Odjazd
Kim Stanley Robinson był mi dotąd znany z potężnego, choć nudnawego cyklu o Marsie w trzech kolorach, żywością akcji przypominającym również trójkolorowe dzieło pewnego reżysera kina moralnego niepokoju. Oraz ze Złotego wybrzeża, nie pytajcie o co tam chodziło, bo do dziś nie wiem.
Podchodziłem więc do tegoż autora jak przysłowiowy jeż do jeżycy, zwłaszcza pozbawiony przysłowiowego lejka. Aż wpadła mi w ręce Ucieczka z Katmandu.
Tematyka z początku mnie odstraszała – gór nie lubię, górali takoż, nawet jeśli są Szerpami, nie śpiewają i nie nazywają się Golec. Ale przeczytawszy już parę stron, doszedłem do wniosku, że tak porąbanej książki dawno nie czytałem. Porąbanej w sensie pozytywnym jak najbardziej.
Coś, co mnie ujęło od razu, to klimat lat siedemdziesiątych. Wprawdzie akcja, jak można wnioskować, dzieje się później, ale jest w niej hippisowski klimat przesycony aromatem (niektórzy mówią smrodem, ale się nie znają) niezłej trawki. Zresztą cała książka sprawia wrażenie pisanej na niezłym haju – może krzywdzę autora, ale niewątpliwie coś w tym jest.
Dwaj bohaterowie, odjechani Amerykanie, którzy pozostali w Himalajach i tam sobie żyją z tego, co lubią robić najbardziej, czyli trekkingu, przeżywają nieprawdopodobne przygody. Ucieczka... należy do książek, których fabułę można spokojnie zdradzać, i tak gwarantują, że czytelnik, przeczytawszy po raz kolejny, będzie się śmiał z tych samych pomysłów, które zdążył już poznać. Mogę więc spokojnie powiedzieć, że spotkają yeti w dość dziwnych okolicznościach (hint – Jimmy Carter), dokonają pierwszego w historii nielegalnego wejścia na Everest, zstąpią w dolinę Shangri-la. A wszystko to zrobią z właściwym sobie wdziękiem.
Ucieczka... należy do tych książek, przy których zawsze przeprowadzam eksperyment myślowy. Czy jeśli przeczyta ją japiszon z włoskami na żel i w garniturku, to pieprznąłby ją z niesmakiem w kąt? Czy może przeciwnie, pieprznąłby wszystko i pojechał w Himalaje?
Szczerze polecam. Niestety, z powodu dziwnej polityki wydawnictwa Zysk i S-ka szybciutko pojawiła się na tanich jatkach. I tam trzeba szukać.
yarpen
Kim Stanley Robinson
Ucieczka z Katmandu
tłum. Piotr Sitarski
Zysk i S-ka, 1996
Świat na krawędzi
Ze Stanisławem Lemem rozmawia Tomasz Fiałkowski.
Kolejna książka, którą przyniósł mi Dziadek Mróz, tym razem tak późną porą, że z dziećmi już nie było kłopotu. Książka, której sam fakt istnienia, frapuje w o wiele większym stopniu od jej zawartości. Problem najwyraźniej w tym, że Lem jest, żyje, działa, myśli, pracuje i nie bardzo wiadomo, co z nim w tej formie zrobić. Rzecz bowiem wygląda na takie podsumowanie, po którym już nic nie nastąpi. Na całe szczęście, bohater ma się bardzo dobrze. Ciągle funkcjonuje Lem, który stworzył chyba cały prąd literacki, w który nikt nie zdołał się włączyć, który, w mniemaniu wielu czytelników, publicystów przeżył swą wielkość. I nie powinien się już wychylać. Lem, który właściwie własnymi rękami zniszczył swą szaloną popularność. Człowiek, który powinien, jak każdy literat, śmieszyć, tumanić, przestraszać, a najlepiej fikać koziołki, a w zamian za to usiłuje coś tłumaczyć. I to właśnie w nim irytuje najbardziej. Książka jest właściwie opowieścią o życiu, od dzieciństwa, od wojny we Lwowie, poprzez czasy stalinowskie, do dzisiejszych czasów. Pisarz opowiada o tym, co czytał, jak się zmieniały jego poglądy. Opowiada o mnóstwie rzeczy, o których tylko gdzieś przeczytał i co o tym sądzi. Referuje swoje poglądy i uzasadnia je. Czyta się je z emocjami. To nie są wypowiedzi dziadka-weterana. To Lem-myśliciel, jak zawsze, jeden w swoim rodzaju. Książka jest na swój sposób dualna: rzeczywiście, trudno oderwać się od poczucia obecności dwu osób i, szczerze mówiąc, sprzeczności między nimi. Trudno mi uciec od wrażenia, że prowadzący rozmowę z wielką chęcią wpuściłby pisarza w dziennikarskie maliny, żeby tamten wreszcie powiedział coś pokupnego, żeby właśnie fiknął kozła ku uciesze publiczności. A tymczasem Lem cierpliwie wydłubuje z tych wszystkich zawijasów konkrety, tłumaczy, tłumaczy, oczywiście czasami jest trudny i nudny, czasami nawet irytujący, ale ma w nosie zdobycie czytelnika, popularności i pieniędzy. I tak to zostaje, jak na okładce, z jednej strony mówiący Lem, którego twarz jest już jakimś kulturowym symbolem, i z drugiej wygląda ktoś, kto się chciał najwyraźniej pokazać z...
baron
Tomasz Fiałkowski
Świat na krawędzi
Wydawnictwo Literackie Kraków 2000
|
Nie tylko dla snobów
Dla wszelkiego rodzaju miłośników naukowych sensacji, a zwłaszcza miłośników brylowania w towarzystwie, to lektura kanoniczna. Znakomita ilustracja do rozwiązania zagadnienia, jak być postrzeganym jako inteligentny. Książka jest bowiem atakiem z filozoficznych pozycji na jedną z najcięższych zagadek fizyki: czym, u czorta, jest czas. Moje drwiny co do treści muszę uczciwie stępić: warto poczytać, żeby choć się w temacie zorientować. Oczywiście dywagacje, czy św. Tomasza z Akwinu czy św. Augustyna, który bardzo słusznie zauważył, że czas jest czymś jednocześnie intuicyjnym i niewytłumaczalnym, mają znaczenie dla historyka i niczego do rozwiązania zagadki nie wnoszą.
Książka łatwa nie jest. Magiel dla rozumu zapewne zaczyna się gdzieś w okolicach pierwszych stronic, gdy autor uporał się z sakramentalnym "już starożytni..." i z marszu atakuje takie pojęcia jak symetria "w ogólności" czy strzałka czasu. Bezlitośnie dostaniemy po głowie entropią, gazem Boltzmana, II zasadą termodynamiki i wizją śmierci termicznej wszechświata, którą podał Rudolf Clausius. Otóż ostrzegam, to nie jest książka popularyzatorska, raczej praca podstawowa. Tym niemniej przy silnym samozaparciu nawet człowiek, który ma nikłą szkolną wiedzę o fizyce, ją przeczyta i to pewnie od deski do deski, bo wzorów w środku nie ma.
Ale po co się męczyć? Pomijając czysto utylitarną korzyść zaimponowania otoczeniu, można się dowiedzieć wielu rzeczy. Po pierwsze, sama książka jest swego rodzaju lekturą obowiązkową. Narobiła trochę hałasu na świecie i wypada o niej, tak jak na przykład o Końcu historii, coś wiedzieć. Po drugie, co nieco wyjaśni. No i ostatnie, najważniejsze, jak już się trochę przebijemy przez te wszystkie formalizmy, robi się frajda, coś na kształt rozwiązania bardzo trudnej i ciekawej krzyżówki. Otóż właśnie uczciwy powód, dla którego warto się pomęczyć, to właśnie dziwaczne pomysły na opisanie świata tego. Jest tu oczywiście wszechświat Golda z malejącą w pewnym momencie entropią i konsekwencją w postaci gwiazd przyjmujących promieniowanie, jest i geneza tej koncepcji, teoria Wheelera i Feynmana promieniowania elektromagnetycznego, które nie istnieje bez absorbera. Sprawa, która zaczyna się jeszcze w XIX wieku, równania opisujące promieniowanie elektromagnetyczne zawierają rozwiązania w postaci fal biegnących w przód, ale i w tył czasu. Ci dwaj opublikowali w 1948 roku pracę, w której pokazali, że, owszem da się żyć z falami biegnącymi wstecz czasu. To chyba wystarczający powód do lektury.
baron
Huw Price
Strzałka czasu i punkt Archimedesa
Przekład Piotr Lewiński.
Amber, 1997
reklama
Wysyłkowa księgarnia internetowa www.fantastyka.now.pl
Szukasz książek z gatunków science-fiction, fantasy i horror lub komiksów? Gier figurkowych, fabularnych i karcianych? Zajrzyj do nas, znajdziesz prawie trzy tysiace pozycji, w tym trudnodostępne.
Na stronie księgarni oprócz tego konkursy, informacje o nowościach i zapowiedziach wydawniczych. I, co ważne, sprawdź nasze ceny, nie zawiedziesz się :-)
Zapraszamy do zakupów.
Zapraszamy właścicieli serwisów i stron internetowych (nie tylko fantastycznych) do naszego Programu Partnerskiego. Szczegóły na stronach księgarni fantastyka.now.pl
|
|