strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Adam Cebula Publicystyka
<<<strona 22>>>

 

Wokół mody na smrody

 

 

Całe życie odkrywamy świat. Całe życie zapominamy, tracimy wiedzę, oszukujemy się sami, jesteśmy oszukiwani. Filozoficzną kwestię, co to jest prawda, tradycyjnie pozwalam sobie pominąć. Ktoś, kto raz w nocy we mgle nadział się na znak ostrzegający przed niebezpiecznym zakrętem w lewo, podczas gdy droga skręcała w prawo, wie, czym jest prawda.

Zadziwiające, jakie mamy kłopoty, i to czasami zasadnicze, z odtworzeniem tego, co ludzie sami robili jakieś sto czy nawet kilkadziesiąt lat temu. Stosunkowo łatwo dowiedzieć się, kto na kogo najechał, poznać imiona popleczników i zdrajców, problemy zaczynają się dopiero wówczas, gdy będziemy mieli kaprys poznać szczegóły, technologię życia codziennego. Nadziałem się na taki problem, gdy trzeba było doprowadzić do w miarę pierwotnego stanu przyrząd pomiarowy skonstruowany w końcu XIX wieku. Jak oni to lakierowali? Miałem jakieś mętne pojęcie o powłoce z oleju jadalne&shy;go. Mimo nawet dość dokładnego przepisu, próby przeprowadzone na kawałkach mosi&shy;ężnej blachy przekonały mnie, że technologii nie odtworzę. Było prawie tak jak trzeba. Prawie.

Do grobu zabrał ze sobą tajemnicę politurowania pracujący na uniwersytecie jeszcze lwowski stolarz. Tak ogólnie wiem, jak on to robił, ale tylko "ogólnie".

Kiedyś pewien mój bardzo dociekliwy znajomy zaczął się zastanawiać, jak to ongi się dzieci robiło. Rzecz na pierwszy rzut oka zdaje się oczywista, jednak problem w pewnym technicznym szczególe: od całkiem niedawna, gdzieś od połowy dwudziestego wieku, w powszechnym użyciu są osobne sypialnie dla małżeńskich par. Wcześniej, zwłaszcza na wsiach, były lokale jednoizbowe. W tych izbach sypiała cała rodzina, dzieci, rodzice, dziadkowie. Więc? Więc robiono to przy dzieciach. Stosowny fragment takim incydentom, bynajmniej nie jako czemuś zdrożnemu, lecz zwyczajnemu, jeśli mnie pamięć nie myli, poświęcił biskup Ignacy Krasicki.

Otóż dawne czasy wyobrażamy sobie trochę podobnie, jak dzieciarnia w latach sześćdziesi&shy;ątych wyobrażała sobie rok 2000. Podobnie udatnie opisał Verne Paryż w roku 1960. To znaczy: tak samo, ale trochę bardziej. W fizyce nazywamy to uczenie przekształceniem afinicznym. Wystar&shy;czy dokonać przeskalowania, przemnożenia, i wyjdzie co trzeba. Więc skoro dziś są koleje, to w przyszło&shy;ści będzie ich więcej i większe. Skoro w roku 1960 niektórzy ludzie latali helikopterami, to w roku 2000 będzie ich latało więcej. Na podobnej zasadzie tworzymy sobie obraz przeszłości. Im dawniej, tym mniej. Na przykład tym mniej zasad.

Taka jest chyba dokładnie geneza hordy pierwotnej wg znakomitej postaci w historii ludzkiej myśli, niejakiego Engelsa, który wymyślił ją (hordę) dla podbudowania swych politycznych teorii. Nie ma bata, w przeszłości nie było mowy o jakichś kulturalnych stosunkach między ludźmi. Engels wymyślił małżeństwo przez porwanie i zbiorowy gwałt. Malownicze to, filmowe jak najbardziej, niestety, nieprawdziwe. Horda pierwotna miała się rządzić prawami mniej więcej takimi, jakie obowiązywa&shy;ły w stadzie pawianów. Tymczasem dziś wiemy, że jeden z najbliższych nam gatunków, orangutan, jest raczej samotnikiem. Najbardziej pierwotne formy człowiekowatych musiały w swych zachowa&shy;niach być bliższe właśnie tej małpie, a nie pawianom.

Badania nad ludami autentycznie pierwotnymi doprowadziły do dość zaskakujących odkryć. W niewielkich, liczących kilkadziesiąt osób, grupach plemiennych obowiązywały zasady. Trochę inne niż sobie wyobrażamy, ale generalnie taki człowiek pierwotny nie chciał mieć z kimkolwiek na pieńku, ani z własną żoną, ani z sąsiadami, albowiem potrzebował ich pomocy w walce z przyrodą.

Przemocy unikano. Zapewne więc stosunki małżeńskie nie odbiegały zbytnio od tego, co widać dzisiaj, pierwotna połowica mogła bez strachu jeździć po pierwotnym mężu, z jedną różnicą, że zamiast wałka, którego wtedy nie produkowano, używała zapewne jakiejś kości. Fajnie prawdopodob&shy;nie przestało być dopiero jakieś 9000 lat temu, gdy zaczęła się gospodarka pasterska i właściciel stada uzyskał znaczną przewagę nad nie-właścicielami.

Tak czy owak, "afiniczny" pomysł imć Engelsa, że im bardziej się cofamy w głąb dziejów, tym ludzie byli większymi chamami, wydaje się dziś mocno nietrafiony. Przynajmniej tak piszą autorzy zajmujący się antropologią. Ponoć pierwotne ludy miały szereg bardzo paskudnych obycza&shy;jów, jak pozostawianie starych ludzi na pastwę losu, wyrzucanie ich poza obozowisko, metody "leczenia", które faktycznie przyśpieszały śmierć chorych. W rzeczy samej, było, jak się okazuje, in&shy;aczej niż nam się zdaje. To raczej trudno poznać poprzez siedzenie i medytowanie. Trzeba pytać, czytać, szperać.

Czasami inżynierskie analizy, oględziny "na miejscu zbrodni", prowadzą do dosyć zaskakujących wniosków. Otóż kilka razy czytałem o tym, jak straszliwie śmierdziały królewskie bale. Nieuchronny wniosek, skoro zachowały się wiarygodne opisy defekowania w pobliżu kominka, zresztą bez specjalnego skrępowania wobec dostojnych gości. Na nasz nos musiało cuchnąć jak cholera. Ale dlaczego przy kominku? A właśnie, żeby nie śmierdziało.

Co prawda nigdy nie byłem w Luwrze, ale widziałem kilka sal balowych. Jak na nasze współczesne potrzeby, raczej większe sale lekcyjne, tyle, że wysokie. Zazwyczaj było w nich owych kominków kilka. Dość łatwo policzyć, że każdy z nich wyciągał z pomieszczenia kilkaset metrów sześciennych powietrza w ciągu godziny. Działał jak potężny wentylator. Dlatego prawdopodobnie załatwiano przy nich potrzeby naturalne (niestety, dyfuzja cząstek jest prawie niezależna od kierunku wiatru, dlatego skuteczność nie była stuprocentowa). Oczywiście obyczaj szokujący. Jeśli jednak dodamy do tego inny, przynoszenia słomy do pomieszczeń, to być może nie było tak źle. Produkty trawienia można było wrzucić w ogień i po zapachu. Tak na marginesie, ogrzewanie kominkiem to wyjątkowo głupi pomysł, bo urządzenie to, żeby nie dymiło, potrzebuje wielkiego komina, komin musi być cały czas ciepły, żeby był ciąg. W rezultacie nasze urządzenie grzewcze cały czas wciąga do pomieszczenia ogromne ilości zimnego powietrza. Z punktu widzenia ekonomii nie ma to sensu, ale najwyraźniej przypadkowo ów techniczny szczegół chronił naszych przodków od śmierci z zagazowania. Można oszacować, że w najgorszym razie tylko sam kominek zapewniał kilkukrotną wymianę powietrza w pomieszczeniu w ciągu godziny. A przecież jeszcze były kiepsko uszczelnione drzwi i okna. Nie jest wykluczone, że nawet przy dość niekorzystnych proporcjach, atmosfera panująca podczas takowego rautu z uwzględnieniem swobody zachowania była dużo lepsza niż we współczesnych lokalach, gdzie zasłona z dymu papierosowego często nie pozwala rozpoznać twarzy dalej stojących osób.

Nie mam natomiast najmniejszych wątpliwości, że ulice jeszcze pierwszej połowie ubiegłego XX wieku były mocno wonne. Każdy może znaleźć zdjęcie przedstawiające wrocławski rynek z uroczą piramidką główek kapusty. Zawartość związków siarki w tejże roślinie sprawia, że niewielka ilość rozkładających się liści potrafi zaperfumować okolicę w promieniu wielu dziesiątków metrów. Co jednak było problemem Londynu w XIX wieku? Ponoć dym z kominków węglowych, bynajmniej nie kapusta.

Legendy rozsiewają historycy na temat smrodu, jakie wydzielały fosy. Długi czas wierzyłem w nie bez zastrzeżeń. Podbudową ich był zapaszek wydobywający się z fermy świń, jaką w swoim czasie w celu przezwyciężenia braku mięsa na rynku postawiono w Przedborowie. Kiedyś nieostrożnie wdepnąłem w substancję wydobywającą się niej, i but był do wyrzucenia. Nie pomogły żadne zabiegi, pranie, moczenie, wietrzenie, perfumowanie ruskimi perfumami. Jeszcze na śmietniku psy ze zgrozą obszczekiwały pantofel, bojąc się do niego podejść.

Rozważania nad tym przypadkiem podkopały moją niezachwianą wiarę w smród średniowiecznej fosy. Z banalnej przyczyny nie mógł on nawet w drobnej części konkurować z tym, co się wydobywało ze współczesnych zakładów. Albowiem, aby śmierdziało, musi być dostatek związków organicznych. Miałem całkiem pod nosem taką niewielką bajurę, do której spływały wody z budyn&shy;ków, które stanowiły kiedyś razem folwark. Zasilało ją kilkanaście świń, krów, koni, kilka rodzin. Zgodnie ze średniowiecznym zwyczajem wyrzucano tam wszelkie śmieci. Cuchnęło umiarkowanie i raczej sporadycznie i, powiedzmy szczerze, wcale nie bardziej niż pobliski staw, do którego wpada&shy;ły całkiem czyste wody z okolicznych pól.

Nieszczęście zaczęło się gdzieś w początku lat siedemdziesiątych. Najpierw zaśmierdł się ów staw, bajorko wyraźnie później. Co się stało? Prawdopodobnie przyczyną była obfitość nawozów azotowych i fosforowych, jakie z nastaniem miłościwie panującego wówczas Edwarda G. spłynęła na wsie. W stawie wyrosła ogromna ilość wodnej rzęsy, resztki ryb wypłynęły brzuchami do góry. Na&shy;tomiast żaby wytrzymały. Jak więc można domniemać, przyczyną pogromu wodnych zwierząt był raczej brak tlenu niż jakieś trucizny. Obfitość związków azotu i fosforu spowodowała rozwój jed&shy;nokomórkowców, które zużyły całkowicie życiodajny gaz. Zaczęło bardziej wonieć, ale nadal nieprzeraźliwie.

Z cuchem wydobywającym się ze świńskiej fermy nie mogła konkurować nawet regularna gnojówka. "Prawdziwy" smród pojawił się dopiero z nową technologią, która powstała się w drugiej połowie dwudziestego wieku. Tak więc, nie sądzę, by legendarne fosy mogły śmierdzieć bardziej niż to moje bajorko, zwłaszcza, że miało to-to mniej niż 10 metrów kwadratowych powierzchni i ledwie kilkanaście centymetrów głębokości, więc obciążenie biologiczne było podobne jak w przypadku wodnej bariery broniącej przeciętnego zamku. Owszem, gdy chłop, który miał w swej okolicy strumienie, z których bez strachu można było pić wodę (bywają jeszcze takie w Wysokich Tatrach) zobaczył ów ściek, to wpadał w przerażenie.

Niewątpliwie stan higieny na ulicach miast był katastrofalny. Tym niemniej, miasta były wielokrotnie mniejsze. W chwili obecnej, mając mieszkanie w okolicach centrum Wrocławia, mieszkam poza granicami miasta z okresu wojen napoleońskich. Co ciekawe, na moim osiedlu mieszka ok. 500 rodzin. Tymczasem zajmuje ono obszar porównywalny z zabudową w centrum rynku. Nie wiem jak się mają gęstości zaludnienia z czasów średniowiecza w porównaniu z obecnymi, ale w każdym razie jest to kilka tysięcy głów stłoczonych na obszarze, na którym nie można znaleźć dwu tak odległych punktów, żeby nie dało się skutecznie zwyzywać. Niebezpiecznie.

Chodzi mi jednak o coś innego: ludność miasta ok. roku 1750 szacowano na jakieś 50-60 tys. głów. Drobne 10 razy mniej niż dziś. Można było spokojnie Wrocław na piechotę przejść w ciągu godziny od krańca do krańca. Oznaczało to, że wiatr był w stanie przegonić w kilkanaście minut smrody znad miasta na pola. Jeśli dodamy do tego, że aktywna grubość atmosfery w której zachodzą procesy pogodowe, a więc termiczne ruchy powietrza wynosi (zależnie od definicji), kilkanaście, kilka kilometrów, to oznacza, że dziś gdy od krańca do krańca mamy około 30 km, wąchamy własne smrody podczas, gdy jakieś 200 lat temu wstępujące prądy, jakie tworzyły się nad rozgrzanymi dachami wciągały między budynki powietrze z okolicznych pól. Pewnie cuchnęło, ale trochę inaczej.

Przyznam się szczerze, że tak naprawdę, nie wiem, jak bardzo śmierdziało w średniowieczu, i nie rozstrzygnięcie chodzi. Ja chciałem tylko podrzucić kilka argumentów na rzecz, że niekoniecznie tak bardzo, jak się nam wydaje. Smród sam w sobie nie jest bynajmniej jakimś nadzwyczaj ciekawym tematem badawczym. Ciekawym jest to, że są mody na poglądy. Jest moda na turpistyczne średniowiecze, więc się argumentuje, że śmierdziało jak cholera, bo to bardzo działa na wyobraźnię. Przyczyn tego należy upatrywać w tej prostej prawdzie, że obecnie jesteśmy zalani dezodorantami, perfumami i coś, co śmierdzi, jest szokiem. Literatura goni za szokiem. Czym by tu jeszcze zaszokować? Były już opisy tortur, egzekucji, Engels wyeksploatował szalenie wyrazisty gwałt zbiorowy, pozostają jakieś nędzne resztki wstrząsających motywów. Do niedawna smrodek był wszechobecny, więc nie szokował. Teraz stał się rzadkością, więc z upodobaniem o nim się przypomina. Obowiązuje afiniczna teoria rozwoju smrodu, im dalej wstecz dziejów, tym większy cuch. Teoria mniej więcej tak samo dobrze udokumentowana jak Warszawa w roku 2000 i Horda Pierwotna wg Engelsa. Tak więc kwestię, czy śmierdziało, jak bardzo w porównaniu z naszymi smrodami, ile to było cuchów (megacuchów), to trzeba traktować z pewnym przymrużeniem oka.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Od Redakcji
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...
Spam(ientnika)
Hormonoskop
Wywiad
W. Świdziniewski
Andrzej Pilipiuk
Paweł Laudański
Piotr K. Schmidtke
Tomasz Pacyński
Adam Cebula
Romuald Pawlak
Adam Cebula
Konrad Bańkowski
Adam Cebula
Zbigniew Zodaj
Tomasz Olczyk
Jerzy Grundkowski
Grzegorz Czerniak
Piotr Lenczowski
Miłosz Brzeziński
XXX
Dominika Materska
EuGeniusz Dębski
 
< 22 >