strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Bańkowski vs Ostuda Zatańczysz pan tango?
<<<strona 08>>>

 

Lakierki kontra sutanna

 

 

Rafał Ostuda: Jestem niepocieszony... Jak można było tak zlekceważyć buty? TE buty? Pamiętam, jak w pierwszej części najpierw wysiadły z samochodu buty, a dopiero za nimi snuł się, jakby na dokładkę, agent Smith. No, oskarowa rola. A teraz? Zepchnięte w cień tego niedorobionego programu.

Konrad Bańkowski: Fetyszysta. Lateksy Trinity i tak lepsze.

RO: Zaraz tam fetyszysta... Mam oczywiście na myśli grę i znaczenie dla dramaturgii, znasz mnie przecież.

KB: Wiesz co? Jak już zaciemniasz, to przynajmniej sensownie. Ja w każdej chwili mogę się przyznać, że po prostu ciało Carrie-Ann Moss opięte w błyszczące wdzianko wygląda atrakcyjnie. Ale jak Ty wybrniesz z doskonałej gry aktorskiej butów agenta Smitha, to już nie wiem.

RO: To oczywiste – zawartość butów agenta w żaden sposób nie przydaje im wdzięku, a gdybym się miał silić na mówienie wprost, to rzekłbym, że zupełnie przeciwnie. Te buty radzą sobie w filmie same, bez uciekania się do tak natarczywych symulantów jak ciało Carrie-Ann Moss, które zresztą i bez lateksu było dostępne oczom w drugiej części. Buty po prostu opanowują przestrzeń na ekranie od pierwszej chwili, kiedy się na nim pojawiają. Nic skomplikowanego. Istota profesjonalizmu to trafić do widza. A jeszcze z takim wdziękiem...

KB: Trafiać z wdziękiem butem... To tylko Nikita Chruszczow potrafił. Zresztą, nędzna to rekomendacja dla aktora, jeśli ponad buty wzroku nie podniosłeś.

RO: Te buty nie potrzebują aktora. Są jakością same w sobie. Tym większy żal, że jedyne, czym mogły się wykazać w Rewolucjach, to wzbudzanie fal w wielkiej kałuży. Nie to, co w poprzednich częściach. Nie ma się co dziwić, że jakość trylogii leciała na łeb na szyję wraz z kolejnymi odsłonami. Buty, to jest cała tajemnica, a bracia Wachowscy potraktowali je, jak potraktowali. Sami sobie winni.

KB: No to masz problem. Błąd w założeniach, niestety. Koncentrując się na ciuchach, idziemy z każdą częścią w górę, choć jedynka przynajmniej dawała szansę znalezienia okularów zbliżonych do tych Neo, nawet w Sopocie na Monciaku. Teraz bez kilku stówek nie wchodź do salonu optycznego. Jednak poza tym jest coraz lepiej. Nawet płaszcz dał się zastąpić sutanną i okazało się, że wygląda bosko. Kładziesz nacisk na styl w niewłaściwym miejscu.

RO: Jasne, jasne. Wiem przecież, że to nie odlew biustu, ale też i nie o tym mówię. Cały czas chodzi mi o udział butów w tym, co dzieje się na ekranie. One tam spełniały ogromnie ważną funkcję, a nie tylko miały dobrze wyglądać. Ten wygląd wysunął się na pierwszy plan z czasem, a skutki są opłakane. Podziwiać noski i wypukłości mogę w katalogu, nie muszę biegać w tym celu do kina.

KB: Ważną funkcję? Dajże spokój, jako zagajenie. Po to, by wzrok, już nieco wstrząśnięty, mógł powędrować potem wyżej. Odpowiednio nastawiony, wyostrzony. Chyba nie będziesz żałować, że wielogodzinna dyskusja nie składa się z samego "Cześć, co słychać?"? Wiele rzeczy w życiu polega na tym, że najprzyjemniejszy jest pierwszy moment. Ale czy to jest wystarczający powód, żeby nie kontynuować? Ugryziesz ciastko i zostawisz?

RO: To zależy. Z wisienką?

KB: A co? Chciałoby się opierdzielować wisienkę, a ciacho jakiemuś naiwniakowi wcisnąć? Agent Smith spuszcza sandałki na bruk, cięcie, koniec filma?

RO: Teraz przesadziłeś. Wypluj te sandałki. Rany, ale obrzydliwość! Mam nadzieję, że żaden domorosły filmowiec nie podpatrzy tego pomysłu. Niżej upaść już by się chyba nie dało. Istotą butów było napięcie, zapowiedź tego, co miało nastąpić po ich pojawieniu się. A robiły swoje tak dobrze, że zanim się Smith znalazł w polu widzenia kamery, najdrobniejsze trącnięcie wywoływało czysty dźwięk, jak z fortepianu. Masz rację, mówiąc o zagajeniu. Ja dodałbym jeszcze – przygotowanie. Gra wstępna. I nad tym boleję, że tylko w pierwszej części była ona naprawdę podniecająca.

KB: Gra wstępna, gra wstępna... Ja o ciastku, a Ty od razu do łóżka. Świntuch. Niemniej, niech będzie, popieśćmy się jeszcze chwilę tym zdrożnym porównaniem. Odpowiedź masz już w samym określeniu: wstępna. Ile chciałbyś ją ciągnąć? Przez wszystkie trzy filmy? No owszem, zdarzyło mi się kiedyś bawić się w takie podniecajki przez miesiąc, ale finał musi być. Nawet perwersje powinny mieć jakieś granice. Skoroś się uczepił łapcia, to zrób sobie zrzut z ekranu, walnij w kompie na tapetę i daj ludziom w spokoju obejrzeć do końca.

RO: Wstępna na poziomie sceny, a nie całej opowieści. Ileż można czekać, aż coś się wydarzy? Przypominam, że buty po raz pierwszy pojawiły się cztery lata temu. To trochę długo, jeśli się ma zamiar coś z tym potem zrobić. W tym czasie najbardziej płomienne pożądanie może wygasnąć, a co dopiero zwykła ciekawość widza. I do tego jeszcze taki numer, że tych, którzy mimo wszystko czekali z niecierpliwością na kontynuację, spotkał zawód. Okazało się, że za obietnicami wielkiego uniesienia, kryją się wielkie, ale fajerwerki. Do tego u sąsiada.

KB: Nie wiem, jak u sąsiada, bo u mnie ściany dość grube są, choć w pionach jednak niesie. Onegdaj taka jedna z góry, śpiewaczka, zupełnie jak z Alternatywy 4, zawodziła w rytm zupełnie nie fortepianu, co rzeczywiście słychać było. Pozdrawiam Panią serdecznie, zresztą. A co do filmu... fakt, cztery lata na coitus to długawo, nawet świnia ma krótszy orgazm, ale z tym rozczarowaniem to chyba jednak lekka przesada jest. Jak ktoś po jedynce uznał, że oto zrodziła się nowa religia, a potem przez prawie pół dekady pielęgnował w sobie kult, to nie dziwota, że chlapnął nerami o zimne kafelki, kiedy okazało się, że to jednak po prostu film. Dopóki widzisz buty, to nasz Smith Schroedingera może mieć równie dobrze fryzurę á la Leningrad Cowboys. A tu dupa, bo Elrond, tylko krócej rzympolony i w okularach. To, co pomiędzy podeszwami, a grzyweczką już tam jest, w całości gotowe, tylko kamera wolno w górę sunie. Nie zapominaj, że Matrix od razu miał powstać jako trzy filmy, tylko wytwórnia się na ryzyko finansowania takiego dziwadła nie zgodziła. I dlatego uważam, że gapienie się na Trinity ma więcej sensu. Bo się błyszczy od góry do dołu i abarot. W każdym razie, po calaku.

RO: Nie nowa religia, tylko nowa jakość w graniu butami na ekranie. Jest różnica. A co do tej całości, to niby rację masz, a jak zwykle mylisz się na tyle, że jednak nie masz jej do końca. Skup się przez chwilę na butach, zamiast błądzić wzrokiem po biuście aktorki. Część pierwsza, to buty ponad wszystkim. Wchodzą i trach! Dzieje się aż iskrzy, zanim jeszcze Hugo Weaving zdąży zacisnąć usta. A potem jeszcze bardziej i jeszcze bardziej... I cały ten pierwszy film był właśnie taki: knock, knock, Neo, Smith z pietyzmem rozwiązujący sznurek przy aktach Thomasa Andersona, pierwszy skok Neo nad przepaścią ze szkła i betonu, półki wypełnione bronią wpadające gwałtownie w wirtualną przestrzeń... I mnóstwo podobnych drobnostek, które zebrane razem nadały obrazowi niesamowitą poetykę. W kolejnych częściach niemal nic z niej nie pozostało.

KB: Słuchaj, ile razy chciałbyś przeżywać ten pierwszy raz?

RO: Szczerze? Do zajeżdżenia.

KB: No to miej pretensje do życia, że tak się nie da, a nie do Wachowskich. To nie oni na to wpadli, to znaczy wpadli, ale boleśnie nieco. Sprowadzając rzecz znów do laczka – wkładasz i wychodzisz z domu. Wkładanie dla samego wkładania to dewiacja. Fajne i przyjemne, ale na filmową trylogię przełożyć się nie da. A kiedy spojrzysz znów na wszystkie trzy razem (filmy, bo nie podejrzewam Cię o kupowanie obuwia trójkami), to być może dostrzeżesz, że ta poetyka trwa. Jak w serialu. To nie Batman – zmiana reżysera, aktora od głównej postaci, swoboda w tworzeniu zamkniętych fabuł. Matrix jest ciągły i konsekwentny, to trzeba obejrzeć jedno po drugim. Wtedy nad pantoflem pojawi się pasujący garnitur, a nad nim okulary. I masz kompletnego Smitha. A kompletny jest dużo fajniejszy, niż samo rzemiosło szewskie.

RO: O, o, o... W tym miejscu mieszają nam się dwa wątki – fabuła i klimat, w którym film jest utrzymany. Historia jest całością, nie zaprzeczę, podzieloną na trzy kawałki. Nie będę się czepiał. Trzy jest liczbą, do której masz liczyć, i liczbą tą jest trzy, w porządku. Dobrze, że nie dwa, bo by się bracia nie zmieścili, jeszcze lepiej, że nie cztery, bo tylu chyba bym nie wytrzymał. Niestety coś się ta fabuła nierówno rozpękła. Jakoś tak dwie trzecie wpadło na początek, a potem czymś trzeba było zapchać, ale i tak powiało nudą. A klimat też zabłąkany piorun strzelił. Jeszcze w Rektywacji widać rozpaczliwe wysiłki nad konającym, ale ani Merowing, ani Bliźniacy sobie z zadaniem nie poradzili. Wielka szkoda. Jakiś taki przedwczesny ten wytrysk entuzjazmu się okazał.

KB: Bo mówiłem, za dużo zachłystu nad tym wszystkim było od samego początku. Jak wszyscy poszli na jedynkę i im portki do kostek poopadały, to czego chcesz więcej? Niżej podłogi nie polecą. Trzeba się było nie łapać na owczy pęd, z rezerwą te lakiereczki traktować.

RO: Za dużo... Kurczę, jak już dochodzi do macania, to trudno się tak na chłodno zastanawiać jak rozłożyć podniecenie. Przecież nie mówię o histerii "save us, Neo", tylko o filmie, w którym zaprezentowano pewien poziom. Na to, żeby go choć utrzymać, już sił nie stało. A jeśli ta równia pochyła byłaby zaplanowana (choć wątpię), tym gorzej.

KB: Jej, jej... Ciężko będzie dyskutować z takim rozoranym sercem. Tymczasem gdzież ten spadek poziomu? Za mało butów? Jak dla mnie, to nawet Reeves gra coraz lepiej z części na część. W pierwszym zahukany, w dwójce niby godmode, ale po nosie dostaje, a w trójce... No słów mi brak. I głównie za jedną scenę. W Reaktywacji takim smaczkiem, dość drobnym a maniamuśnym była kwestia Hm... Upgrade. W Rewolucjach, i tu ciężar gatunkowy już jest odpowiednio większy, pada genialna odpowiedź na pytanie: po co walczysz? Ten chłopak to potrafi, dwa, trzy słowa, a czuje się je w kościach. Czego chcieć więcej?

RO: Butów mało, to pewne. Przez to, zamiast napięcia falującego jak linia pagórków, są okresy nudy przerywane okresami mniejszej nudy. W Rewolucjach nieźle to wyszło. W czasie trwania filmu spokojnie można by wyjść, zaparzyć sobie herbatę, wrócić i trafić na końcówkę przydługawego monologu, z którego i tak nic nie miało wyniknąć. Potem trochę bum! bum! i już można bez zbytniego pośpiechu odwiedzić toaletę. Jedyny moment, którego trzeba było pilnować, to kilkanaście minut przed napisami końcowymi. Tylko po co tyle tam siedzieć wcześniej? Przecież nie, żeby zobaczyć jak Neo robi (kolejną) niezwykle zamyśloną minę, albo jak (o choroba! Znów! Co za zaskoczenie) zatrzymuje wyciągniętą ręką wszystko, co się porusza w jego kierunku, po czym dziwi się jeszcze bardziej niż dotychczas, choć sprawiał wrażenie, że jak spróbuje, to pęknie od tego zdziwienia.

KB: No, jak się tylko na bum bum czekało...

RO: Nic podobnego. Z tego nadal nic nie wynika. Przecież rozmach jest coraz większy w kolejnych częściach, ale co z tego, skoro z filmu wieje też coraz większym brakiem pomysłu na przyciągnięcie uwagi. W miejsce subtelności wchodzą coraz głośniejsze i bardziej ulewne deszcze łusek. No litości! Gdzie panowie zgubili jakość?

KB: Dobrze, to w prostych słowach, jak chłop Wybrańcowi na miedzy, proszę mi powiedzieć: co takiego miała jedynka, czego nie ma w ciągu dalszym? Poza galanterią skórzaną i poświęcanej jej, nadmiernej uwadze. Sam rozumiesz, skoro nie mam kamyka w (nomen omen) bucie, to chciałbym, żebyś mi opisał, jak to jest, kiedy uwiera.

RO: Dwie rzeczy – świeżość i smaczki. Świeżość dlatego, że Matrix był w swoim czasie filmem bez wątpienia nowoczesnym. Można się dopatrywać odwołań, zaczerpnięć, krzyczeć, że plagiat, ale nadal ten film był czymś nowym, ze swoim punktem widzenia. Tego właściwie aż tak bardzo nie stracił, choć przestało wybijać się na pierwszy plan. Natomiast orzeźwiający smak jest wyłączną cechą pierwszej części trylogii. Tylko tam walki, skoki i strzelaniny zawierały to coś, co stymulowało wyobraźnię i emocje, choć przy tym, co nastąpiło potem wyglądają skromnie. Bo dalej jest już tylko szybciej, wyżej, głośniej. Duże zamieszanie o zawartości dreszczyku mniej więcej takiej, jak scena z Hulka, w której tenże rzuca czołgiem. A ponad wszystko właśnie owe drobiazgi, o których już wspominałem: knock, knock, Neo i podobne. Tego nie ma w dwóch trzecich filmu. A pierwsza część cała się z tego składała.

KB: Kurczę... dlaczego wymagasz od ciągu dalszego, żeby był początkiem? Zaskakiwać, zaskakiwać, zaskakiwać... Co wy, ludzie? Wrażeń wam mało? Zastanów się, jest otwarcie, wprowadzenie w świat, nawiązanie kontaktu wzrokowego... To normalne, że na każdej kolejnej randce posuwacie się o kroczek dalej, ale to pierwsze spojrzenie na zawsze pozostaje nie do przebicia. Skoro jest tak w życiu, czemu mieć pretensje do kina? Poza tym, wciąż nie mogę się oprzeć niepokojącemu wrażeniu, że o czymś zapominasz, że coś Ci umyka. Mianowicie, wciąż mamy do czynienia z historią. Pewną, opowiadaną historią, która musi mieć początek, środek i koniec. A wszystko to musi zostać podporządkowane pewnym prawom, trzymać pewne standardy. Tymczasem Ty byś chciał część pierwszą, ale za to trzy razy... Nie da się zaciemniać już odkrytego, zaskakiwać już wyskoczonym z pudełka pajacem. A mimo to, te trzy kolejne części, to trzy etapy, za każdym razem wraz z Neo wspinamy się o szczebelek wyżej. On też z odcinka na odcinek dziwi się coraz mniej. Dla mnie to całkiem naturalne, nic nie zgrzyta.

RO: No a o czym ja cały czas mówię, jak nie o tym, że tych standardów nie udało się utrzymać? Mamy taką historię jak ta o miłości królewicza i księżniczki, w której pierwsza część poświęcona jest temu, jaka to piękna księżniczka, każdy szczegół jej urody, jak wielki ma posag, każda moneta i perła po kolei i jakie cudowne włości, z wymienieniem wioski po wiosce. No, miód. W drugiej narrator mówi: "A potem przyjechał królewicz", w trzeciej: "I żyli długo i szczęśliwie". A że każda część musi trwać trochę, to wypełnione są galopujacymi rycerzami i pokazami ziania ogniem przez smoka. Tego samego, który występował w tysiącu innych historii, przez co działa nasennie.

KB: Ja wiem, Ty po prostu tego "Żyli długo i szczęśliwie" nie możesz znieść. A tam przecież ani długo, ani szczęśliwie. Przyznaję, jedynka to fantastyczny festiwal aluzji, odniesień, cytatów, pościgów za motywami. Ma to swój niezaprzeczalny i cholernie oddziałujący urok, o tak. Tylko... czy jest sens powtarzać to w aż trzech filmach? Zdajesz sobie sprawę, że odbywałoby się to kosztem historii? Sorry, ale jednak Bracia mieli chyba ochotę pokazać cos więcej, niż białe rabbity. Zrobili film, wyśmienity film fantastyczny, wytyczający nową jakość, podbijający poprzeczkę, a Ty masz pretensje, że sam tej poprzeczki nie przeskakuje...

RO: Kosztem jakiej historii? Jedyna, która się rozciągnęła na całą trylogię, to ewolucja programu Smith. Pozostałe skończyły się cztery lata temu. I tak to chyba powinno było pozostać. To są trzy filmy, nie jeden, jak zdajesz się sugerować.

KB: Tak naprawdę, to dwa. Tu się zgodzę. Fakt, jedynka jest inna, odrębna, ale w dalszym ciągu upatruję w tym winę producentów i wytwórni, którzy nie zgodzili się na nakręcenie wszystkich trzech części od razu. Wachowscy stanęli przed koniecznością wyprodukowania hitu w pigułce, co im się zresztą doskonale udało. Filmu, który pokaże zasadność nakręcenia kolejnych. Być może wpłynęło to na zagęszczenie smaczków właśnie w tym jednym, pierwszym filmie. Gdyby nie ten zabieg, być może wszystko rozłożyłoby się bardziej równomiernie. Zakładam, że wtedy nie byłbyś zachwycony, bo zapewne uznasz, iż rozmydliłoby to Twoją ukochaną jedynkę, równając ją do poziomu kolejnych dwóch filmów. Ale to chyba nie takie proste, bo wtedy, mając możliwość obejrzenia wszystkich trzech w niewielkich odstępach czasu, nie byłoby tego problemu czteroletniej przerwy, która dla mnie, z kolei, jest czynnikiem zasadniczym. Raz, jesteśmy o cztery lata starsi! Dwa, kino, jako sztuka, jest o cztery lata starsze... I trzy, Ty chyba nadal nie doceniasz kultu, jakim pierwsza część obrosła. a nie zapominaj, że z czasem w ludzkich umysłach wszystko się idealizuje Taki kraljevič Marko, co to w bitwie o Kosovo Polje był zdrajcą podłym i klęsce Serbów się przysłużył, już sto lat później w ludowych pieśniach opiewany był jako największy narodowy bohater. A cztery lata w kulturze masowej, w dzisiejszych czasach, to czasem nawet więcej, niż te sto lat w średniowieczu. Z jednej strony cztery lata, z drugiej pół dekady prawie... I to położyło odbiór Matrixa, ale nie sam film. W żadnym wypadku.

RO: Kręcisz jak baba masło. Kult istnieje, o to się nie spieram, ale proszę mi nie imputować, jakobym płynął na jego fali. Tak samo przerwa nie ma znaczenia, bo tak kiepskie rozwinięcie części pierwszej byłoby kiepskie i wtedy. Nie idealizuję jedynki, tylko marudzę nad kulawą kondycją kolejnych części. Natomiast, żeby już może zakończyć lizanie z tej strony, powiedz co takiego ujęło Cię w ReaktywacjiRewolucjach, że dzielnie ich bronisz? Lateksy?

KB: W życiu byś nie zgadł. Brak efekciarstwa. Już w jedynce był to element, który do mnie zupełnie nie trafiał. Nie efekciarstwa wizualnego, to lubię akurat, ale tego w tle. Tego pieprzenia o filozofii, tego odkrywania nowego w nowym, wyszukiwania dna pod dnem... Ile można? A co potem? Przyzwoita, w miarę prosta historia. Jest wojna, jest walka, są trudności, parę mniejszych tajemnic do odkrycia. W rozsądnych proporcjach. Owszem, skakanie po wieżowcach miało swój urok, ale nie można tego tłuc na okrągło, bo właśnie to stałoby się nudne. Ile razy można się dowiadywać, że Neo jest wybrańcem? Albo, że świat dokoła jest ułudą? To, co potem, po pierwszej części, to odwrócenie sytuacji, przejście do tego drugiego świata. I pokazanie kończącej wszystko wojny. Tak więc, jeśli mnie pytasz, co w pozostałych dwóch częściach (które nadal i konsekwentnie traktuję jako jeden film) wygrywa, w porównaniu z pierwszą, to odpowiadam – historia.

RO: Pseudofilozoficzne brednie, to akurat specjalność Reaktywacji...

KB: Jak dla kogo, jak dla kogo... Przede wszystkim, jak widzę, nie dociera do Ciebie moja koncepcja nierozdzielania drugiej i trzeciej części. Trudno, Twoja strata. W każdym razie według mnie, to właśnie w pierwszej padają pytania, które jak do tej pory nie drażniły mnie wyłącznie w "Blade Runnerze" – Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy? Neo swoją mocno zagubioną miną stawia je prawie przez cały film. A tak przy okazji... nie wydaje Ci się, że on (ten Reeves znaczy) tam gra przez pół filmu (te pół, kiedy nie strzela), jak Żebrowski w Panu Tadeuszu? Jakby z Bydgoszczy przyjechał i już na dworcu się zgubił... W każdym razie tak mi się jedynka jawi. Potem i owszem jest jeszcze trochę mętnych pogadanek, jak rozmowa z Wyrocznią na ławeczce i końcowa z Architektem. Ale to są rzeczy, jak mówiłem, odmierzane w rozsądnych dawkach, ot tak, żeby mózg jednak odrobinę popracował.

RO: Pytania jak pytania. Dwójkotrójka (niech Ci będzie) zabrała się za udzielanie głupawych odpowiedzi. Mózg faktycznie zaczyna pod ich wpływem pracować, bo inaczej niż z jego udziałem trudno jest zastanawiać się, jak można taką chałę ludziom wciskać.

KB: Wy, geniusze, niestety już tak macie... Za cholerę nie rozumiecie, że tacy prostaczkowie, jak ja też czasem potrzebują odrobiny rozrywki dostosowanej do ich poziomu. I kiedy ją dostają, to się radują. Wielka mi filozofia...

RO: Słuchaj, nie zmuszaj mnie, żebym Ci zaczął wypominać zawartość talerza, być może w smaku nie najgorszą, ale jednak dość nietypową. Odrobiną rozrywki nazywasz Klucznika, który bełkocze coś o sensie swojego życia? Bo jeśli tak, to na Twoim miejscu kupiłbym sobie zawczasu środek przeciwko wielkim jeżom. Jedna z ostatnich rzeczy, o które można posądzać Monty Pythona, to wyrozumiałość.

KB: Niezrozumienie idei rosołu, jak widzę, pociąga za sobą znacznie głębsze zmiany w mentalności. Powiedz, kto Cię tak zepsuł, to pomszczę! Widzisz, całą radość życia Ci te zupy z kostki odebrały. I proszę mnie jeżem nie straszyć bo jeszcze zostanę pierwszym Szkotem, który wygrał Wimbledon.

RO: Zaraz zepsuł... Cieszyłeś się tak z odpowiedzi na pytanie: po co walczysz? W wykonaniu surpriseboy Neo, a idę o zakład, że zapomniałeś o tej, której udzielił Michael Praed – zakapturzony Robin.

KB: Mój drogi, jest to cios poniżej Twojej godności, bo Robina of Sherwood oglądałem po raz ostatni piętnaście lat temu. Nie zamierzam pamiętać dialogów z filmów dłużej, niż pięć, bo muszę robić miejsce na następne.

RO: Tak, podobne, tyle że płytsze. A tam nawet "wyrocznia" była i mówiła: act without thinking. Neo czułby się tam jak w domu, tylko z gięciem nieistniejących łyżek byłby problem. No i oczywiście buty wiele straciłyby na uroku.

KB: Act without thinking, you say... Robię, co mogę, robię, co mogę...

RO: To ja pomyślę nad sutanną dla Ciebie na urodziny. Może coś z tego będzie.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...?
Spam(ientnika)
Ludzie listy piszą
HOR-MONO-SKOP
Romuald Pawlak
Andrzej Pilipiuk
W. Świdziniewski
Piotr K. Schmidtke
Adam Cebula
Łukasz Małecki
Łukasz Orbitowski
Konrad Bańkowski
Paweł Laudański
Adam Cebula
T. Zbigniew Dworak
Łukasz Orbitowski
Magdalena Kozak
Krzysztof Kochański
Tomasz Duszyński
Konrad Bańkowski
Bartuss
XXX
Tomasz Pacyński
Robert J. Szmidt
Agnieszka Hałas
Jacek Piekara
Alexander Brajdak
 
< 08 >