strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Agnieszka Hałas Na co wydać kasę?
<<<strona 32>>>

 

Między otchłanią a morzem (fragment)

 

 

O KSIAŻCE
Zbiór wszystkich dotąd napisanych utworów (w tym kilka premierowych tekstów) poświęconych jednemu z najbardziej oryginalnych bohaterów polskiej fantasy. Znakomity język i klimat opowieści o żmiju, mordercy i magu zarazem, niesamowity świat pełen czarów, demonów i przemocy. Obowiązkowa lektura każdego miłośnika gatunku.

Wyspa Zjaw na pierwszy rzut oka nie sprawiała szczególnie przerażającego wrażenia.

Była szara i jałowa, częściowo porośnięta wrzosami, częściowo zaś sosnowym borem. Prawie zawsze spowijały ją mgły; pierwsza wskazówka dla nieświadomych niczego przybyszy, że to nie do końca zwyczajne miejsce.

Za dnia nie było się tu czego obawiać. A jednak na Wyspę Zjaw nie zawijały statki, na mapach rysowano obok niej trupią czaszkę. Przesądniejsi marynarze drżeli, gdy przyszło im choćby wymawiać tę nazwę.

W północnej części wyspy wznosiło się skupisko nagich, posępnych wzgórz, otaczających kamienistą kotlinę o stromych zboczach. Jej dno zawsze zaścielał biały, duszący opar. To tam gdzieś wśród skał i piargów ziała legendarna Trupia Szczelina, skąd nocami wychodziły spragnione krwi upiory... Jeśli wierzyć księgom, stanowiła ona wrota do Otchłani. Do świata zamieszkanego przez demony i przerażające monstra. Tam, dokąd trafiali potępieńcy, by cierpieć wieczne męki.

Mieszkając w pobliżu wrót Otchłani, Evar z Manh i jego uczniowie oszukiwali przeznaczenie. Z dużej odległości byli tu niewykrywalni dla srebrnych czarów tropiących. Na Wyspie Zjaw ich czerń była kroplą w morzu. W Siedmiu Krainach znalazłoby się niewiele miejsc o równie straszliwej aurze.

A za dnia nie było się tu czego obawiać.

Czterdzieści lat temu Evar przywiózł na wyspę kilkudziesięciu niewolników obojga płci. Rozkazał, żeby wznieśli sobie chaty na południowym wybrzeżu i oczyścili poletka pod uprawę zboża. Sam zamieszkał z dala od wioski, w zrujnowanej wieży na wzgórzu, którą odbudował czarami. (Wieża przypuszczalnie została wzniesiona przez srebrnych magów, pragnących zgłębiać sekrety Otchłani; jednak opuścili oni wyspę na tyle dawno, że w aurze ruin nie pozostał po nich żaden ślad.)

Nielicznych, którzy wkrótce po przybyciu na wyspę próbowali uciec łodziami, stary żmij wyłapał i uśmiercił osobiście, zaś ciała rzucił na pożarcie widmom z Trupiej Szczeliny. Więcej ucieczek nie było. Poza tą jedną kwestią Evar z Manh nie był uciążliwym panem. Prawdę powiedziawszy niezbyt się interesował życiem swoich poddanych. Wymagał jedynie, żeby regularnie składali mu daninę z żywności, a kilku najzręczniejszych i najbardziej godnych zaufania uczynił swoimi służącymi.

Osadę starannie zabezpieczył przed upiorami siecią ochronnych zaklęć. Do tego nad drzwiami każdej z chat osobiście zawiesił srebrny pierścień oraz wieniec z żarnowca. Te proste środki zapobiegawcze sprawdzały się nie najgorzej. Ofiary trafiały się nadal, ale niezbyt często, tak że wiosce nie groziło wyludnienie.

Niekiedy, rzadko, zdarzało mu się opuszczać wyspę. Powód za każdym razem był ten sam – Evar z Manh wyczuł, wyczytał w gwiazdach lub umarli mu powiedzieli, że gdzieś w promieniu stu mil budzi się czarny talent. Wyruszał wtedy w podróż; sam, łodzią, którą wybudowały dla niego duchy i która nie potrzebowała wioseł ani żagla. Zawsze wracał z uczniem.

W ciągu czterdziestu lat przez wieżę przewinęło się ich pięcioro. Imion swoich dwóch poprzedników Sowa nie znała; nie przeżyli szkolenia. Evar dopiero się uczył, jak być mistrzem.

Ją samą porwał z magnackiej rezydencji; była dzieckiem hrabiego, a może nawet księcia, nie powiedział jej tego. Miała raptem trzynaście lat. Od kilku tygodni chorowała na tajemniczą gorączkę, na którą medycy nie mogli znaleźć lekarstwa, choć ojciec obiecał wysoką nagrodę za wyleczenie córki. Pewnej nocy obudziła się, słysząc dziwny zew – ni to pieśń, ni wołanie. Była tak słaba, że z trudem mogła się podnieść, ale coś mówiło jej, że musi podążyć za tym głosem, bo inaczej umrze. Słaniając się wyszła do ogrodu, gdzie czekała na nią postać o białych włosach.

– Kim jesteś? – spytała drżąc.

– Twoim nowym ojcem – odpowiedział z uśmiechem. I zabrał ją na zaczarowaną wyspę, której od tamtej pory nie opuściła ani razu.

Z Brune’em sprawy miały się inaczej. Pojawił się na wyspie jako już ukształtowany mag. Wyjaśnił, że chce, żeby Evar go doszkolił. Ten z początku nie chciał się zgodzić; dopiero Sowa go przekonała, wiedziona nie tyle wiarą w umiejętności przybysza, co samolubnym pragnieniem towarzystwa. Później niekiedy żałowała swojego uporu. Przez szesnaście lat była jedyną uczennicą Evara, jego pupilką; teraz zaś musiała się przyzwyczaić do obecności rywala. Mimo szczerych chęci nie udało się jej z Brune’em zaprzyjaźnić. Zanim stał się ka-ira, był zwykłym najemnikiem z oddziału, który bardziej przypominał zbieraninę bandytów. Stwierdzenie, że nie mieli z Sową zbyt wielu wspólnych tematów, byłoby eufemizmem. Zdarzały się dni, kiedy nieomal skakali sobie do gardeł, zaś Evar nie zadawał sobie trudu rozdzielania ich.

Raz, półżartem, zaproponował im, żeby zostali kochankami. Może zdziwiłby się, gdyby wiedział, że to już nastąpiło, na samym początku znajomości. Trochę na zasadzie próby – i nie zmieniło niczego. Jeśli już, po fakcie znielubili się jeszcze bardziej. Może dlatego, że Sowa w głębi serca pozostała dumną córką magnata i nie mogła przełamać uprzedzeń.

Kaila, delikatne dziewczątko o okrutnych oczach, dołączyła do ich grona zupełnie niedawno. Nie minął jeszcze rok od dnia, gdy Evar przywiózł ją na wyspę. Nie chciał zdradzić, gdzie ją znalazł, kim była wcześniej, zanim dotknęło ją przekleństwo Zmroczy. Miała na sobie wyszywany złotem strój, perły we włosach i w ogóle się nie odzywała, tak że z początku podejrzewali, że jest niema. Dopiero po miesiącu po raz pierwszy usłyszeli jej głos. Stopniowo stawała się coraz rozmowniejsza, tylko na wszystkie pytania o swoje pochodzenie nadal reagowała głuchym milczeniem. Próby telepatycznego sondowania nic nie dały; umiała skutecznie osłaniać swój umysł, choć z uporem zaprzeczała, żeby ktokolwiek ją tego uczył. W ogóle była piekielnie zdolna, tak zdolna, że Sowa obserwując postępy dziewczynki coraz częściej przygryzała ukradkiem wargę. Ona w tym wieku radziła sobie dużo gorzej.

Z czasem mała nabrała odwagi. Bywała krnąbrna. Czasami – wręcz niebezpiecznie krnąbrna. Sowa, gdyby mogła, chętnie nauczyłaby ją moresu, ale Evar nie pozwalał. Pobłażał Kaili we wszystkim; nic dziwnego, że rozpuściła się jak dziadowski bicz. Rozpieszczał pannicę, jakby była jego córką, ale jeśli kierowały nim jakieś uczucia, to na pewno nie ojcowskie. Sowa świetnie zdawała sobie z tego sprawę.

Zazdrość spotęgowała w niej czerń. Nigdy nie była równie silna, równie sprawna, co teraz.

Nigdy też nie czuła się równie samotna.

 

 

2. Trupia Szczelina

 

Nad wyspą zapadała noc. Mrok bezszelestnie wypełzał spod ziemi, wyciekał z wykrotów i szczelin, służących mu za schronienie w ciągu dnia. Rozlewał się coraz szerzej jak ciecz wypływająca z przewróconego naczynia.

Wschodzący księżyc zalśnił zielonawo nad horyzontem. Na Wyspie Zjaw księżyc często przybierał nietypowe barwy; kolejny symptom permanentnie zaburzonego tu Ekwilibrium.

Troje jeźdźców – trzy cienie o fosforyzujących oczach – opuściło kamienistą plażę, zagłębiając się w pachnący żywicą las.

Evar miał słabość do koni. Odkąd Sowa pamiętała, zawsze trzymał kilka, ale ostatnimi czasy zdrowie nie pozwalało mu jeździć. Ona z kolei za tym nie przepadała.

Kaila na odwrót, kochała konie. Kolejny powód, dla którego tak świetnie się dogadywała z Evarem.

Wierzchowce były wyraźnie zadowolone z niecodziennego wypadu. Sowa za to miała minę zdolną skwasić świeże mleko. Zwłaszcza, że rozentuzjazmowana, ale i niespokojna Kaila jakby się uwzięła, żeby działać jej na nerwy.

– Czy wiesz, pani, co właściwie nas czeka? Bo mistrz nie chciał mi nic zdradzić... Pani, powiedz: będziemy walczyć?

– Eee tam – machnął ręką Brune. – Stawiam, że da się go obezwładnić bez kłopotu. Ostatecznie to leszcz, a nas jest troje, nie?

– Niekoniecznie – starsza żmijka spojrzała na niego z politowaniem. – Diabli wiedzą, jak to będzie wyglądało. Z nowymi różnie bywa. Może być silniejszy, niż my wszyscy razem wzięci. No i jest jeszcze drobna kwestia upiorów...

– Pieprzyć upiory. Mam amulet. – Brune dotknął zawieszonego na szyi skórzanego woreczka. – Pióro lelka, czaszka ropuchy i...

Sowa prychnęła pogardliwie.

– Naprawdę wierzysz, że jak przyjdzie co do czego, ta garstka śmiecia pomoże?

Zignorował pytanie, rozglądając się uważnie. Poświata przesiana przez gałęzie zmieniała las w labirynt drżących cieni.

– Rozdzielmy się – rzucił. – Będziemy mogli sprawniej przeczesać teren.

– Wykluczone.

– Dlaczego?

– Mistrz zabronił.

– Pierdolisz – eks-najemnik jak zwykle nie przebierał w słowach.

– Jak wrócimy, możesz go spytać. Póki co trzymamy się razem. I żadnych ale. Nie jestem w nastroju.

Bo Kailę bałabym się puścić samą, kretynie, a nie mam teraz czasu na poskramianie jej humorków.

Brune wzruszył ramionami.

– Nie, to nie, siostro. Zobaczysz, jeszcze pożałujesz, żeś mnie nie słuchała. Stawiam talary przeciw purchawkom, że będziemy się tłuc po tych zafajdanych krzakach do jut...

Przerwał mu cichy okrzyk.

– Pani! – Kaila, która wysforowała się nieco do przodu, zatrzymała się i jak szalona machała ręką, pamiętała jednak, żeby zniżyć głos niemal do szeptu. – Mam! Znalazłam ślad!

– Pokaż! – Sowa natychmiast zapomniała o rodzącej się kłótni. – Gdzie?

– Tu!

Zeskoczyła z siodła i pochyliła się nad wskazanym miejscem. Gałązki malin istotnie były w kilku miejscach nadłamane, a w pokrytej mchem ziemi widniało zagłębienie, być może odcisk stopy.

Przymknęła oczy, koncentrując się, choć w zasadzie nie było to potrzebne. Świeży trop emanował czernią tak mocno, że wyczułby go nawet zupełny żółtodziób. Poczuła, że jeżą się jej włoski na karku. Ktokolwiek pozostawił ślady, był blisko. Bardzo blisko.

– No i czy nie mam racji? – Mała uśmiechnęła się z triumfem. – Był tu, pani! Prawda?

– Był, i to cholernie niedawno. Ale już go nie ma. – Sowa na wszelki wypadek zlustrowała zarośla. – Do wszystkich diabłów... Zdaje się, że nas wyczuł. A to by wskazywało, że faktycznie jest tak silny, jak twierdzi Evar – zamruczała już właściwie do siebie.

– Dokąd teraz, siostro? – Brune, który dopiero teraz się zbliżył, patrzył na nią niewinnie. – Wiesz w ogóle, gdzie jesteśmy?

– Jakieś dwie mile od Trupiej Szczeliny. – Żmijka zmełła w zębach przekleństwo. – I trop wiedzie w tamtym kierunku. Trudno, nie mamy wyboru. W drogę!

Teraz, gdy już natrafili na ślad, zadanie znacznie się uprościło. Ruszyli za smugą czerni niczym ogary za wonią krwi.

Las rzedł. Zarośla zniknęły całkowicie, a nieliczne drzewa wyglądały na chore – o powykrzywianych pniach i gałęziach, całe pokryte dziwnymi naroślami. Potem pojawiły się same tylko kikuty pni, z których płatami odpadała kora. Minęli je i wyjechali na otwartą przestrzeń. Trawiasty teren wybrzuszał się tu w liczne garby, zwieńczone u góry skupiskami głazów. Księżyc świecił teraz nad lasem, olbrzymi i zielonkawy niczym trujący owoc.

Byli coraz bliżej Trupiej Szczeliny. W powietrzu pojawił się charakterystyczny, ciężki zapach, przypominający trochę dym, a trochę zgniłe mięso. Brune zmarszczył z obrzydzeniem nos. Kaila obwiązała twarz szalem.

Sowa rękawem otarła pot z czoła. Dla pewności po raz ostatni przywołała wewnętrzny wzrok. Poszukiwany był tak blisko, że omal nie syknęła na głos z bólu; czarna aura parzyła jak płomień.

– Powinniśmy już skurwiela widzieć – szepnął Brune, od dłuższej chwili rozglądający się niespokojnie. – Niech to diabli! A jeśli on nie jest ludzką istotą? Skąd wiesz, czy nie ścigamy upiora?

– Nie gadaj bzdur! – Sowa spiorunowała młodszego maga wzrokiem. – Ścigamy człowieka z krwi i kości. Jeśli moje słowo ci nie wystarczy, przypomnij sobie, co mówił mistrz. A teraz, jeśli łaska, trzymaj język za zębami. Drażnisz mnie.

Brune splunął. Ale zamilkł.

Sowa rozpięła u góry kaftan, odsłaniając wytatuowane na szyi symbole ochronne. Poprawiła na biodrach pas z rapierem, sprawdziła ułożenie w rękawach obu sztyletów. Wstrzymała na chwilę wierzchowca, żeby móc porządnie związać z tyłu włosy. Nie chciała, żeby przeszkadzały podczas walki.

Nagły ruch na skraju pola widzenia sprawił, że zamarła na sekundę. Gdy ponownie popatrzyła w tamtą stronę, ujrzała jedynie pustą połać łąki, usianą jaśniejszymi i ciemniejszymi plamami światłocienia, a jeszcze dalej – mroczną ścianę boru.

Czekała, wstrzymując oddech, lecz z falującej na wietrze trawy nic się nie wyłaniało. Tymczasem Brune i Kaila ani myśleli zaczekać, lecz oddalali się beztrosko. Uderzyła konia piętami i dogoniła ich czym prędzej.

Chmura przesłoniła księżyc. Smród Trupiej Szczeliny przybierał na sile. Naraz siwa klacz Kaili parsknęła ostrzegawczo.

Spod ziemi wypełzała mgła. Cienkie, przypominające poszarpany tiul pasma rosły w oczach, łącząc się w szarawą, nieprzejrzystą zasłonę. Sowa wymamrotała przekleństwo. Gestem nakazała towarzyszom, żeby zwolnili.

Mgły przybywało. Już nie mogła rozróżnić pagórków ani czarnej ściany lasu za plecami. A ścigany wciąż był blisko, tak blisko, że przy odrobinie wysiłku Sowa mogła wyczuć mroczną, groźną obecność nawet bez zamykania oczu.

Z szarości nadpłynęło znajome, jękliwe zawodzenie, początkowo ledwie słyszalne, lecz szybko przybierające na sile. Głosy upiorów Trupiej Szczeliny. Noc była ich ulubioną porą; wychodziły wtedy na ziemię, żeby polować, najczęściej na zwierzęta, chociaż nie gardziły też łykiem ludzkiej krwi. Wszyscy mieszkańcy wioski wiedzieli, że po zmroku pod żadnym pozorem nie należy wychodzić na zewnątrz, ale i tak zdarzało się, że padali ofiarą duchów. Sowa oglądała później zwłoki nieszczęśników – sine, wyssane do ostatniej kropli... Lub, niekiedy – objedzone tak, że zostawał sam szkielet. Chyba w zależności od kaprysu widm.

Ka-ira teoretycznie nie mieli się czego bać; Evar utrzymywał, że upiory nie przepadają za skazą. Twierdził, że w swoim czasie wybrał się nocą do samej Trupiej Szczeliny i nie został zaatakowany. Sowa nie wiedziała, czy to prawda. Na wszelki wypadek przed wyprawą wsunęła do cholewy jeszcze trzeci sztylet, srebrny. Srebro było jedyną rzeczą, która naprawdę skutecznie odstraszała duchy; nie żaden tam żarnowiec, czosnek ani inne środki rodem z chłopskich bajań.

Niestety miało poważną wadę. Niektórzy ka-ira byli wrażliwi na jego dotyk. Sowa do nich należała. Już zaczynała czuć w łydce piekący ból; jeszcze z godzina, a przez następny tydzień będzie chodzić z paskudnymi bąblami, jak po oparzeniu. Cóż, była to w sumie niewielka cena za bezpieczeństwo od upiorów.

Głosy zawodziły coraz głośniej, dolatywały teraz ze wszystkich stron. Brune zacisnął dłoń na swoim amulecie, jego zawadiacka pewność siebie gdzieś się ulotniła. Za to Kaila w ogóle nie sprawiała wrażenia przestraszonej. Ba – wyglądało na to, że nieźle się bawi.

Jechali stępa. Konie chrapały, niespokojnie rzucały łbami. W mlecznym oparze niekiedy pojawiały się zamazane kształty, jakby sylwetki; wyłaniały się i zaraz znikały. Wionęło od nich przenikliwym chłodem zaświatów, ale żadna nie zbliżyła się do jeźdźców. Wtem powiał wiatr, i równie nagle, jak się pojawiła, mgła zaczęła znikać. Jednocześnie teren stawał się coraz trudniejszy, pełen dziur, szczelin i sterczących skałek. Trawa skończyła się. Twardy, spękany grunt znaczyły wykwity soli.

Przed trojgiem żmijów wyrosło kolejne wzgórze, wyższe od wszystkich dotychczasowych. Jego strome zbocza straszyły usypiskami piarg. Trąd i mór, zaklęła w myślach Sowa. Konno tam nie wjedziemy, trzeba będzie poszukać drogi naokoło...

I właśnie wtedy, w odległości jakichś dwudziestu kroków ujrzała poszukiwanego.

Wyglądał zupełnie inaczej, niż oczekiwała; mizernie, żeby nie powiedzieć żałośnie. Chudy, przygarbiony. Słaniał się na nogach.

Coś było nie tak z jego twarzą, ale z tej odległości nie mogła dostrzec dokładnie, co.

Na chwilę poczuła zwątpienie; ale nie, czarna aura nie pozostawiała wątpliwości.

– Mamy go! – szepnął podniecony Brune. – Kurwa, na co czekacie? Trzeba zarzucić sieć...

– Ja to zrobię! – rzuciła buńczucznie Kaila i nie czekając na odpowiedź uniosła ręce. Wokół jej palców zalśniła liliowa poświata.

– Kai, nie!! – Sowa skoczyła naprzód, by powstrzymać dziewczynę.

Za późno. Świetlista sieć pomknęła przez powietrze. Opadła, oplątując zgarbioną postać; i w tejże chwili ruszyła lawina wydarzeń.

Sowa raczej wyczuła niż zobaczyła, jak zaklęcie Kaili pęka. Liliowe pasma energii, rozerwane od wewnątrz, prysły na wszystkie strony, gasnąc jedno po drugim. Jednocześnie powietrze zaczęło dziwnie gęstnieć, jak przed burzą. Wszyscy troje poczuli, że włosy zaczynają się im lekko unosić. Nagle rozległ się przenikliwy trzask. Znikąd sypnęło deszczem iskier, zapachniał ozon. Brune wybuchnął stekiem przekleństw, pospiesznie zdzierając palące się rękawice. Oszołomiony, bezsilnie wpatrywał się w swoje poparzone palce. Sowa omal nie parsknęła; próbował rzucić jakiś czar, ale najwyraźniej mu nie wyszło.

Obcy wolno szedł ku nim. Już się nie chwiał. Jego sylwetkę otulił gęstniejący cień, jak peleryna; tylko oczy fosforyzowały żółto.

Konie wcześniej od ludzi zrozumiały, co się święci. Kasztanek Brune’a chrapnął i stanął dęba, zrzucając jeźdźca. Sowa ściągnęła wodze, starając się zapanować nad tańczącym w miejscu karoszem. Kątem oka dostrzegła, że klacz Kaili też zaczyna się płoszyć. Ale też Kaila najlepiej z nich wszystkich radziła sobie w siodle. Szybko udało się jej odzyskać kontrolę.

– Yaa! – Z krótkim, ostrym okrzykiem ruszyła wprost na wroga. Ten uskoczył w bok, chroniąc się przed stratowaniem. Tryskająca z palców dziewczyny czerwona błyskawica spopieliła trawę w miejscu, gdzie stał przed chwilą.

W następnej sekundzie Kaila krzyknęła rozdzierająco, chwytając się za głowę. Wysadzona z siodła, runęła na ziemię, a przerażony wierzchowiec pogalopował w dół zbocza.

Sowa tylko wytrzeszczyła oczy, nie wiedząc, jak zareagować. Nigdy nie miała do czynienia z czymś podobnym.

Dziewczynę otoczyła ciemność. Żadnych zaklęć, formuł – czysta, pierwotna czerń. Wyglądało to tak, jakby jej ciało pokryła ruchliwa masa much. Kaila szarpała się w konwulsjach, wyjąc, jej usta pokryła piana. Potem znieruchomiała.

Czerń rozwiewała się w oczach. Wszystko razem zajęło nie więcej niż pięć sekund.

Wróg trwał bez ruchu z opuszczonymi rękami, jakby przeraził go własny wyczyn.

Sowa otrząsnęła się wreszcie. Błyskawicznie przywołała moc i posłała w jego kierunku niedużą, lecz dobrze wycelowaną kulę ognia. Zaraz potem drugą. W ostatniej chwili zdążył zablokować, unosząc zaciśnięte pięści; oba pociski rozsypały się nieszkodliwym deszczem iskier. Jakby stracił głowę, bo zamiast kontynuować walkę – zaczął uciekać w górę zbocza, klucząc pomiędzy głazami. Naraz potknął się o kamień i upadł. Poderwał się natychmiast, lecz sekunda zwłoki wystarczyła. Brune przypadł doń od tyłu, podciął nogi, obalił na ziemię i obezwładnił którymś ze zdradzieckich chwytów, które znał z armii. Potem zdzielił pięścią w głowę.

Zanim zdążył wymierzyć następny cios, Sowa podbiegła do nich z drugiej strony. Czar paraliżujący miała już naszykowany. Sina błyskawica przeorała powietrze. Brune odskoczył w ostatniej chwili, inaczej wyładowanie poraziłoby i jego. Trafiony wróg jęknął i oklapł.

Ona też oklapła, machinalnie wycierając z czoła pot; ten ostatni zryw nadszarpnął jej siły bardziej, niż byłaby skłonna przyznać. Cóż począć – teoria to jedno, zaś praktyka drugie; a zresztą Evar nigdy tak naprawdę nie szkolił jej do walki. Dopiero po chwili oprzytomniała na tyle, żeby popatrzeć, z kim właściwie mają do czynienia.

Zobaczyła mniej więcej to, czego się spodziewała. Cholerny włóczęga w brudnych łachach, wyniszczony jak szkielet. Połowę jego twarzy pokrywały jakieś obrzydliwe strupy czy liszaje. Kaszlał, nie mogąc złapać tchu.

Brune kopnął leżącego w plecy. Kolejny jęk.

– Wystarczy – ostudziła go Sowa. – Będziesz miał jeszcze niejedną okazję, żeby wyrównać rachunki. Coś mi mówi, że mistrz nie skończy z nim tak prędko. A tak na wszelki wypadek... – Poczęstowała ofiarę kolejną błyskawicą. Pokonany zadygotał i znieruchomiał. Wyglądało na to, że zemdlał.

Konie nie uciekły daleko. Truchtały tam i z powrotem, jakby nie wiedząc, co począć. Gwizdnęła, żeby je przywołać. Potem spostrzegła, że wodze karego zaplątały się w gałęziach uschniętego drzewka. Ruszyła, żeby go uwolnić.

Naraz zatrzymała się w pół kroku.

Zwłoki Kaili zniknęły. Na ich miejscu kotłował się gigantyczny kłąb robactwa. Mrówki, pareczniki, pomrowy, stonogi, glisty, jakieś białe, ślepe larwy...

Sowa nienawidziła wszystkiego, co pełza. Cofnęła się prędko, przyciskając ręką usta. Z trudem udało się jej powstrzymać od wymiotów.

Przez nieuwagę stanęła trochę zbyt blisko leżącego. Była pewna, że jest nieprzytomny.

Przyszło jej zapłacić za lekkomyślność.

Kiedy nie patrzyła, obłąkany błyskawicznie wyciągnął rękę i dotknął jej. Tylko dotknął, ale to wystarczyło, żeby zdołał jej przesłać resztkę toksycznej mocy – skoncentrowaną w jeden niszczycielski impuls.

Zobaczyła eksplozję światła, a potem ciemność.

 

 

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...?
Spam(ientnika)
Ludzie listy piszą
HOR-MONO-SKOP
Romuald Pawlak
Andrzej Pilipiuk
W. Świdziniewski
Piotr K. Schmidtke
Adam Cebula
Łukasz Małecki
Łukasz Orbitowski
Konrad Bańkowski
Paweł Laudański
Adam Cebula
T. Zbigniew Dworak
Łukasz Orbitowski
Magdalena Kozak
Krzysztof Kochański
Tomasz Duszyński
Konrad Bańkowski
Bartuss
XXX
Tomasz Pacyński
Robert J. Szmidt
Agnieszka Hałas
Jacek Piekara
Alexander Brajdak
 
< 32 >