strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Tomasz Pacyński Na co wydać kasę?
<<<strona 30>>>

 

Wrota światów. Zła piosenka (fragment)

 

 

O KSIAŻCE
Po zniknięciu Matcha świat wokół puszczy Sherwood pozornie wraca do ładu. W mieście pojawia się nowy szeryf, dla odmiany człek uczciwy i praworządny, który postanawia ukrócić grabieże i zapanować nad chaosem. Także Ramirez i trupa kuglarzy próbują jakoś porządkować sobie życie. Jednak wszyscy mają poczucie klęski. Są przekonani, że Match zginął, a śmierć wiedźmy, uratowanej od stosu, po raz kolejny pokazuje, jak bezsensowny był ich atak na Nottingham. W innym świecie również nie układa się całkiem pomyślnie. Wprawdzie magia przemienia Jasona, potęgując jego zdolności, ale życie pomiędzy Starszymi Ludami nie jest bynajmniej sielanką. Na domiar złego Basile, który za sprawą magii gwałtownie nabrał rozumu, ma dość traktowania go jak głupka i buntuje się przeciwko przyjacielowi. Match, który ponownie powraca do puszczy Sherwood, aby dokonać zemsty i tym razem nie bawić się w żadne szlachetne fanaberie, ale zwyczajnie ukatrupić nieprzyjaciół, oczywiście nie zdaje sobie sprawy, jak wiele się w międzyczasie zmieniło. Nie rozumie również, że nikt już nie oczekuje jego pomocy, bo mroczna legenda ożyła i znów zaczyna zbierać krwawe żniwo.

Powiadają, że los człowieka zapisany jest w gwiazdach. To ich koniunkcje i wzajemne wpływy już w chwili urodzenia przesądzają, kim będziesz, co osiągniesz. Ich układy mogą być pomyślne bądź niepomyślne, i dlatego mądrzy i przezorni ludzie zawierzają astrologom, by nie być w swych zamierzeniach zdani tylko na ślepe przeznaczenie. Przezorni i bogaci, gdyż nie każdego stać, by zasięgnąć porad mistrza, to przywilej głów koronowanych i znaczniejszych ze szlachty. A pospólstwo niech sobie wróży z owczych wątpi, tańszy to niewątpliwie sposób. I równie pono skuteczny.

Claymore jak dotąd nie wierzył ani w jedno, ani w drugie. Nie było w tym nic dziwnego, do niedawna nie wierzył nawet w przeznaczenie, dopóki nie dotknęło go swoją zimną łapą. A i teraz niechętnie się do tego przyznawał, wolał myśleć trzeźwo, że po prostu wpakował się w kłopoty. Ta myśl dawało mu miłe poczucie, że choć trochę kontroluje sytuację. Jednak już niedługo miał zmienić zdanie na temat wpływu gwiazd na ludzkie losy.

Oddech skraplał się w zimnym, przejrzystym powietrzu. Noc była chłodna, nawet jak na koniec lata. Claymore ostrożnie opuścił burkę, zasłaniającą wejście do szałasu i ruszył w kierunku zarośli. Wzdrygnął się, kiedy po paru krokach poczuł pod bosymi stopami przejmujący chłód rosy.

Całkiem już rozbudzony, klął w myślach nadmiar miodu, który wypędził go w środku nocy spod ciepłego płaszcza. Zadarł głowę i popatrzył na rozgwieżdżone niebo, mrowie punkcików zdających się drgać i migotać krystalicznym powietrzu. Z położenia konstelacji zorientował się, że istotnie jest już środek nocy.

Stał chwilę i spoglądał w nieboskłon, na migotliwe światełka przesłaniane co chwila jasną mgiełką oddechu. Już miał ruszać dalej, kiedy niebo przekreśliła świetlista krecha spadającej gwiazdy.

Przymknął oczy. Zanim zdążył jeszcze pomyśleć, wciąż mając pod powiekami jasny rozbłysk, wypowiedział życzenie.

Po czym roześmiał się głośno, nie bacząc, że może obudzić śpiących. Nie czuł już zimna, które powodowało, że na ramiona wystąpiła mu gęsia skórka. Śmiał się długo i patrzył w obojętnie pomrugujące gwiazdy, chłodne i odległe.

Tak nierealne wydało mu się to, co przed chwilą wypowiedział.

Ruszył ku zaroślom, wciąż krztusząc się od powstrzymywanego śmiechu. Oto na co ci przyszło, pomyślał, zgłupiałeś do cna.

Nie było sensu dalej odchodzić. Rzucił na trawę pas z mieczem, przewieszony dotąd przez ramię. Pomyślał przelotnie, że istotnie musiał zgłupieć, skoro nawet odlać się chodzi z bronią, i wreszcie zajął się tym, po co tu przyszedł.

I wtedy, poprzez cichy plusk, usłyszał oddech za plecami. Chrapliwy i przyspieszony, jakby ktoś, kto zachodził go właśnie od tyłu, skończył przed chwilą wyczerpujący bieg.

Claymore nie zastanawiał się, czy najpierw schować, czy od razu uskoczyć. Uskoczył, a zaraz potem dwuzębne widły wbiły się w trawę, w sam środek parującej kałuży.

Nie było czasu na szukanie miecza. Cios był paskudny, zadany z całej siły, gdyby trafił, zęby wideł weszłyby w plecy gdzieś na wysokości nerek, kierując się w dół. Napastnik musiał być słusznego wzrostu, zaskoczony i chwilowo wytrącony z równowagi szykował się do wyrwania swego narzędzia gospodarskiego z ziemi, by ponowić cios. Claymore uderzył pięścią tam, gdzie nad jaśniejszą, rozmazaną plamą kosmatego półkożuszka spodziewał się głowy przeciwnika.

Cios trafił z głuchym trzaskiem, zapiekły otarte kostki. Ramirez miał wrażenie, jakby jego pięść trafiła w wór mąki, twardy i nabity. Napastnik ryknął tylko, zawtórowało mu rżenie spłoszonych koni na końcu polany. Nie upadł, nie zachwiał się nawet, puścił jednak drzewce wideł. W mdłym świetle gwiazd Ramirez dostrzegł jego twarz i zły błysk w oczach.

Nie czekał, aż ogromny przeciwnik zmiażdży go w objęciach, niczym niedźwiedź zaskoczony w mateczniku. Kopnął prosto w krocze.

O dziwo, człowiek ustał, zgiął się tylko nieco, wydając dziwny odgłos na wdechu. Claymore, czując dotkliwy ból w stłuczonych palcach stopy, uderzył w pochylony kark. Napastnik padł na kolana, dając Ramirezowi czas na wyrwanie wideł z ziemi. Chwycił je wpół jak kij do walki, końcem drzewca uderzył od dołu, w twarz, niemal podrywając klęczącego w powietrze.

Potem przybił charczącego, krztuszącego się krwią ze zgruchotanego nosa napastnika do ziemi. Trafił dobrze, jeden z zębów wideł przebił serce, drgania, które czuł, kiedy napierał na drzewce, szybko ustały.

Chwilę stał, oddychał ciężko, buchając parą oddechu niczym zgoniony koń.

– Na drugi raz nie podchodź z tyłu, kiedy ktoś leje – powiedział ochryple.

Wyrwał widły, krew skapywała z długich, rdzawych zębów. Chciał poszukać swojego miecza, kiedy posłyszał koński kwik i tupot kopyt. Zerwał się do biegu.

– Snake! – wrzasnął, widząc, jak na skraju polany rozbłyskuje ruchomy ognik. – Kurwa, Snake!

Wiedział już, co za chwilę się stanie. Płonąca strzała zatoczyła wysoki luk, ciągnąc za sobą ogon iskier, przyćmiła na chwilę gwiazdy. Wbiła się w pochyły dach szałasu, zeschnięte liście i suche, świerkowe łapki zajęły się z trzaskiem. W drgającej poświacie wstającej łuny Claymore dostrzegł niewyraźne sylwetki.

Ktoś stanął mu na drodze, odbiciem pożaru błysnęła klinga. Wyminął bez trudu powolny, sygnalizowany cios, uderzył końcem drzewca. Nie chciał, by widły uwięzły zaklinowane między żebrami, nie miał czasu na wyrywanie. Człowiek trafiony w dołek zwinął się z głuchym jękiem.

Claymore przeskoczył nad nim. Płomienie ogarniały już prawie cały szałas, dym wzbijał się w niebo, oświetlony od dołu. Gwiazdy zniknęły, przyćmione pożarem.

Dostrzegli go szybko, dwóch skoczyło z obu stron. Wyszedł pierwszemu naprzeciw, widział go niewyraźnie, tylko jako ciemny kształt na tle coraz większego ognia. Znów posłużył się drzewcem trzymanych oburącz wideł, zaryzykował zasłonę, licząc na to, że przeciwnik ma najwyżej pałę. Miał szczęście, drewno zderzyło się z trzaskiem, widły w dłoniach Claymore’a zadygotały, ale nie pękły. Odepchnął z wysiłkiem napastnika, przez zapach dymu poczuł smród niewyprawionych skór i potu. I zaraz pchnął widłami do tyłu, na ślepo, powodowany wyłącznie instynktem.

Trafił. Przez trzask pożaru usłyszał stęknięcie, poczuł, jak widły wbijają się w coś miękkiego, ustępliwego, na koniec zatrzymują się, trafiwszy na coś twardego. Wyrwał je zaraz, w samą porę, by zablokować cios zadany z ogromną siłą, z przeraźliwym, wściekłym wrzaskiem. Tym razem trzonek drzewce trzasnęło mu w rękach. Siła uderzenia odrzuciła go w tył, aż potknął się i przyklęknął, kiedy jego przeciwnik wzniósł pałę do kolejnego ciosu, którego Claymore nie miał już jak zatrzymać.

Próbował poderwać się jeszcze, choć wiedział, że to na nic. Wyrzucił w górę przedramię, w bezsensownym geście osłaniając głowę. Nawet jeśli by się udało, to i tak ze zdruzgotaną ręką mógłby czekać tylko na kolejne uderzenie. To koniec, błysnęła w umyśle niezbyt oryginalna myśl. I zaraz druga. Kurwa, jak głupio.

Cios nie spadał przez przeraźliwie długą chwilę. Wciąż nie czuł bólu pękających kości. Zamiast tego coś ciepłego chlusnęło na pochyloną głowę i wzniesioną rękę.

Zerwał się. Widział wszystko na czerwono, może od ognia, może od krwi zalewającej oczy. Na szczęście nie własnej. Otarł twarz, zdążył jeszcze zobaczyć, jak jego niedoszły zabójca pada z wytrzeszczonymi oczyma, w których odbijały się płomienie, chlustając krwią z ust, aż długa broda zlepiła się w jeden sopel. Z pleców sterczał mu kołek, zwykły drewniany palik.

Nagle znikły majaczące w świetle łuny, ruchliwe sylwetki. Napastnicy pierzchali.

W pierwszym odruchu Claymore chciał gonić, chciał dalej zabijać. Poderwał się chwiejnie do biegu i za chwilę znieruchomiał w czyimś silnym uchwycie. Szarpnął się, chciał uderzyć na oślep. I dostał w zęby, aż zadzwoniło mu w głowie.

– Spokojnie – warknął Snake. – Już po wszystkim. Nie rzucaj się, bo ci łeb ukręcę.

Odepchnął Claymore’a, który usiadł z rozmachem na trawie, tuż obok ciała. Jeszcze raz przetarł oczy.

Kuglarz oddychał ciężko, buchając kłębami pary, prześwietlanej czerwono blaskiem pożaru. Ogień przygasał już, nie miał wiele do strawienia, jeszcze widać było drążki konstrukcji dachu, też przegryzane już przez płomienie. Poszycie spłonęło szybko, zdążyło wyschnąć dobrze przez całe upalne lato, spalone liście i igliwie uleciały w chmarze iskier.

– Gdzie... – Claymore zaczął kaszleć, nie wiedział, z wysiłku czy od dymu.

Snake popatrzył na niego.

– Teraz o nich pomyślałeś? – spytał ze złością. – W porządku, jeśli ma cię to uspokoić.

Ramirez popatrzył w kierunku, w którym skinął głową kuglarz. Zobaczył sylwetkę małej Bethie, drepczącej w kółko. Żabci nie mógł nigdzie dostrzec, ale wiedział, że gdzieś tam jest, bezpieczna. Inaczej Snake nie byłby taki spokojny.

Gdybym nie gapił się na te pieprzone gwiazdy, zrozumiał Claymore, gdybym nie zwlekał... Myśleli, że coś przeczuwam, zamiast podejść cichcem, wysłali tego tam... I diabli wzięli zaskoczenie, Snake śpi czujnie, usłyszał.

Roześmiał się chrapliwie, zrywał się lekki wietrzyk, rozdmuchiwał żar. Z trzaskiem zawaliła się konstrukcja z cienkiej drągowiny, dym począł się ścielić przy ziemi, dusić i drapać w gardle. Śmiech Ramireza przeszedł w kaszel.

– Kuuurwa – powiedział, krztusząc się. – Nie uwierzysz, gdyby nie gwiazda, pierdolona spadająca gwiazda...

Snake popatrzył na niego uważnie.

– Gdyby nie życzenie... Ech, nie rozumiesz, to dzięki mnie...

We wzroku kuglarza coś błysnęło. Nie było to rozbawienie.

– Dzięki tobie – powtórzył przeciągle. – Ano, dzięki tobie. I to już, kurwa, ostatni raz, obiecuję.

Claymore uniósł głowę.

– O co ci chodzi? – spytał ostro. Atak kaszlu już minął.

Snake nie odpowiedział. Dopiero teraz Claymore zauważył, że przyciska dłoń do boku, oddycha z trudem. Z każdym oddechem na twarzy kuglarza pojawiał się bolesny skurcz. Z początku Snake panował nad nim, teraz mięśnie twarzy najwyraźniej przestawały go słuchać.

Ramirez dźwignął się na nogi. W głowie mu się kręciło, nie wiedział, czy z niedawnego wysiłku, czy też to reakcja na przebyty, śmiertelny strach. Z niechęcią uświadomił sobie, że kiedyś tak nie reagował. Może już jestem na to za stary, przemknęło mu przez głowę.

Podszedł chwiejnie do Snake’a, chciał zobaczyć jego bok. Kuglarz pchnął go otwartą dłonią w pierś.

– Spierdalaj, Ramirez – wycharczał z trudem. – Lepiej, kurwa, posprzątaj po sobie.

Wskazał leżące ciała.

– A ode mnie się odpierdol – dodał. Usiadł ciężko, wciąż trzymając się za bok.

Claymore nie wytrzymał.

– To ty się odpierdol! – wrzasnął. – Czego ode mnie chcesz?!

Przyklęknął przy kuglarzu

– Co takiego zrobiłem? – syknął mu prosto w twarz. Snake nie odwrócił wzroku, jego twarz ściągnęła się, tym razem nie bólem, tylko złością.

– O tym później – odparł po chwili. – Teraz...

– Teraz trzeba łapać konie – wpadł mu w słowo Ramirez. – Trzeba im dać nauczkę, póki się nie pozbierali, bo wrócą tu rano i wystrzelają z zarośli. Siedź tu sobie, jak chcesz, ja idę.

Wstał. Snake roześmiał się tylko, zaraz zakaszlał głośno. Twarz ściągnęła mu się bólem.

– No to leć – mruknął, gdy tylko znów zdołał zaczerpnąć oddechu. – Tylko weź może co ze sobą...

Claymore spostrzegł, że w dłoni wciąż ściska ułomek drzewca wideł. Cisnął go ze złością na ziemię.

– Idę, Snake – odparł jednak twardo. Wiedział, że kuglarz ma słuszność, że napastnicy raczej nie wrócą, to zwykła, puszczańska hołota. Wystarczy paru pochlastać, a zostawią swe chaty, oprą się dopiero na drugim krańcu puszczy. Ale nie chciał przyznać racji.

Bo Snake nie tylko w tym się nie mylił. Claymore niepotrzebnie sprowokował Williama, sam teraz to sobie uświadamiał, acz niechętnie. Nic nie osiągnął. Znów ktoś był dla ciebie tylko narzędziem, pomyślał. Znów wszyscy inni byli nieważni. Bo przecież są nieważni, odezwał się jakiś głos w głębi umysłu, ten sam, co zwykle.

Ramirez potrząsnął bezradnie głową. Fabienne też? Nie potrafił sobie odpowiedzieć na to pytanie.

– Idę, Snake – powtórzył z uporem. – Konie się rozbiegną, mogą je uprowadzić. Ty możesz zostać, dam sobie radę.

– Nie – usłyszał za plecami. – Najpierw posprzątasz.

Odwrócił się. Jakoś nie mógł spojrzeć w oczy żabci, która podeszła cicho, jak zwykle. Już wiedział, co powinien zrobić, skinął tylko głową.

 

*

 

W szarych oczach nie było już zalotnego błysku, widocznego kiedyś w spojrzeniach rzucanych spod czarnych, opadających na czoło włosów. Powlekała je mgiełka bólu, lśniły matową poświatą dogasającego już ognia. I cierpieniem.

Była przytomna, przeraźliwie przytomna. Leżała na boku, tak jak padła, kiedy ostre zęby wideł przeszyły najpierw zgrzebną koszulę, potem przebiły skórę i otrzewną. Zwinęła się tylko w kłębek, przycisnęła dłonie do podbrzusza, jakby chciała zatrzymać wyciekające z niej życie. Po pobladłych palcach spływały strużki krwi, gęstej i ciemnej.

Nie miała broni, nawet pałki. Claymore wiedział już, że przyszła tu może tylko wiedziona ciekawością, jak też będzie wyglądać przepędzanie kłopotliwych gości z sąsiedztwa. Może znęciła ją nadzieja, że znajdzie coś dla siebie, dla dzieciaków, cokolwiek. Może okopcony kociołek czy starą burkę, może jakieś zapomniane błyskotki. Dla kobiety z puszczy musiała to być wielka pokusa, tak wielka, że zaryzykowała, w obawie, by chłopy znów nie podzieliły się między sobą, dla niej zostawiając jedynie parę kuksańców.

I co ja mam, kurwa, zrobić? – pomyślał mętnie Ramirez.

Kobieta zaczęła jęczeć. Już zrozumiała. Jeszcze najwyżej dwa, trzy dni bólu i cierpień, potem wszystko się skończy. Nie można przeżyć z brzuchem przebitym widłami, to tylko kwestia czasu.

Usiłowała się czołgać, jej zakrwawione palce wpijały się w trawę. Nogi miała bezwładne, ciągnęła je za sobą jak kot z przetrąconym krzyżem. Claymore pamiętał to chrupnięcie, nie usłyszał go, poczuł raczej na drzewcu wideł. Któryś z zębów musiał trafić między kręgi, pomyślał z chłodną jasnością. Jakaś część jego umysłu oceniała szanse i konsekwencje. Nie przeżyje, nie ma szans.

Miał dziwne wrażenie rozdwojenia, zdawało mu się, że ktoś w nim samym patrzy na Claymore’a Ramireza, zimnego i wyrachowanego zabójcę, który odwróciłby się teraz i odszedł, nie zawracając sobie więcej głowy widokiem skazanej już przecież na śmierć kobiety. Dla tamtego Ramireza przeciwnik obezwładniony nie różniłby się niczym od zabitego, i tak został wyeliminowany. A jeśli to było niepotrzebne, to też bez różnicy. Straty uboczne.

Tamtego Ramireza nie nawiedzały sny.

Ale teraz już wiedział, że coś się skończyło. I już nigdy nie będzie tak, jak było.

Co mam zrobić? – to pytanie zadał ktoś, kogo Claymore jeszcze nie znał, przynajmniej do dziś. I zaraz sam sobie na nie odpowiedział. Przecież wiesz, musisz po sobie posprzątać.

Chciał przynajmniej odwlec decyzję, choć wiedział, że i tak już zapadła. Prześlizgnął się wzrokiem po twarzy kuglarza, złowił jego ponure spojrzenie spode łba. Popatrzył w oczy pulchnej kobieciny. Nie znalazł w nich pomocy.

– Nie, Claymore – uprzedziła go żabcia, zanim jeszcze zdążył otworzyć usta.

Wyraz jej szerokiej, szczerej twarzy, zazwyczaj pogodnej i gładkiej, był teraz surowy i stanowczy.

– Przecież sam wiesz, Claymore. Nie ma takiej siły, która mogłaby jej pomóc. Będzie umierać długo, ale umrze na pewno. Pomóż jej. Jesteś jej to winien.

Jestem, przyznał bez słowa. Ale wciąż nie chciał się z tym pogodzić, nie potrafił do końca przyznać się... Do porażki? Do winy? Wciąż nie wiedział.

– Zrób to szybko – w głosie żabci zabrzmiały twarde nuty. Jeszcze nigdy nie słyszał takiego tonu.

Zaklął bezradnie, potrząsnął głową. Podjął już decyzję, ale wciąż nie mógł się zdobyć na czyn.

– Nie... – zaczął.

Snake podszedł niespiesznie, stanął, spojrzał z góry.

– Posłuchaj, Ramirez – syknął z nienawiścią. – Zrobisz to. Bo jak nie, to przetrącę ci kulasy i zostaniesz tutaj. Do samego końca, dopóki nie umrze, ona albo ty. Będziesz patrzył, coś, kurwa, narobił. Rozumiesz?

Claymore nie odpowiedział. Nie miał co odpowiedzieć.

– Rozumiesz? – powtórzył kuglarz z naciskiem. Jego wielkie dłonie zacisnęły się w pięści.

– Jak mam to zrobić? – spytał cicho Claymore.

Snake roześmiał się ochryple.

– Gówno mnie to obchodzi, gołymi ręcami na przykład. Byle szybko.

 

*

 

Walczyła w ciszy, odpychała jego dłonie, które wkrótce stały się śliskie od krwi. Claymore słyszał tylko swój chrapliwy oddech, łomot tętna w skroniach, starał się nie myśleć, a przynajmniej nie patrzeć, nie widzieć nienawiści, żalu i strachu w zamglonych bólem oczach.

Nie potrafię, nie dam rady, pomyślał z rozpaczą, przechodzącą we wściekłość. Czego wy, kurwa, ode mnie chcecie?

– Żebyś zapłacił.

Nie wiedział, czy to znowu jakieś dawno zapomniane głosy w jego umyśle, czy to może żabcia, jarmarczna wieszczka przypomina mu o konsekwencjach.

Palce rannej, zimne i śliskie znów wymknęły mu się z dłoni, zacisnęły się na nadgarstku, poczuł nagły ból, gdy paznokcie wbiły się w skórę. Złość i rozpacz przyćmiły mu wzrok, przymknął oczy. Nie dam rady.

Wtedy znieruchomiała. Poczuł, jak uścisk słabnie, jak jej ciało wiotczeje.

– Cicho – usłyszał dziecięcy głosik. – Cicho...

Mała Bethie ścierała kobiecie delikatnie kropelki potu z czoła, odgarniała przylepione, czarne kosmyki. Pod dotykiem drobnych, brudnych od sadzy i popiołu paluszków oddech rannej uspokajał się, cichł.

Claymore poczuł, jak dziewczynka wkłada mu coś w dłoń. Zacisnął palce na drewnianej rękojeści noża.

– Nie będzie bolało – powtarzała Bethie cicho.

Śmiertelnie zraniona kobieta opuściła wreszcie powieki.

– Nie będzie bolało...

Claymore wzniósł oczy w górę, do nieba, które poczynało już szarzeć, a punkciki gwiazd bladły i zanikały. Nie patrząc, wymacał miejsce tuż pod wzgórkiem piersi, obok mostka, przyłożył ostrze. Lepkie od krwi palce ześlizgnęły się po rękojeści, ostry czubek noża musiał przebić odzienie i skórę, Claymore poczuł jak ciało kobiety zadrżało.

– Nie będzie...

Coraz jaśniejszy nieboskłon przekreśliła smuga spadającej gwiazdy. Claymore Ramirez wyszeptał nie swoje życzenie. I pchnął.

Klęczał potem z dłonią wciąż zaciśniętą na zakrwawionym trzonku noża, jakby nieposłuszne palce nie chciały się rozewrzeć. Zrywał się wiatr, rozdmuchiwał pogorzelisko. Na twarzy kobiety, spokojnej już, wypiękniałej i wysubtelniałej, kiedy śmierć cieniem położyła się pod oczyma, osiadały szare, jakby nieważkie płatki popiołu.

Tak zastał ich świt.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...?
Spam(ientnika)
Ludzie listy piszą
HOR-MONO-SKOP
Romuald Pawlak
Andrzej Pilipiuk
W. Świdziniewski
Piotr K. Schmidtke
Adam Cebula
Łukasz Małecki
Łukasz Orbitowski
Konrad Bańkowski
Paweł Laudański
Adam Cebula
T. Zbigniew Dworak
Łukasz Orbitowski
Magdalena Kozak
Krzysztof Kochański
Tomasz Duszyński
Konrad Bańkowski
Bartuss
XXX
Tomasz Pacyński
Robert J. Szmidt
Agnieszka Hałas
Jacek Piekara
Alexander Brajdak
 
< 30 >