strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Piotr K. Schmidtke Publicystyka
<<<strona 13>>>

 

PeKaeSem 07: Wartości literackie

 

 

Motto:

W iskier krzesaniu żywem

Materiał to rzecz główna:

Trudno najtęższym krzesiwem

Iskry wydobyć z materii miękkiej i podatnej...

"Pytają mnie się ludzie..." ("Słówka")

Tadeusz Boy-Żeleński

 

 

Często zdarza mi się wertować wszelkiej maści czasopisma, zawierające rubryki kulturalne, osobliwie zaś – działy recenzji książek. Zdarza się bowiem od czasu do czasu, że wśród tych wszystkich pamiętników, wyznań nawróconych alkoholików i innych pozycji mainstreamowych (gwoli wyjaśnienia – nie uważam a priori, że cała literatura mainstreamowa jest do luftu) trafi się recenzja jakiejś pozycji z naszego poletka. I zazwyczaj jest się z czego pośmiać.

No bo weźmy na przykład magazyn dla panów o trzyliterowej nazwie, przez niektórych nazywany "najlepszym polskim czasopismem o fantastyce", który swego czasu usiłował przekonać swych czytelników, że akcję powieści Wrzesień osadzono w czasach kampanii wrześniowej (dając tym jawny dowód na to, że recenzent książki nie przeczytał). I to jest pierwsza i najmniej chyba szkodliwa grupa krytyków – czyli ci, którzy książki nie przeczytali, w związku z czym walnęli niezobowiązującą notkę o charakterze informacyjnym, skasowali wierszówkę i poszli na piwo. I do nich w zasadzie nic nie mam, ot, pośmiać się można przez chwilę, przytoczyć kiedyś w formie anegdoty, i tyle.

O wiele bardziej szkodliwi, a przy tym mi osobiście wstrętni, są ci, którzy owszem, czytają fantastykę, ale jedynie po to, by utwierdzić się w przeświadczeniu, że to ostatnie gówno. Przy tym, ferując te opinie, wykazują się nierzadko kompletną nieznajomością tematu (w który nie zagłębiają się zapewne po to, by uniknąć oskarżeń o koprofilię). Tu warto zauważyć, poniekąd na marginesie, że nie wstydzą się znajomości twórczości Stanisława Lema (który, jak powszechnie wiadomo, nie jest fantastą, tylko futurystą; względnie, mówiąc o nim, używa się nieśmiertelnej frazy "pomimo sztafażu SF") i Andrzeja Sapkowskiego (który, jak powszechnie wiadomo, nie jest fantastą, tylko postmodernistą) i przy każdej okazji porównują (na niekorzyść, naturalnie) omawiane pozycje do dzieł wyżej wymienionych, uznawanych przez mainstream pisarzy. Ciekawie przy tym prezentuje się ciąg skojarzeniowy, który najwyraźniej odpala się automatycznie w głowach tych krytyków, a który zapisałbym następująco: polska fantasy = Andrzej Sapkowski = fantasy = J.R.R. Tolkien. Na mocy tego skojarzenia, a także wewnętrznego przeświadczenia krytyka, że fantastyka to gówno, może on bez trudu zgnoić dowolną książkę (tu można wspomnieć tekst Jacka Dukaja opisujący dziesięć sposobów na zjechanie książki; metody tam opisane można w czystej postaci znaleźć w recenzjach, o których mówimy) i wyśmiać czytających ją ludzi. Naturalnie pieprzenie ewidentnych ignorantów i wmawianie czytelnikom, że każdy polski autor fantasy zgapia od Asa, a więc pośrednio – od Profesora, jest nie dość, że na bakier z logiką, to jeszcze u każdego, choć trochę orientującego się w temacie, może budzić jedynie pusty śmiech.

Wkurzający bywa przy tym fakt, że krytycy owi (być może po to, by udowodnić, że książkę mimo wszystko przeczytali) mają przykrą tendencję do umieszczania w recenzji streszczenia fabuły (ciekawe, czy ktoś im kiedyś w szkole wyjaśniał, że recenzja ma w gruncie rzeczy niewiele wspólnego ze streszczeniem, a umieszczenie tego drugiego w tej pierwszej jest nie tylko niepotrzebne, ale wręcz szkodliwe), w którym zdradzają wiele istotnych dla treści faktów, a zdarza się, że i rozwiązanie głównej zagadki, jeśli nie wręcz samo zakończenie.

To wszystko jednak to w sumie błahostki, nic, o co warto by kruszyć kopie, bo wystarczy po prostu parsknąć śmiechem. Ale krytycy mainstreamowi, wsparci moralnie faktem, że przynależą do głównego nurtu, mają o wiele poważniejszy zarzut w zanadrzu. A mowa o ferowanym przez nich z zimną bezwzględnością wyroku, którego nie sposób zbyć wzruszeniem ramion. Wyrok ten brzmi: kompletny brak wartości literackich. Poważnie, prawda? No bo co to za literatura, która nie ma wartości literackich? Żadna. Żeby wręcz nie powiedzieć, że to w ogóle nie jest literatura. Podejrzewam jednak, że gdyby któregoś z tych nadętych bufonów poprosić o zdefiniowanie, cóż to są te wartości literackie, i udowodnienie, że opisywane przez nich książki ich nie posiadają, usłyszelibyśmy tylko "yyy...". No bo cóż to są te wartości literackie?

Ja nie wiem, jakaś tam definicja "wartościowej literatury" siedzi mi, niezwerbalizowana, pod czaszką, i określa kryteria, wedle których oceniam literaturę – każdy ma chyba w głowie taki kompas – ale nie oznacza to, że książka, która nie wpisuje się w moją definicję, jest automatycznie zła, bo, po pierwsze, moja definicja dobrej literatury jest najprawdopodobniej błędna, po drugie, mogę być zwyczajnie niedostatecznie wyposażony w narzędzia badawcze, by dotrzeć do faktycznej wartości książki; po trzecie wreszcie – o gustach się nie dyskutuje.

Co nie zmienia faktu, że gdy słyszę – bądź czytam – zdania w stylu "no bo kto się spodziewa po fantastyce wartości literackich" lub "jak to w fantastyce, brak tu wartości literackich", czy też próby infantylizowania fantastyki poprzez określenie jej jako literatury o zielonych (a przecież Oni są szarzy...) ludzikach, smokach i księżniczkach, to nóż mi się w kieszeni otwiera. Bo fakt, że jakaś książka się komuś nie podoba, nie oznacza automatycznie, że jest ona pozbawiona tych nieszczęsnych wartości literackich. A już twierdzenie na podstawie jednej, naszym zdaniem kiepskiej książki, że cały gatunek jest do dupy (bo do tego mało eleganckiego stwierdzenia sprowadza się oskarżenie o brak wartości), jest po prostu skandaliczne i głupie. Zresztą gdyby przenieść tę prawidłowość na grunt mainstreamu, to wystarczyłoby Pod Mocnym Aniołem Jerzego Pilcha, żeby cały główny nurt spuścić w klozecie.

Na zakończenie – sprawy zaległe. Poprzedni felieton wywołał odzew z obu stron barykady – bo dostało mi się od mojego znakomitego kolegi z łamów, skądinąd późnego debiutanta, za wyśmiewanie się z cudzych marzeń i ogólną niefajność poglądów, a z drugiej – pewien wydawca skrupulatnie wyliczył mi, że wydawanie książek własnym sumptem jest o wiele bardziej opłacalne i dochodowe, niż łażenie po wydawnictwach i ryzykowanie, że książkę – przecież owoc wielu miesięcy wytężonej pracy (nie dotyczy Andrzeja Pilipiuka) – odrzucą. I w tym właśnie doszukiwał się głównego motywu postępowania autorów samizdatowych.

Co ponownie dowodzi faktu, że nic nie jest takie proste i jednoznaczne, jak mogłoby się wydawać.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...
Spam(ientnika)
Wywiad numeru
Hormonoskop
Piotr K. Schmidtke
Andrzej Zimniak
Adam Cebula
Konrad Bańkowski
Andrzej Sawicki
W. Świdziniewski
Romuald Pawlak
Andrzej Pilipiuk
Piotr Zwierzchowski
Adam Cebula
Tadeusz Oszubski
Raven
Iwona Surmik
Michał Gacek
Jozef Girovsky
MPK
Anna Brzezińska
Feliks W.Kres
Ben Bova
Kir Bułyczow
Andreas Eschbach
Andrzej Pilipiuk
Eryk Algo
 
< 13 >