjaciół w smutku i strapieniu, ja w radości, Archaniele Objawień. Czasem weselej być wierzchowcem niż księciem – usłyszał w głowie Gabriel. – Czy życzysz sobie podróżować?

– Jedziemy do Siódmego Nieba. Wybacz, że musieliście czekać tak długo.

– Długo czeka się tylko na lepsze czasy – zaśmiał się rumak.

Gabriel dosiadł go. Pozostali archaniołowie już czekali w siodłach.

Przez błękitną, kutą bramę pałacu Razjela wyjechali na ulicę. Słońce kładło się złotymi plamami na bruku. Rozpalało wielobarwne ognie na gzymsach, dachach i kopułach budynków. Przejeżdżali przez Hajot Hakados, najpiękniejszą dzielnicę Szóstego Nieba. Wieże pałaców, białe i kruche jak ozdoby z cukru, chwytały błękit w objęcia ażurów. Kaskadowe ogrody wspinały się aż na grzbiety chmur, podniebne mosty, podobne pasmom mgły, spinały koronkowe budowle.

Gabriel odetchnął głęboko. Od wieków patrzył na te ulice, ale wciąż ogarniał go zachwyt. Poczuł się trochę spokojniejszy, czarne myśli nie były już tak uporczywe.

Królestwo nie zginie, powiedział sobie. Jest zbyt potężne, zbyt piękne. Czyny żadnego z nas nie mogą ani mu zagrozić, ani uratować. Królestwo to wcielona myśl Pańska.

Na ulicach panował ożywiony ruch. Jeźdźcy wymijali rydwany i lektyki, w cieniu portyków przechadzali się piesi. Wielu z uszanowaniem pozdrawiało przejeżdżających archaniołów.

Przez Bramę Osiemnastu Igieł dostali się do Siódmego Nieba. Powietrze tu miało zapach mirry, a ulice przemieniały się w aleje oszałamiająco pięknego ogrodu. Mijali skwery, porosłe drzewami życia, przekraczali strumienie uzdrawiającej wody, objeżdżali fontanny radości i błogosławione łąki. Senne kwiaty szeptały im legendy o Raju, a złotookie sylfy płynęły przez błękit, podobne rzeźbom ze słonecznego blasku.

Wreszcie wśród zieleni pojawiły się smukłe kształty siedmiu wież Pałacu Tronu. Hełmy ich kopuł płonęły jak miedź w palenisku. Potężna budowla, oślepiająca bielą marmurów i błyskami kryształu, mimo swego ogromu zdawała się tak lekka, jakby za chwilę miała wznieść się ku obłokom. Przy wejściu w milczeniu czuwało dwanaście gryfów większych niż smoki, gotowych natychmiast rozszarpać każdego, kto zbliży się za bardzo do pałacu.

Archaniołowie, którzy posiadali przywilej przebywania przed Tronem, niezatrzymywani przez nikogo, przejechali bramę pod ciężkim spojrzeniem stworów.

– Jeśli kiedyś im odbije, zrobią z nas sałatkę warzywną – mruknął półgłosem Michał.

– Nie zatrzymałbyś ich, Michałku? – zdziwił się Rafał. – Jesteś Księciem Zastępów.

– Jednego, może dwa, ale dwanaście? Tych nie zatrzymałby nawet Sąd Ostateczny. Są piękne, co? Popatrzcie na ich linie, na wielkość skrzydeł! Perfekcja! Dużo bym dał, żeby mieć kilka takich w oddziałach powietrznych. Wyglądają lepiej niż najcięższe smoki Beliala. Rozniosłyby je w trzy sekundy. Założę się, że dolatują bez siadania do samego Jeziora Płomieni w środku Głębi!

– Z tego, co wiem, na razie nie planujemy ataków na Jezioro Płomieni –odezwał się cierpko Razjel. – Masz jakieś własne projekty, Misiu?

– Z pewnością lepsze niż gubienie przedmiotów, mających kluczowe znaczenie dla bezpieczeństwa Królestwa. Ja, w przeciwieństwie do niektórych, staram się je chronić.

– Zamknijcie się – syknął złowrogo Gabriel. – Dobrze radzę.

Michał, który zignorował wściekły błysk w zielonych oczach, wyprostował się w siodle.

– Narozrabiał, a teraz się stawia! Całe Królestwo zapłaci za jego niekompetencję!

– Powiedziałem: dość! – twarz Gabriela wykrzywiła się wściekłością. Nikt nie zauważył ruchu ręki ani skrętu tułowia. Michael, nagle zrzucony z grzbietu rumaka, zatoczył w powietrzu łuk, padając między lilie. Zdumione, pochylały nad nim białe głowy, szemrały. Klinga, wytrącony z równowagi siłą ciosu, tańczył przez moment na bruku dziedzińca, kopyta ślizgały się na kamieniach.

Rafał i Razjel rozdziawili usta. Michał, pocierając szczękę, zbierał się z klombu.

– Rycerzyki, co? – zdławiony głos Archanioła Objawień brzmiał jak warkot. – Dobrze się bawicie? Podobało się, Michasiu? Potrzebna powtórka?

– Nie denerwuj się, Dżibril – Razjel przełknął ślinę. – To nie było do końca serio.

Dwa zielone sztylety przewiercały Księcia Magów na wylot.

– Wiem, kretynie. Nie odzywaj się do mnie. Też byś oberwał w pysk, ale wyglądasz jak trup na urlopie, a ja jeszcze do końca nie straciłem panowania. Co się z wami dzieje? Na Jasność, jesteście elitą Królestwa! Wstawaj, Michael!

Obłok zbliżył się do klombu, a Gabriel wyciągnął rękę.

– Wstań!

Książę Zastępów zawahał się, spojrzał w twarz przyjaciela i ujął podaną dłoń.

– Przykro mi – powiedział Gabriel. – Nie chciałem tego.

– W porządku – Michał otrzepywał spodnie. – Mnie też jest przykro.

Wdrapał się na grzbiet Klingi i ruszyli. Ponury, zamyślony Gabriel jechał, milcząc, z rękami skrzyżowanymi na łęku, a żaden z archaniołów nie przejawiał chęci do pogawędek.

Zmieszany Razjel spoglądał na Michała przepraszająco. Ten zdobył się na krzywy uśmiech.

– Wściekł się – szepnął. – Ależ mi przydzwonił!

– Założę ci czar uzdrawiający, żebyś nie spuchł – mruknął Książę Magów.

Michał wzruszył ramionami, ale pozwolił Razjelowi wymamrotać nad sobą kilka zaklęć i pstryknąć dwa razy palcami.

Wlokący się z tyłu Rafał był zbyt wstrząśnięty i przygnębiony, żeby zareagować.

Na ostatnim dziedzińcu zsiedli z koni i przestąpili ogromne wrota Pałacu Tronu. Wciąż milcząc, mijali kolejne, zachwycające przepychem, komnaty, aż zatrzymali się przed Salą Tronową. Gabriel bez słowa otworzył drzwi.

Wewnątrz uderzył w nich żar i monotonny syk płomienia. Skulony, u stóp pustego tronu siedział Serafiel. Górną parą cienkich jak pergamin skrzydeł okrywał wydłużoną, obłą głowę, dolną owijał nogi, a środkową, przylegającą do pleców, na widok aniołów rozpostarł ze świstem. Jego ciało zdawało się być stworzone z zakrzepłego ognia, tak że cała postać nieustannie drgała, wydzielając nieznośny żar, rozbłyskując i przygasając niby płomień w ognisku. Bił od niego blask, który jednak nie oślepiał ani nawet nie rozświetlał pomieszczenia.

Wódz serafinów przekrzywił na bok głowę; zwrócił ku przybyłym ogromne, beznamiętne oczy.

– Wali się most, którym kroczycie, panowie anioły – usłyszeli niski, świszczący szept. – Czego tu szukacie, skrzydlaci? Lekarstwa na strach?

Gabriel z trudem przełknął ślinę.

– Twierdzisz, że rozmawiasz z Panem – zaczął, z nadzieją, że głos za bardzo mu nie drży. – Zatem potrzebujemy porady. Zaginęła cenna rzecz...

Urwał, bo przerwał mu upiorny chichot, wydobywający się z gardła serafina.

– Owieczki moje! Co za przykrość! – jego głos stwardniał. – Ale idźcie płakać gdzie indziej. To jest komnata Tronu. Rońcie łzy swoje nad rzekami Babilonu, w ciemności Szeolu, nizajcie je niby diamenty, sypcie przed wieprze i pozostałe tałatajstwo. Rady potrzebujecie? Oto ona. Pokory, słowicy, bo ciężkie czasy przychodzą zawsze bez zaproszenia.

– Dobra – mruknął Gabriel. – Zabieramy się stąd. On bredzi jak zwykle, Rafałku.

– Niebywałe! – zaszemrał serafin, z wizgiem rozpościerając górne skrzydła. Pęd gorącego powietrza uderzył aniołów w twarze, szarpnął włosami. – Sami sobie dacie radę! Dzielni słowicy! Podziwiam. Wszak jesteście potężni. Kim cię Pan uczynił, Dżibril? Cherubem? Pamiętam! Ale czy ciosałeś podwaliny światła w nieskończonym mroku? Nie przypominam sobie tam ciebie, archaniele. A ty, Mikail? Ciebie uczyniono serafem! Zatem jesteś tożsamy ze mną. Wykonuj więc to, co przystoi serafom. Śpiewaj wraz ze mną! Wychwalaj Tron Pański!

– Wychodzimy! – krzyknął Razjel, ale Serafiel już powstał z miejsca. Zatrzepotał trzema parami skrzydeł, wzbudzając wicher gorący jak piach na pustyni.

– ŚWIĘTY, ŚWIĘTY, ŚWIĘTY – zaryczał huragan, a ogłuszeni, słaniający się na nogach archaniołowie na oślep szukali wyjścia z komnaty pośród huczącego wiru płomieni.

– KRÓLU STRASZLIWY MORZA, KTÓRY DZIERŻYSZ KLUCZE KATARAKT NIEBIESKICH, KTÓRY PĘDZISZ NA RYDWANIE WOKÓŁ ŚWIATÓW...

– Gdzie te cholerne drzwi!

– PANIE NIESKOŃCZONOŚCI ETERYCZNYCH, GDZIE WZNOSI SIĘ TRON TWEJ POTĘGI, Z KTÓREGO WYSOKOŚCI TWE OCZY STRASZNE WIDZĄ WSZYSTKO...

– Rafał, gdzie jesteś? Odezwij się!

– SERAFINIE MICHAELU, CZEMU NIE ŚPIEWASZ ZE MNĄ? CZYŻBYŚ NIE POTRAFIŁ?

– Sukinsyn nas upiecze!

– CO ZATEM POTRAFICIE, SKRZYDLACI?

Gabriel, bezradnie macający ścianę, potknął się, upadł i boleśnie uderzył w kolano o coś twardego. Próg, na Jasność, to próg! Zerwał się, namacał klamkę.

– Znalazłem drzwi! – zawołał ochryple. – Tutaj!

Naparł na wrota, otworzył. Żar wylał się na korytarz, a do wnętrza wpłynęło nieco cudownie chłodnego powietrza.

– Tędy! – krzyczał Gabriel i krztuszący się, z trudem chwytający oddech archaniołowie wydostawali się z sali tronowej. Żegnał ich szyderczy śmiech serafina. Ostatni wytoczył się Michał i Gabriel z ulgą zatrzasnął drzwi.

– Świr chciał nas podusić! – wychrypiał Książę Zastępów, ocierając załzawione oczy. – Dlaczego nic nie zrobiliście?

– Miałem rozwalić komnatę Tronu Pańskiego? – Razjel dyszał, oparty o ścianę.

– Racja – mruknął Gabriel, ocierając czoło. – Ryzyko było za duże. Wiedział, że nie możemy się obronić. Chciał nas zmusić do ucieczki, upokorzyć.

– No i udało mu się.

Michał potrząsnął szafranowymi lokami.

– Ześwirował do reszty. Zrobił się niebezpieczny.

– Przepraszam, że was do tego namówiłem – szepnął Rafał. – Miałem nadzieję, że nam pomoże.

– Pomógł przewietrzyć płuca.

– Co go napadło? – Razjel wzruszył ramionami. – Dotychczas zachowywał się spokojnie.

– Nie wiem – Gabriel w zamyśleniu pocierał brodę. – No nic. Chodźmy, trzeba się zająć poszukiwaniem Księgi. Nie wolno nam tracić czasu. Wezwiesz Zofiela, Razjelu?

Pan Tajemnic skinął głową.

– W porządku. Michał, ułóż listę najbardziej zaufanych skrzydlatych w armii. Tych, co do których lojalności masz najmniejsze podejrzenia, natychmiast wyślij w długie i bardzo dalekie misje. Oczywiście należycie odpowiedzialne, żeby nie mogli się przyczepić. To na wszelki wypadek, panowie. Aha, warto zwiększyć aktywność służb bezpieczeństwa. Teraz nie możemy sobie pozwolić na żadne spiski ani wybuchy niezadowolenia. Zajmij się tym, Razjelu.

Na dziedzińcu znów dosiedli koni, znowu mijali rajskie krajobrazy Siódmego Nieba, ale Gabriel nie mógł się otrząsnąć po niemiłym incydencie z Serafielem. Wydawało mu się, że szaleniec wiedział więcej, niż podejrzewali, a jego świszczący głos wieszczył im nadejście klęski o wiele poważniejszej niż utrata magicznej księgi.

 

 

Ogromny meteor, wrzeszczący jakieś zaklęcia bez słów, przemknął tuż obok Daimona. Przez chwilę Anioł Zagłady widział wytrzeszczone, płonące oko wielkości sporego placu w Królestwie. Nieco dalej pędziło całe stado, koziołkując, wizgając i obijając się o siebie. Wśród ciemności tryskały gejzery kolorowych ogni, wypluwające snopy iskier. Sypały się jak gwiazdy, wysypywane wiadrami z okna w sąsiednim wszechświecie.

Piołun, bez śladu zmęczenia, galopował przez mrok. Eksplozja jakiegoś słońca na moment rozmazała na wszystkim smugi biało-błękitnego blasku, obrysowując sylwetkę konia i jeźdźca konturem wyładowań niby wycinankę z blachy. Wybuch oślepił Daimona, przez dobrą chwilę przed oczami skakały mu tylko wielobarwne bryzgi światła.

– Patrz, granica – usłyszał głos konia.

Przymrużył załzawione oczy. Rzeczywiście, przed nimi, tam gdzie ciemność jeszcze niedawno zdawała się najgęstsza, pojawiła się cienka, fosforyczna linia barwy srebra i seledynu. Ogromniała w miarę jak się do niej zbliżali, aby przemienić się w ścianę wibrującej jasności. Wyglądała jak tafla oceanu, ustawiona na sztorc.

– Wchodzimy? – spytał Piołun.

– Tak.

– Lubię to! – zawołał koń, przechodząc w cwał. Świst wiatru w uszach Freya przerodził się w ryk, gwiazdy zwinęły się w złote serpentyny, a pęd wcisnął oddech z powrotem do płuc.

Lubię to znacznie mniej niż on, zdążył pomyśleć anioł, nim rumak uderzył w taflę. Daimon był pewien, że zaciska zęby, chociaż pośród huku i trzasków wyładowań słyszał własny krzyk. Zalała go fala upiornego, świetlistego seledynu. Drgania energii przenikały go, czuł pulsowanie mocy, jakby wpadł wprost do serca gigantycznej istoty. Przez głowę przebiegały mu tysiące myśli, ale na żadnej nie potrafił się skupić i odnosił wrażenie, że żadna nie należy do niego. Bezwiednie zamknął powieki, bo wiry srebrzystej zieleni, powstające z niczego i pędzące ze świstem przez seledynową jasność, wyraźnie zamierzały pochłonąć go wraz z rumakiem. Kiedy nabrał pewności, że tym razem przejście się nie uda, poczuł wstrząs, towarzyszący zetknięciu się końskich kopyt z twardym podłożem.

Otworzył oczy. Krajobraz Sfer Poza Czasem wynagradzał przykre przeżycia, związane z przekraczaniem granicy. Daimon lubił patrzeć na potężne machiny, od zarania dziejów wprawiające Wszechświat w ruch. Olbrzymie zębate koła obracały się, skrzypiąc. Drewniane kołki, choć stare i wytarte, z zaskakującą perfekcją zahaczały o siebie, napędzając parciane pasy. System przekładni i kołowrotów działał bez zarzutu, naprężone liny wyciągały i opuszczały obciążniki, wyrobione dźwignie zawsze wskakiwały we właściwe miejsca. Aniołowie, wyznaczeni do obsługi maszyn, często narzekali, że mechanizm jest przestarzały, ale były to zastrzeżenia bezzasadne. Skomplikowane, monumentalne urządzenia nie psuły się nigdy i wymagały zaledwie minimalnej konserwacji. Niestrudzone w swym nieustannym ruchu, wyznaczały trajektorie gwiazd i planet, obracając kosmiczne tryby bez najmniejszych odchyleń czy błędów. Koła, osie i przekładnie ciągnęły się aż po horyzont, tworząc gigantyczny mechanizm, do obsługi którego, wbrew pozorom, nie potrzebowano zbyt wielu skrzydlatych. Oczywiście, wliczając pracujących po wewnętrznej stronie, bezpośrednio przy ciałach niebieskich, ich liczba urastała do miliardów, lecz po przekroczeniu granicy Sfer Poza Czasem można było podróżować przez wiele dni, nie napotkawszy żadnego anioła.

Daimon spoglądał na stare maszyny z sympatią. Ich widok zawsze go uspokajał, pozwalał znów wierzyć w ogrom i celowość zamysłów Pańskich. W pracy, jaką wykonywał, takie chwile miały swoją wartość. Drewniane koła klekotały miarowo, parciane pasy skrzypiały. Przesycone mgiełką powietrze rozświetlał blask, niemający konkretnego źródła. Horyzont był niewyraźną kreską pośród perłowych i łososiowych oparów. Na ciemnym, wyślizganym drewnie załamywały się oleiste refleksy. Stukot kopyt Piołuna stał się cichszy, bardziej głuchy. Jeździec i koń rzucali blady, rozmazany cień.

– Miejsce spokojniejsze niż to istnieje tylko w wyobraźni zadowolonego z siebie hipokryty – mruknął Frey. – Nabieram nadziei, że nasz instynkt łowców to zaledwie napad manii prześladowczej.

– Istotnie – odpowiedział Piołun. – Oczekiwać należy tylko scen pasterskich i trzód.

– Hej, czekaj! Tam się coś rusza – anioł uniósł się w siodle, wyciągając rękę. – Widzisz?

Daleko między zębatkami maszyn majaczyła niewyraźna bryła cienia. Migotała dziwnie, zdając się przesuwać nad ziemią nieskoordynowanymi zygzakami. Wielkością niemal dorównywała drewnianym kołowrotom.

– Istota – warknął koń. – Dziecię Chaosu.

– Cholera – syknął Daimon, sięgając po miecz. – Potwór jest olbrzymi!

Koń szarpnął łbem, rozdął chrapy, szykując się do boju. Ciemna sylwetka przed nimi drgała, owinięta pasmami mgły. Piołun wydłużył krok, przyspieszył, Daimon mocno ujął rękojeść miecza. Zdumiał go fakt napotkania smoka Mroku na terenach, kontrolowanych przez Królestwo. Musiał być zdesperowany albo chory, żeby się tu przywlec. Tak blisko granicy czekała go pewna śmierć. Frey nie spodziewał się kłopotów, mimo imponujących rozmiarów stwora. Zabił ich już tak wiele, że szykował się raczej na szybkie, rutynowe starcie, w brzydki sposób przypominające ubój. Nie przepadał za podobnymi spotkaniami, ale stanowiły część jego roboty. Chociaż wytężał wzrok, nie potrafił rozpoznać, do jakiego gatunku należy smok. Właściwie nie widział go dobrze, a to, co zdołał dostrzec, nie wyglądało znajomo.

Ma dziwny kształt, przebiegło mu przez myśl. Znaleźli się już odpowiednio blisko, żeby czuć fale uderzających wibracji, które stwór emitował. Były tak silne, że aż brakowało tchu, jednak zupełnie inne niż znane energie Chaosu. Wreszcie rozpoznał stworzenie, zbyt zdumiony, żeby od razu uwierzyć oczom.

Cholera, to żaden potwór! To Zwierzę, Boska Bestia.

– Stój, Piołun!– wrzasnął. – Nie atakuj go!

Koń, wyraźnie skonsternowany, sam już zwalniał galop. Zatoczył szeroki łuk, przechodząc w kłus, aż wreszcie stanął. Szczerzył zęby, potrząsając głową.

– Istota – zgrzytnął z niechęcią. – Mówi, ale nie rozumiem jego myśli. Uważaj, Daimon. Krew potwora pozostaje krwią potwora, bez względu na koronę, jaką nosi.

Frey wciągnął głęboko powietrze, chowając miecz do pochwy.

– Nie denerwuj się, stary. Wszystko w porządku.

Chciałbym w to wierzyć, pomyślał. Wciąż nie widział wyraźnie Bestii, choć znajdowali się blisko niej. Była ogromna jak góra, ale otaczała się drgającą mgłą i dziwacznym, mącącym wzrok poblaskiem, który lśnił, lecz wydawał się ciemny.

Od stwora biła moc potężna niczym huragan. Daimon po cichu starał się obliczyć siły. Jako Anioł Zagłady nie był bez szans, ale wolałby uniknąć starcia. Nie miał pojęcia, z jakimi zamiarami i po co Bestia przybyła. Zazwyczaj Istoty nie pojawiały się tak blisko granic Wszechświata. Napotkawszy Istotę, należało się liczyć z każdym możliwym rozwojem wydarzeń, więc Frey w napięciu śledził rozmazaną bryłę ciemnego blasku, gotów zareagować natychmiast. Odruchowo zaciskał szczęki, udało mu się jednak zachować spokój, mimo iż wewnątrz dygotał. Piołun też stał nieruchomo, podobny do posągu z czarnego metalu, chociaż Daimon czuł, że także drży.

Gdyby stwór rzucił się na nich, musiałby walczyć, a nie uciekać. Bestia bez trudu dogoniłaby Piołuna. Ponura historia, pomyślał. Czemu przytrafiła się akurat mnie?

Lśniąca ciemność wokół Zwierzęcia zagęszczała się. Daimon poczuł chłodną kropelkę potu, spływającą spod włosów na skroń. Prawdopodobnie czekał go ciężki pojedynek, a jeszcze nigdy do tej pory nie przyszło mu zmierzyć się ze stworzeniem, oficjalnie należącym do wysokich dostojników Królestwa. Co z tego, że szalonym jak marcowa chimera? Nawet gdyby zwyciężył, nie mógłby liczyć na nic prócz poważnych problemów.

Drgnął nagle, bo mgła wokół Zwierzęcia rozsypała się, spadając na ziemię w postaci błyszczących płatków. Dużo go kosztowało, żeby utrzymać ręce zaciśnięte na łęku siodła i nie sięgnąć po miecz.

Usłyszał westchnienie konia i sam jęknął w duchu, ujrzawszy Istotę. Jasna cholera! To Jagnię! W złą godzinę zachciało ci się scen pasterskich, Piołun.

Puchata, bielsza od śniegu owieczka wielkości sporego pagórka zwróciła ku aniołowi kudłaty łepek. Czarne, wilgotne oczy patrzyły z niewinną ufnością. Gdy się poruszyła, dyndający u jej szyi dzwoneczek odezwał się słodkim, srebrzystym tonem.

Daimon przełknął ślinę, a Jagnię przekrzywiło głowę.

– Witaj, destruktorze – powiedział w jego głowie głos, który nie miał nic wspólnego z łagodnością czy słodyczą. – Czy się cieszysz?

– Niektóre rzeczy przynoszą mi radość – zaczął ostrożnie. – Nie wiem jednak, którą z nich masz na myśli.

– Zapytałom, czy się cieszysz? – powtórzyło Jagnię głębokim, wibrującym szeptem, odczuwalnym aż w końcach palców.

– Nie – przyznał Daimon. – Ani trochę.

– Krew – zaszemrał szept – Krew i pożoga. A oto objawi się spodziewany, wszakże bardziej niespodziewanym, niż umysły wasze zdolne są pojąć. Czyż nie powinieneś się radować, o destruktorze?

Być może Królestwo prosperowałoby lepiej, gdyby połowa Świetlistych nie była wariatami, pomyślał ponuro Daimon.

W tej samej chwili Jagnię wybuchnęło śmiechem tak zgrzytliwym, aż się skrzywił.

– Nie lekceważ, Aniele Zagłady, słów, wypowiadanych w dobrej wierze. Wasze myśli, skrzydlaci, są jak pył na wietrze. Bestie wiedzą. Bestie czują. Niesiemy posłannictwo radości tobie, Abbaddonie. Oto ono – Krew i Pożoga. Nie chcesz ujrzeć, straty będą tylko po twojej stronie. My liczymy miliony lat. Dla nas kraniec staje się zaledwie ciekawym doświadczeniem, rozrywką, której nie zaznaliśmy od eonów. Bez strachu, bez smutku. Strach i smutek przynależą wam, skrzydlaci. Traciłom czas.

Jagnię odwróciło się, a Daimon poczuł obojętność, emanującą z ostatnich słów. Bestia nagle i całkowicie przestała się nim interesować.

– Poczekaj! – zawołał. – Powiedziałoś, że mam coś zobaczyć. Czy zechcesz mi to pokazać?

– Powiedziałom – przytaknęło Jagnię. – Wiele rzeczy starałom ci się przekazać. Czyż nie nadejdą dni? Czyż nie zapłoną noce? Pyłem na wietrze są myśli skrzydlatych.

Anioła zaczął oganiać niepokój. Próbował pojąć, o co chodzi Zwierzęciu, ale do głowy przychodziły mu same ponure pomysły. Tymczasem Jagnię znów zaczęło otaczać się mgłą, wyraźnie zamierzając odejść.

– Wyjaśnij mi, czy coś się stało? Wiesz o czymś, co ma znaczenie dla Królestwa?

Z gardła stwora wydobył się ogłuszający ryk, a Daimon usłyszał w głowie słowa, brzmiące jak walenie młotem w spiżowy dzwon. W tym samym momencie Jagnię rozpoczęło przemianę. Biała sierść zaczęła się skłębiać, wyłazić kłakami i zmieniać w skręcone, skołtunione futro. Pysk wydłużył się w szeroką, zębatą paszczę z wystającymi kłami. Na środku łba wyżynały się rogi, skręcone i ostre. Wyglądały jak siedem konarów uschłego drzewa, a jeden był złamany w połowie. Nabiegłe krwią ślepia pączkowały na czole Bestii, z trudem rozklejając powieki, pokryte lepkim śluzem. Spoglądały na Daimona upiornym wzrokiem martwej ryby. Było ich siedem, podobnie jak rogów. Łeb przekrzywił się pod dziwacznym kątem, jakby potwór miał przetrącony kark. Bestia przemówiła:

– CZY WIEM? RZECZY TAKIE ROZUMIEM I WIDZIAŁOM, KTÓRE PRZEKRACZAJĄ GRANICE POJĘCIA. OTO TOPI SIĘ W TYGLU ŻELAZO, DRŻY KAMIEŃ WĘGIELNY. NIE POMOŻE MIECZ, NIE POMOŻE SZARAŃCZA, ZGINĄ CI, KTÓRZY IM ZAUFAJĄ. CZY MORZA KRWI, GRUZY I ZGLISZCZA KRZYCZEĆ POTRAFIĄ? SŁOŃCA SKĄPANE SĄ W POSOCE, WALĄ SIĘ WIEŻE BŁĘKITNE. JA WIDZĘ! ABBADDONIE, JA WIDZĘ! OTO TWÓJ CZAS! PORA KRWI I POŻOGI. PRZYJDZIE CI UMRZEĆ PO WIELOKROĆ, ANIELE ZAGŁADY. POWIADAM, TO TWÓJ CZAS, ALE ZAPŁATĄ KREW, BÓL I ZGLISZCZA. CIEŃ SIĘ KŁADZIE, O ABBADDONIE. CIEŃ I CISZA. SŁYSZYMY JĄ MY, BESTIE. WIDZIMY CIEŃ I DRŻYMY. NAWET MY, KTÓRZY BEZ LĘKU WITAMY KRANIEC.

Freya przeszedł dreszcz. Teraz nie miał już wątpliwości, o czym mówiło Jagnię, ale nie potrafił uwierzyć.

– Istota nie kłamie – odezwał się Piołun. – Dotknęła cienia.

– Wiem – szepnął Daimon.

Zwierzę obróciło się wolno. Siedmioro oczu wpatrywało się w anioła, płacząc krwawymi łzami.

– POJĄŁEŚ? ZROZUMIAŁEŚ, CZEMU PRZYBYŁOM DO CIEBIE?

Anioł skinął głową.

– Pojąłem. A teraz pokaż mi to, co powinienem ujrzeć...

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...?
Spam (ientnika
Wywiad
Hor-Mono-Skop
Konkurs
Adam Cebula
Łukasz Orbitowski
Romuald Pawlak
Piotr K. Schmidtke
Andrzej Pilipiuk
Adam Cebula
W. Świdziniewski
W. Świdziniewski
Tadeusz Oszubski
Satan
Paweł Laudański
Adam Cebula
Adam Cebula
B. Anterionowicz
Eryk Remiezowicz
Marcin Mortka
P. Nowakowski
Tadeusz Oszubski
Jolanta Kitowska
Dawid Brykalski
XXX
Wit Szostak
M. L. Kossakowska
T. Kołodziejczak
Brian W. Aldiss
Antologia
 
< 37 >