strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Zbigniew Zodaj Literatura
<<<strona 25>>>

 

Świątynia

 

 

– Psiamać! Ależ nam się trafiło! By to cep strzelił! Weźmiem chyba tę babę, bo wyjścia innego nie widzę. – Wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna, odziany w obcisłe portki i kolczugę na obszarpanym kaftanie, przypatrywał się dwóm klęczącym kobietom. W ręku trzymał długi na łokieć sztylet i wskazywał nim to na jedną, to na drugą. Kilka ciał w pyle drogi, rozpłatana kareta oraz obdarty z ubrania, związany chłop, pilnowany przez dwóch zbrojnych, świadczyły o dopiero co skończonym napadzie.

– Mości Tytrusie, chłopkę będziem rżnąć?

Tytrus spojrzał w poharataną twarz stojącego przy nim chuderlawego pana Rinndolfa, na której wyraźnie malowało się zaprawione niesmakiem zdziwienie.

– Toż to nie godzi się, ażeby najsłynniejsze w regionie zbiry chędożyły takie paskudztwo – dowodził tamten. – Ta na prawicy widać szlachcianka, takie podobno dbają o ciało.

– Trochę to niebezpieczne. Szlachciankę... – Tytrus złapał półprzytomną ze strachu chłopkę za włosy i szybkim ruchem poderżnął jej gardło. – Ale raz kozie śmierć, panie Rinndolfie! A ty ani piśnij, suko, bo skończysz jak twoja sługuska, słyszysz? – Kobieta skinęła głową. Patrzyła nieulękle pięknymi, jarzącymi się łzą oczyma prosto w mordę zbója. Ten przyglądał jej się ze zdumieniem.

– Podoba mi się ta dziewczyna, panie Rinndolfie, nie przeczę, podoba jak jasna cholera! –

W istocie: pociągła twarz, gładka cera, kasztanowe włosy opadające na ramiona miękkimi lokami, jędrne piersi, które doskonale eksponował w haft ozdobiony dekolt, błękitna, teraz przybrudzona, zwiewna suknia; wszystko to musiało i działało na męskie zmysły. – Dobrześ mi podpowiedział.

Tytrus wskazał Rinndolfowi, by usunął z miejsca przyszłej rozkoszy ciało zarżniętej chłopki. Tymczasem sam zabrał się do rozbierania klęczącej szlachcianki. Oczywiście, w sposób, który podniecał zbója najbardziej.

Ślina już stęchła mu w ustach, więc zebrał i plunął porządnie tuż obok niewiasty. Wytarł sztylet o rajtuzy i z wyczuciem zagłębił między ściśnięte piersi.

– Nie bój się, panienko – powiedział przytłumionym głosem. – Nie chcę cię zabić, przynajmniej nie na razie. – Pociągnął ostrzem leciutko w dół, materiał zaczął się pruć. – Ciekaw jestem twego pochodzenia, młódko. Nuże, gadaj, z których jesteś? Z Bacystów? Panów Burgrubich z Łękotych? Może Tylszfejdów z Maławy? W okolicy innych dworów nie ma. Gadaj, bo ci wepchnę sztylet w pierś!

– Córką jestem... – Sztylet poszedł jednak w dół, rozcinając tkaninę. Zafalowały jędrne, okrągłe piersi. – Córką margrafa Sojemana Drugiego.

Zbój cisnął sztylet na ziemię. Stojący obok Rinndolf zaczął się śmiać tak donośnie, że zagłuszył świst strzały, która przyfrunęła znienacka i zadyndała w piersi mości Tytrusa.

 

***

 

– Do broni, mości panowie! – krzyknął Rinndolf. – Rymbat, zadźgaj kmiecia!

Rymbat, jeden z tych dwóch, którzy pilnowali gołego chłopa, wyjął scyzoryk i dziabnął więźnia. Jednocześnie, z hukiem łamiąc ostatnie dechy powozu, padł stojący obok niego kompan. Z oka sterczała strzała.

– Panie Rinndolfie – wrzeszczał Rymbat. – Nogi za pas, byle do obozu, byle do kamra... – Nie skończył. Strzała przeszyła mu kark na wylot. Wycharczał jeszcze dwa słowa, ale nie sposób było ich zrozumieć.

Ale pan Rinndolf stał już z własnym sztyletem przytkniętym do smukłej szyi szlachcianki.

– Tee! Łucznik! W pizdę zafajdany kutasie! – Szczerzył zęby ze złości. Kurczowo trzymał kobietę, chowając się za nią i co chwila patrząc w pusty i głuchy trakt. – Sam tu? Widziałem cię! Widzisz?! – Spod ostrza sztyletu wolno spłynęła po szyi kropelka krwi. – Zarżnę ją! Zabiję sukę! Zdążę, nawet gdy mnie sięgnie twoja strzała, łuczniku!

– Puść ją! – rozległ się głos, należący z pewnością do młodego mężczyzny. – Puść ją, Rinndolf, albo jeszcze bardziej poharatam ci mordę!

Cisza.

– Panicz Modest Tylszfejd z Maławy! – z zadowoleniem krzyknął pan Rinndolf. – Niech mnie cep bije. I ty, młokosie, siusiumajtku, ty zgago pierońska... Chono tu! Stawaj!

– Wedle woli, panie Rinndolfie. – Pięć jardów za nim stanął może dwudziestoletni, przystojny młodzieniec, o szczupłej, arystokratycznej twarzy. Ubrany był w szare, szerokie spodnie i czarny płaszcz narzucony na lśniącą, nową kolczugę; wyhaftowane na nim miecz i słońce symbolizowały ród Tylszfejdów. – Wypuść ją i stawaj! – Dobył miecza. Łuk i kołczan leżały już rzucone opodal na ziemię.

– Modest, nie! – zapiszczała kobieta, ale w tym samym momencie otrzymała porządnego kuksańca, zatoczyła się i padła na środku traktu tuż obok jakiegoś trupa.

Szlachcic, wiedziony odruchem, chciał dać susa w jej kierunku. Rzucić się na ratunek, ale to był błąd. Rinndolf był już przy nim i ciął w lewe ramię. Odskoczył, z gracją zrobił piruet i już jego sztylet był o pół jarda od prawego policzka młodego Tylszfejda, kiedy ten zdążył sparować cios, unosząc niezgrabnie miecz. Odskoczyli obydwaj.

– Boli? Wiem, że boli – szydził pan Rinndolf.

Bolało. Lewe ramię Modesta zwisało bezwładnie. Łuk i strzały miał pod stopami.

Gdyby nie ta ręka..., pomyślał. Mógłby w okamgnieniu niemalże podnieść i strzelić. Pokonać przeciwnika. Gdyby nie ta ręka... Na szczęście, do miecza wystarczyła jedna ręka.

Teraz musiał jej użyć najlepiej jak umiał, bo Rinndolf nie czekał, tylko atakował. Modest sparował pierwszy, prosty sztych jego sztyletu, potem drugi z prawej i trzeci z lewej strony. I jeszcze dwa razy. Pomimo chuderlawej postury, Rinndolf miał sporo siły i ogrom doświadczenia. Modest jedynie młodzieńczy zapał i uczucie. Uchylił się przed kolejnym ciosem i ciął mieczem po nogach zbója. Ten jednak w czas uskoczył i natychmiast uderzył z góry. Ostrze dosięgło tym razem prawego ramienia szlachcica. Rinndolf zdążył ciąć jeszcze raz. Tylszfejd poturlał się i znalazł w zaroślach. Czuł obezwładniający, tępy ból w obu kończynach. W płucach kłuło – kolczuga nie osłabiła siły ciosu, choć z pewnością uratowała mu życie. Był mokry, mokry od krwi.

– Tak się kończą historie, paniczu. – Rinndolf był już przy nim. Kopnął go dwa razy z wściekłością. Zamachnął się.

– Uuu, znośna kolczuga. – Wymierzył kolejne dwa ciosy.

Modest widział jak przez mgłę. Świat wirował. Twarz Rinndolfa stała się zniekształconą plamą. Oprawca parsknął i splunął.

– Fart, niefart, ale tak czy owak przełożę dzisiaj córkę Sojemana. Potem zabiję i wszystko zwalę na...

– Nie będzie miał pan okazji. – Leciutki wiaterek poruszył włosami szlachcianki. Zaszła Rinndolfa od tyłu i wbiła mu w kark sztylet Tytrusa.

 

***

 

– Kochany, kochany... – Dziewczyna przytuliła głowę Modesta do piersi. – Jedyny mój. Proszę, proszę, powiedz coś.

– Pachniesz cudownie i cudowne masz piersi, moja ukochana Agnes – powiedział z trudem młodzieniec i zaniósł się kaszlem.

– Kochany... – Rozpaczliwy szloch wstrząsnął ramionami Agnes. – Teraz wszystkiego żałuję.

– Nie, proszę, nie żałuj. – Modest otworzył oczy. – Twój ojciec, on by... – kaszlnął – nigdy... nie pozwolił nam być ze sobą. Ja niczego nie żałuję.

– Przepraszam, ja też nie żałuję.

– Poza tym, nie ma co szlochać, jeszcze żyję – uśmiechnął się i wtedy usłyszeli. Zbliżali się konni. Wielu konnych. Jechali powoli, ale nie byli daleko. – Szybko, w las, uciekaj!

– Nie zostawię cię!

– Pomóż mi. – Podniósł się z jękiem bólu. – W las.

Słyszeli za sobą parskania koni i nawoływania jeźdźców. Od traktu dzieliło ich teraz z półtora staja. Las robił się coraz gęstszy i ciemniejszy, mimo że słońce stało wysoko, wciąż wędrowali w głębokim cieniu. Szli bardzo wolno. Modest był coraz słabszy. Agnes patrzyła na niego z rosnącym wciąż niepokojem i strapieniem. Stanęli, kiedy kolejny atak kaszlu pozostawił na jego bladych ustach czerwone kropelki krwi. Chłopak runął na ziemię.

– Modest!

– Nic. To nic. Zdejmij mi kolczugę.

Zrobiła, co kazał, drżącymi palcami uniosła tunikę. Koszula kolcza nie uchroniła Modesta przed sztyletem zbója. Agnes zobaczyła kilka sińców i trzy kłute rany. Z jednej, tuż pod obojczykiem, wciąż płynęła krew. Dziewczyna bez namysłu szarpnęła za kraniec spódnicy, jedno po drugim rwała prowizoryczne szarpie, pomagając sobie zębami. Opatrzyła rany ukochanego jak umiała najlepiej. Modest, odpocząwszy chwilę, odzyskał nieco sił.

– Wolę jednak, gdy kobiety zakrywają swoje skarby. – powiedział ze słabym uśmiechem. Agnes spojrzała po sobie. Faktycznie, piersi miała prawie na wierzchu, łydki też można było podziwiać w całej okazałości. – Gdybym się nie czuł jak połamany kołem, wziąłbym cię, kochana, na tej ściółce, ażby kurz się uniósł. Agnes...– Przytrzymał jej rękę. – Kocham cię, moja najdroższa. – Delikatnie ją pocałował.

– Ja ciebie też kocham, Modeście Tylszfejdzie z Maławy. – Objęli się i szli dalej.

Niestety, z każdą stają, każdym krokiem nawet, młody szlachcic czuł się coraz gorzej. Całym ciężarem zaczął opierać się na dziewczynie. Szli kawał czasu i zdawało się, że zrobili niemało drogi.

Las pociemniał nagle, drzewa przemówiły szelestem swych gałęzi i liści. Głośno, bardzo głośno.

Wichura..., pomyślała dziewczyna. Ale to nie była wichura. Wiatru nie było czuć, chociaż korony drzew zdawały się falować. Modest był niemal nieprzytomny, kroki stawiał jednak jak koń, który na pamięć zna drogę do stajni. Regularnie, bezmyślnie i bezwolnie.

Całe gałęzie poruszały się teraz jak podczas szalejącego huraganu, niektóre zdawały się zagradzać młodym drogę.

– Co to? Wichura? – Oprzytomniał Modest.

– Chyba tak. – Teraz poczuła silny, ciepły wiatr uderzający w twarz. – Chyba. Musimy gdzieś się schować. Musimy zawrócić.

– Nie, nie możemy – oponował chłopak. – Mogą iść za nami, pewno mają tropicieli. Musimy iść dalej. Jak Flondyl się skończy, będzie dwór Burgrubich. Oczywiście, jeśli idziemy w dobrym kierunku...

Wnet niezwykła wichura ucichła, równie nagle jak nastąpiła. Wyszli z leśnej gęstwiny na polanę, pośrodku której stało ogromniaste drzewo, o pniu takiej grubości, że objąłby go może krąg kilkudziesięciu osób. Było niewiele wyższe od innych, stojących wokół polany. Koronę miało bujną i niezwykle piękną.

– Ale wielki Quercus! – Agnes wpatrzona w drzewo, ostrożnie szturchnęła Modesta. Ten uniósł powieki i popatrzył ze zdziwieniem.

– Gdzież tam – wymamrotał. – To nie Quercus, patrz na ziemię, nie ma ani jednego żołędzia.

– Zobacz! – krzyknęła Agnes. – Patrz, wrota, jakie duże, w pniu!

 

***

 

Podeszli bliżej. Pod samymi wrotami Modesta opuściły resztki sił. Zemdlał. Nie pomogły dwa silne uderzenia w policzek. Chłopak wciąż oddychał, ale ledwie, ledwie. Za każdym razem pierś unosiła się słabiej. Nagle Agnes zobaczyła strumyczek krwi, który rozlewał się na poszyciu wciąż większą i większą plamą... Rzuciła się do drzewa.

– Pomocy! Pomocy! – krzyczała i waliła w drewniane wejście. – Proszę!

Wtem z wolna wrota otwarły się. Światło nadało rysy postaci, wyłaniającej się z cienia pnia. Smukła sylwetka, szlachetnie piękna twarz, czarne jak węgiel włosy i lazurowe oczy spoglądające z niezwykłą łagodnością.

– Elf... – wyszeptała Agnes. – Tutaj?

– Tak. – Głos był zwyczajny, lekko ochrypły, ludzki. – Tutaj.

– Bardzo proszę, on umie...

Elf przerwał jej gestem dłoni.

– Do środka – powiedział. – Zbliżają się kompani waszych oprawców.

Agnes nic nie odpowiedziała, spojrzała tylko na spokojną twarz elfa. Chwyciła Modesta pod ramiona i pociągnęła do środka. Wrota zamknęły się.

– A jeśli się tu dostaną? – spytała niepewnie dziewczyna.

– Wszyscy zginą – odpowiedział elf spokojnie, a w jego oczach błysnęła nieprzyjemna iskra.

 

***

 

– Gdzie jesteśmy? – Agnes nie mogła powstrzymać ciekawości. W środku było dość jasno, chociaż dziewczyna nie dostrzegła żadnego źródła światła. Pomieszczenie było przestronne, pozbawione sprzętów domowego użytku. Było puste, suche i przyjemnie ciepłe. – Czy potrafisz pomóc mojemu ukochanemu? Czytałam, że elfy potrafią...

– Świątynia – to jest odpowiedź na twoje pierwsze pytanie. Potrafię – to jest odpowiedź na twoje drugie pytanie.

Elf podszedł do leżącego Modesta i położył mu rękę na piersi.

– Ale masz mało czasu na podjęcie decyzji.

 

***

 

Modest Tylszfejd otworzył oczy i przeciągnął się. Leżał na czymś twardym. Wstał. Wtedy ujrzał postać, która stała nad nim.

– Elf... – zdziwił się chłopak. – Tutaj?

– Tak, tutaj – odpowiedział tamten z lekkim uśmiechem na ustach. – Wypij do końca – nakazał, podając mu kubek z brzozowej kory.

– Co to jest? – Modest spytał ostrożnie, ale gdy owionął go bukiet napoju, bez wahania wychylił zawartość naczynia.

– Zioła – szepnął elf już do siebie.

– Gdzie moja ukochana?! – Dopiero teraz młodzieniec przypomniał sobie, jakie wydarzenia przywiodły go do tego miejsca. – Gdzie Agnes?!

– Twoja ukochana wybrała twoje życie. – Elf wskazał na kubek.

– Jakże to? – W oczach Modesta zaszkliły się łzy. – Moje życie?! Dlaczego?! Gdzie ona jest?!

– Zdecydowała – znów łagodnie wyszeptał elf. – Sama zdecydowała.

– Mów, gdzie ona jest! – Modest nie wytrzymał i złapał elfa za tunikę na piersi. Ich twarze znalazły się bardzo blisko siebie.

– Puść mnie, chłopcze. – To był znowu szept, ale tym razem stanowczy i mniej łagodny. – Dopiero co odzyskałeś życie, a już chcesz je stracić?

 Szlachcic puścił elfa i padł na kolana.

– Proszę, oddaj mi Agnes. Błagam... – rozpłakał się.

– Już powiedziałem, twoja ukochana wybrała twoje życie. Zatem ciesz się i zabieraj się stąd! – Twarz elfa nabrała złowrogiego wyrazu. Wrota poczęły się otwierać. – Ale pamiętaj, co ci powiem! – Jeszcze nie skończył. – Otrzymałeś szansę życia, przeto nie zniwecz jej, tak jak to wielu przed tobą czyniło. I powiadam ci, co być może: świątynia odbierze ci życie, jeśli powrócisz tu w przyszłości.

 

***

 

– Gospodarzu, huh, podajcie no jeszcze jeden kufelek. – Czterdziestoletni mężczyzna kiwał się, pijany jak bela, w Karczmie pod Starym Orzechem, dobre trzydzieści wiorst Głównym Traktem od Maławy. Twarz miał poznaczoną kilkoma mniejszymi bliznami. Rany musiały zagoić się kawał czasu temu. Obok na stole leżała słusznych rozmiarów klinga, a na ławce piękny łuk i kołczan pełen strzał. – Da-alej, podawaj kufel.

– Panie Modeście może już wystarczy? – Gospodarz zapytał z przekąsem. Spojrzał na wytarty, prawie niewidoczny emblemat miecza i słońca wyhaftowany na piersi. – Nie godzi się, by Tylszfejd w przydrożnej karczmie spił się w czarnoziem.

– Ee, panie gospodarzu – odezwał się jeden z trzech siedzących przy pobliskim stole zbrojnych, ten z kolczykami w uszach. – Toż to nie Tylszfejd już, jeno kamrat nasz.

– Taki jak i my chłop – krzyknął drugi, łysy, i przechylił kufel, upijając połowę chmielowego piwa.

– Wydziedziczyli go i wyrzucili z dworu – dorzucił trzeci. – Za młodu jeszcze, wystaw pan sobie, głośna afera na całe królestwo była. Pan żeś przecie później karczmę założył w tych stronach, przyjechawszy z dalekiej Północy. Karczma – zbrojny z lubością łyknął piwa – niczego sobie, bo żarcie masz pan niezgorsze i piwo odpowiednio mocne.

– Coś tam o aferze słyszałem, panie. – Skinął gospodarz i postawił przed Modestem pełny kufel piwa i talerz zajęczego mięsa. – Ale ja plotkom nie wierzę.

– Tako i my – odezwał się ten łysy – nie wierzymy! Ale jedni gadają, że pan Modest, wcześniej zwany jeszcze Tylszfejdem, udział brał w najeździe na karotę jaśnie wielmożnej Agnesi Sojemanówny. Tak, tak, panie gospodarzu – zbrojny oblizał palce – Sojemanówny. Teraz jej brat margrafem jest, po ojcu.

– Tam trupa było sporo – mówił ten z kolczykami. – Ale ciała młodej pani nie znaleźli.

– Inni gadają – łysy w plotkach był najlepiej zaznajomiony – że ona żyje, że pan Modest ją gdzie ukrył. Tylko po co by od lat ładnych mordę w kuflu moczył, na wojenki ruszał, w zbójki się bawił, gdy gdzie tam mu by panna więdła. To mi nie idzie po rozumie. Prawda li to, panie Modeście? Jak to było?

Modest przysnął.

– Panie Modeście? – Nie dawał za wygraną łysy.

– Co... – Modest kaszlnął i beknął. – Co było?

– Śpijcie, panie Modeście – dał radę gospodarz. – Mówiliście, że chcecie jutro jechać, w lasy gdzie, no to lepiej się wyśpijcie. A wy, panowie, dajcie już pokój tym plotkom, bo to jedna w drugą urosła i trzecią przegania. Nic to dobrego. U nas, na Północy, w ogóle plotek nie ma, bo i po co? Fakty się liczą.

– Nudno musi być na tej Północy – skwitował ten z kolczykami.

– Śmiertelnie nudno – dorzucił łysy.

 

***

 

– Dziękuję, gospodarzu. – Modest rzucił na stół kilka srebrnych, dużych monet.

– Dziękuję panu, panie Modeście. – Gospodarz potarł wąsy i zebrał ze stołu zapłatę. – Koń gotowy. Polecam moją karczmę na przyszłość.

Dobrze zrobiła Modestowi kąpiel w pachnącej wodzie. Czuł się lepiej, choć głowa trochę bolała. Czuł się wspaniale. Po tylu latach, pomyślał. Na zewnątrz panowała jesienna, złocista pogoda. Było ciepło.

– Panie Modeście – odezwał się znajomy głos. – Spotkaliśmy się wczoraj w karczmie.

– Ach, tak... – Nie za bardzo sobie przypominał.

– Jestem Mirch von Tatr – przedstawił się łysy, wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna. – A to Gutl Bikorff.

– Uszanowanie. – Skinął głową przystojny trzydziestolatek o niezdrowej cerze i prawdziwe byczym karku.

– Ten tam – ciągnął von Tatr – to Arch Asal. Arch! Chono tu!

– Witam. – Zadyndały kolczyki, kiedy przedstawiony skłonił głowę w geście powitania.

– Słyszeliśmy – podjął łysy – że wybierasz się pan do lasu, ciekawim w jakim celu i czy...

– Mości panowie – przerwał Modest. – Nie będzie żadnych łupów, to nie ta przygoda. Żadnych skarbów. Jadę, bo mam życiową sprawę do połatania.

– W lesie? – zdziwił się Arch Asal.

– Tak. Właściwie to nie. – Modest spojrzał na zbrojnych. Miał jechać sam, ale może przydałaby mu się... – Widzieli panowie kiedy elfa?

Mirch von Tatr, Gutl Bikorff i Arch Asal popatrzyli po sobie.

– Nigdy – odpowiedzieli chórem.

– Jadę tedy na spotkanie z pewnym elfem Jest taka świątynia. Głęboko, w lesie. Wiem gdzie.

– Czy aby to nie bujdy, napotkanych w karczmach plotkarzy? – spytał Bikorff.

– Byłem tam – powiedział Modest. – I jak panowie chcą... Może będę potrzebował pomocy. Ale ostrzegam, może być niebezpiecznie!

– Panie Modeście. – Skinął Arch Asal. – Jako jedyny tu, z tych trzech, jestem uczony w piśmie i czytałem o elfach, oglądałem ryciny. Znam historię, może to pana zdziwi.

– Nie dziwi – odparł Modest. – Tylu różnych ludzi można spotkać na traktach, a na Głównym to już bez liku.

– Tedy wiem, że po Wojnie Narodów w czterdziestym szóstym podzielił się świat na trzy części i Triumwirat powstał – to też wiem. I trzy państwa, dla każdej z nacji: ludzi, elfów i krzatów. Granicy ni w ząb przekroczyć, jeno specjalni ci, no, posły mogą tam przejeżdżać. Tedy jak mieliśmy widzieć?

– Zgadza się – powiedział Modest. – A tu jest taki elf, co prowadzi świątynię niezgodnie z prawem i to z najważniejszym prawem Triumwiratu.

– Tedy, panowie – krzyknął von Tatr. – Nuże, na elfią świątynię!

– Dalej, zgadza się, w czterech! – dorzucił Bikorff.

– Jako ten słynny kwartet poetów spod Karkowa – dodał Arch Asal.

 

***

 

Jechali przez gęstwinę stępa, bo inaczej się nie dało. Znana Modestowi wichura ostrzegała podróżujących.

– Wichura jaka czy ki cholera – zauważył Arch Asal.

– Panie Modeście, czy to aby właściwy kierunek do elfa? – pytał von Tatr.

– Tak, właściwy – odpowiedział Modest i dodał: – Byłem w pobliżu świątyni już kilkanaście razy w życiu, ale nigdy nie odważyłem się wejść.

– A to czemu? – zdziwił się von Tatr.

– Świątynia odbiera życie.

 

***

 

Umilkli, gdyż właśnie wjechali w zagajnik, a ich oczom ukazało się drzewo.

– O pieprzona rzyć! – krzyknął Bikorff. – Bydlęcy Quercus!

– To nie Quercus – zanegował Arch Asal. – Jeno inne drzewo, choć do Quercusa podobne.

 

***

 

– Mości panowie zrobimy tak: ja wchodzę pierwszy, bo mam z elfem do pogadania. – Modest wyciągnął klingę. – Wy, opodal tamtych wrót, czekacie na znak. Może być?

– Chcemy razem z panem elfa sprać, za dawne czasy! – krzyknął Bikorff, ale Modest uciszył go gestem.

– Panie Modeście, spierzem wspólnie elfa, jak to było pod Gilfowym Jarem. – Znów zabłysnął Arch Asal. – Skopiemy mu rzyć tak porządnie, że prędko się z nim pan porachujesz.

– Nie może być, muszę wejść sam.

 

***

 

Modest zastukał w drewniane wrota. Zbrojni się schowali. Wrota ani drgnęły. Przez te dwadzieścia lat nic się nie zmieniło..., pomyślał. I wtedy wrota się otwarły. Cichutko, bez najmniejszego zgrzytu. Ponura półciemność panująca w środku była złowrogim zaproszeniem.

Mężczyzna wszedł do środka z błyszczącą klingą w dłoni. Zdało się, że pomieszczenie jest puste. Powietrze było wilgotne. Powiało. Mocno. Tak, że Modest musiał zasłonić oczy rękawem. Gdy opuścił rękę, ujrzał elfa.

– Nic się nie zmieniłeś, elfie – stwierdził szlachcic.

– Ty za to zmieniłeś się bardzo, Modeście Tylszfejdzie z Maławy. – Głos elfa był spokojny i łagodny. Dokładnie taki, jak Modest go pamiętał. – Czy też wolisz, bym tak jak inni, mówił ci po prostu: panie Modeście?

– Wiesz, po co przyszedłem? – Modest ścisnął klingę. – Przed świątynią jest trzech zbrojnych. W każdej chwili mogą tu wejść i spalimy całą tę świątynię.

– Wszyscy już nie żyją – odparł ze zmęczeniem elf. – A ty... – Popatrzył na niego. – Ty otrzymałeś szansę życia i nie wykorzystałeś jej.

– Bez niej to nie jest życie... Gdzie ona jest?!

– Takie poświęcenie i na próżno. – Elf nie zwracał na niego uwagi. – Czy wy zawsze musicie wracać?

– Oddaj mi Agnes!!!

Modest zebrał siły i ruszył w stronę stojącego elfa. Ten ani drgnął. Zaszumiało, gwizdnęło i zaskwierczało w jednej chwili. Mężczyzna zatrzymał się. Popatrzył na elfa i spojrzał w górę. Nad nim pułap zdawał się falować w niewyznaczalnym rytmie. Na twarz spadł mu okruch ziemi. Za moment spadła cała gruda. Błyskawicznie coś wydarło się z sufitu i wbiło w plecy, przebijając szlachcica na wylot.

Jakby na haku, ciało Modesta uniosło się na jard.

– Dołączysz do niej.

Modest wciąż był przytomny. Dziwne. Spojrzał na wystający z brzucha korzeń, a może to była łodyga? Teraz z pułapu wyskakiwały kolejne. Wdarły się w ciało Modesta z taką samą siłą jak pierwszy z nich. Było ich więcej i więcej. Krzyk bólu ucichł wreszcie. Czuł lekkie kłucia, aż ostatecznie każda kolejna, najmniejsza odnoga drzewa, przebijając skórę i wpełzając jak wąż do wnętrza, stawała się delikatnym muśnięciem. A muśnięć tych było więcej i więcej. Przechodziły jego ciało. Wchodziły ustami, przez gardło. To wnet wyskakiwały dziurkami od nosa. Malutkie, jak węże z południa królestwa czy żmijki z pustyń na zachodzie.

Modest nie tracił świadomości. Unosił się. Wtedy też po raz pierwszy ukłuło go w środku głowy. Nie poczuł bólu, raczej nadzwyczajną ulgę. Gdy był już na górze, w samym środku, stał się plątaniną korzeni i łodyg, kokonem pnączy. Zawieszonym wśród innych jemu podobnych. Były wszędzie. Obok niego, na górze, pod nim. Niektóre, zwrócone w jego stronę, przeszywały go tępym spojrzeniem, zdającym się mówić: ty głupcze... miałeś szansę życia. Wtedy poczuł jeszcze jedno ukłucie w głowie i momentalnie huk, wrzask, harmider: tysiące różnych myśli uderzyło w jego głowę z impetem, transportowane gałęziami i korzeniami drzewa, zaczepiały się o jego umysł i natychmiast ustępowały miejsca innym. Zdania, obrazy, emocje, przeżycia. Krew, którą widział i czuł. Ulotny zapach świeżo skropionej deszczem łąki. Widział miliony rzeczy naraz. Potem to morze myśli uspokoiło się. Słyszał jeszcze co głośniejsze krzyki. A wśród nich... Agnes. Jej głos. Na pewno! Niewyraźny. Piękny. Coraz bliższy i bliższy. Aż wreszcie ją ujrzał. Drzewokokon opodal niego. I oczy. Tak, to z pewnością były jej oczy. I słyszał już wyraźnie, co do niego mówi, słyszał jej myśli!

– Kochany, kochany Modeście. Przybyłeś. Czułam się taka samotna, przez tyle lat, nieskończoność.

– Jestem, słodka Agnes i będziemy razem na zawsze. Już wiem wszystko.

Zamknęli oczy. Wyobrazili sobie siebie na tej pachnącej łące. I przenieśli się tam. Legli złączeni cudownym pocałunkiem. Był to prawdziwy pocałunek, może nawet bardziej prawdziwy niż bywało poza świątynią.

 

***

 

– Oni wszyscy wracają – szepnął elf, po czym machnął ręką. W pomieszczeniu, teraz suchym i ciepłym, pojawił się wibrujący w powietrzu owal. Elf wstąpił w ten owal i znikł.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Od Redakcji
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...
Spam(ientnika)
Hormonoskop
Wywiad
W. Świdziniewski
Andrzej Pilipiuk
Paweł Laudański
Piotr K. Schmidtke
Tomasz Pacyński
Adam Cebula
Romuald Pawlak
Adam Cebula
Konrad Bańkowski
Adam Cebula
Zbigniew Zodaj
Tomasz Olczyk
Jerzy Grundkowski
Grzegorz Czerniak
Piotr Lenczowski
Miłosz Brzeziński
XXX
Dominika Materska
EuGeniusz Dębski
 
< 25 >