strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Romuald Pawlak Publicystyka
<<<strona 21>>>

 

Wyczytane ze skorupy żółwia 3

Nasi smaczni bracia

 

Ten felieton sponsoruje literka "D". A może nawet dwie literki, bo mowa będzie o pomysłach do d...

Disney to wielka firma. Miliard kreskówek, niekiedy naprawdę dobrych. Filmy animowane oraz normalne, z żywymi postaciami. W sumie – kino dziecięce i młodzieżowe, nie wiedzieć czemu nazywane familijnym, bo wystarczy wyjrzeć za okno, żeby się przekonać, że słowo "familia" ostatnimi czasy bardziej kojarzy się z "gangiem", "mafią" i innymi strukturami o charakterze przestępczym niż z pełnym ciepła życiem rodzinnym.

I coś w tym może jest. To znaczy, może Disney wszedł na drogę przestępczą – w sensie tyleż metaforycznym, co i porażającym. Popełnił zbrodnię bezmyślności, dając zgodę na wmanipulowanie swego filmu w całkowicie niemoralne i cyniczne mieszanie w głowach nieletnim.

Oto bowiem, co wyłowiłem ze wszechświatowej pajęczyny: "Przedstawiciele organizacji PETA (People of the Ethical Treatment of Animals) uzyskali od Disneya zgodę na wykorzystanie plakatu i prowadzenie kampanii przed kinami, gdzie wyświetlany jest film ["Gdzie jest Nemo", przyp. RP]. Ilustracje z bohaterami filmu opatrzone są hasłem "Ryby są przyjaciółmi, nie jedzeniem". Akcja skierowana jest przede wszystkim do dzieci. "– Mamy nadzieję, że po zobaczeniu filmu dzieci zrozumieją, że miejsce ryb jest w oceanie, a nie na talerzu – mówi rzecznik organizacji."

W pierwszej chwili omal nie zachichotałem się na śmierć. Potem zrobiło mi się jednak mniej śmiesznie, a bardziej ponuro. Rozumiem, że nie należy zwierząt, które konsumujemy, niepotrzebnie maltretować. Ale czy to oznacza, że w ogóle nie wolno ich jeść? Gdyby konsekwentnie zastosować logikę towarzystwa PETA – które w obrzydliwy sposób podczepiło się pod sławną firmę, żeby trochę ogrzać się w jej blasku – ryby powinny żyć w oceanach (z czego wynika skądinąd, że te z rzek i jezior śmiało można jeść), krowy na łąkach, a świnie w lesie. Ptactwo fruwające w powietrzu, nieloty w krzakach lub na polach... Jednym słowem, skoro każde zwierzę ma jakieś swoje naturalne środowisko, tam należy je odesłać lub stamtąd nie wyrywać.

Ale co wtedy pozostaje? Wegetarianizm? Wielu ludzi nie jada mięsa, z różnych zresztą powodów (od czysto zdrowotnych aż po ideologiczne). Ich wybór, i póki nie wymuszają na mnie rezygnacji z jedzenia zwierzęciny, nie widzę problemu. A dokładniej, nie dostrzegam go dotąd, póki sprawa dotyczy wyboru ludzi dorosłych, nie zaś narzucanych siłą norm – na przykład jakiejś dewiacyjnej Ustawy Wegetariańskiej, o której słyszałem kiedyś z ust takiegoż właśnie nawiedzonego roślinożercy. Dzieci zaś, moim zdaniem, nie powinno się ideologizować w żadną stronę.

Akcja PETY nie podoba mi się również dlatego, że owa organizacja, korzystając z popularności filmu żąda jedynie etycznego traktowania zwierząt. Tymczasem rośliny także mają swoje prawa. Dlaczego soi – jak mi się wydaje, jednej z ważniejszych roślin w wegetariańskim menu – nie pozwolić rozsiać ziaren-dzieci? Trzeba je od razu mordować w gorącej wodzie czy jak się tam je oprawia przed spożyciem? Dlaczego PETA uważa, że zwierzęta są tu jakoś szczególnie wyróżnione, a rośliny można mordować bez opamiętania? Tu właśnie wychodzi obłuda tej organizacji: nogi (w ilości dowolnej) są złe, korzonki, ogonki i kiełki są dobre.

Wracając do tematu jedzenia, teoretycznie można by pójść w witarianizm, czyli surową wodę, owoce spadłe z drzewa i orzechy. W ostateczności te orzechy można by podbierać takiej palmie kokosowej w myśl zasady: dwa dla mnie, jeden dla ciebie.

To jednak wcale nie rozwiązuje sprawy. Nie udźwigniemy ciężaru wykarmienia sześciu miliardów ludzi, proponując im jedynie owoce i orzechy! Nie, kochani, trzeba będzie MOCNO zacisnąć pasa!

No i co tu jeść, gdy żołądek kruczy rozpaczliwie?

Problem próbowali rozwiązać kiedyś mieszkańcy wysp Fidżi, ale się strasznie nacięli. Spożyli mianowicie w latach 60-tych XIX wieku niejakiego Thomasa Bakera, wielebnego z Londyńskiego Stowarzyszenia Misjonarzy – i do dziś mają same kłopoty.

Podobno Baker był jedyną ofiarą kanibalizmu odnotowaną na tych wyspach – co jednak nikomu nie przeszkodziło nazwać ich "Wyspami Ludożerców". Sprawa jest zresztą skomplikowana. Wielebny zachowywał się prowokacyjnie, wyjął mianowicie ozdobny grzebień z głowy lokalnego wodza – tymczasem dotykania głowy wodza plemienia kategorycznie zabrania tubylcza tradycja. Może się owi Nubutautau obawiali, że Baker zabrał wodzowi rozum, a poprzez ugotowanie i spożycie liczyli na ponowne wprowadzenie go w obieg? Coś w tym może być, bo według odnalezionego sprawozdania jednego z uczestników uczty, mieszkańcy "zjedli wszystko oprócz jego butów". Jeden z nich można dzisiaj oglądać w lokalnym muzeum.

Jakby nie było, zjedli, wzbogacili swą dietę, a teraz muszą przepraszać, zrobił się na tych Fidżi straszny tumult i zamieszanie. Swój autorytet w kwestii sprowadzenia rodziny skonsumowanego misjonarza zaangażowała nawet premier rządu, pani Laisenia Qarase. A dlaczego? Bo plemię, które spożyło ten niewłaściwy pokarm, zostało ukarane klątwą, która według tubylców wisi nad miasteczkiem Tui Navatusilad od popełnienia zbrodni przez ich przodków.

Czyli wielebny okazał się bardzo ciężkostrawny.

A propos jedzenia rzeczy niesmacznych i ciężkostrawnych. Ludożercy z Fidżi nie biją tu wcale światowego rekordu, rzekłbym nawet, że daleko im do pewnego wiernego z IV wieku. Rzecz dzieje się w Jerozolimie, w Wielki Piątek. Biskupi tron, obok niego stół z bezcenną relikwią: drzewem Krzyża Świętego. Gigantyczny tłum wiernych przesuwa się obok biskupiego stolca, adorując relikwię, dotykając, całując i zapewne modląc się o łaskę zdrowia, bogactwa czy spuszczenia siedmiu plag egipskich na bezbożnego sąsiada. I naraz wybucha straszliwa afera: straż zauważa, że ktoś ordynarnie wgryzł się w relikwię i w ten sposób ukradł mały kawałek świętego drewna! Natychmiast rozpoczyna się śledztwo, ale nie daje żadnego wyniku. Lecą głowy, ale wszystko na nic, relikwia nie tylko obgłaskana, obcmokana, ale i pogryziona.

Niby paskudna kradzież. Z drugiej strony, pewnie jakiś zdesperowany biedak nie miał na jedzenie. I może sprzedawszy relikwię, kupił choć parę ryb swoim dzieciom? Bo ryby, ci nasi smaczni bracia, to w okolicach Jerozolimy bardzo popularne jedzenie, w wielu pismach (i Pismach) można to zauważyć...

I tak od ryb doszliśmy z powrotem do ryb... Pozostaje zakończyć nieśmiertelnym cytatem z "Sensu życia wg Monty Pythona": "Kelner! Ta konwersacja jest niesmaczna!" Tam co prawda rzecz dotyczyła rozmowy o filozofii, a tu chcę ją odnieść do rzecznika wspomnianej na początku organizacji.

Czyli skiepować PETA, że się tak brzydko wyrażę.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Od Redakcji
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...
Spam(ientnika)
Hormonoskop
Wywiad
W. Świdziniewski
Andrzej Pilipiuk
Paweł Laudański
Piotr K. Schmidtke
Tomasz Pacyński
Adam Cebula
Romuald Pawlak
Adam Cebula
Konrad Bańkowski
Adam Cebula
Zbigniew Zodaj
Tomasz Olczyk
Jerzy Grundkowski
Grzegorz Czerniak
Piotr Lenczowski
Miłosz Brzeziński
XXX
Dominika Materska
EuGeniusz Dębski
 
< 21 >