strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Jozef Girovsky Literatura
<<<strona 27>>>

 

O czterech dzikich koniach

 

 

Mantark był przeludniony. I to nawet bardziej niż stolica. Ludzie wpadali na siebie, potrącali się... Łokciami, rapierami, widłami... Sylwetka miasta rosła niepowstrzymanie wraz z każdym obrotem toczących się kół. Filip, leżąc, obserwował przez szparę między deskami uciekającą drogę. Żwir trzeszczał pod kołami, trzeszczał też w jego głowie, w miarę jak opadały alkoholowe zasłony broniące do niej dostępu zewnętrznemu światu. Oj, niedobrze... Filip przewrócił się na plecy, a głowę zwiesił nad drogą, poza deskę, na której leżał. Miał nadzieję, że jakiś mijany kamień rozłupie mu czaszkę, zanim rozsadzi ją narastające wewnątrz ciśnienie. Nagle poczuł piekące smagnięcie po łydce.

– Świnia zapijaczona! Jeszcze ciebie mam może pilnować...

Uderzenie batem zagłuszyło ból głowy i Filipowi, paradoksalnie, w jednej chwili ulżyło. Przez moment patrzył na plecy siedzącego na koźle Orlanda. Orlando sprawiał się z batem po mistrzowsku, jak zresztą ze wszystkim, co mu wpadło w ręce. Jak z każdym, kto mu wpadł w ręce, poprawił się w myślach Filip. Może powinien mu wreszcie powiedzieć, że...

– Myślisz, że tam się ukrywa? – spytał jednak.

– Z całą pewnością.

 

***

 

KRÓL: Córko moja, po posiłku zaschło mi w ustach.

"A komu nie zaschło?". Śmiech. Tłum widzów reagował na każde wypowiadane zdanie. Z przodu cisnęła się dzieciarnia, większość malców była bosa i obszarpana. Gapili się na lalki, które tak zabawnie przeżywały swoją historię na pstrokato pomalowanej scenie. Za nimi, w nie mniejszym zagapieniu, stali dorośli. Stali uporządkowani według statusu społecznego. Szlachta i mieszczanie stali dostojnie, spoglądając bez zaangażowania i poświęcając sporą uwagę zawieszonym u bogatych pasów mieszkom z pieniędzmi. Tymczasem rzemieślnicy i kupcy mocno przeżywali przedstawienie, komentując głośno każdą wypowiadaną kwestię, złorzecząc czarnym charakterom...

KRÓLEWNA: Ojcze mój, urodzajne są nasze winnice. Oto w tym pucharze znajdziesz najzacniejsze wino z naszych piwnic. Zwilży ci ono usta.

Filip był skoncentrowany do granic możliwości. Od jego palców wiodły nitki nadające marionetkom pozory życia. Jednak temu poświęcał zaledwie niewielką część swej uwagi. To, co absorbowało go dalece bardziej, to napływające od tłumnej widowni, kłębowisko odczuć i emocji. Rejestrował je i przeglądał. Puszczał bokiem rzeczy nieistotne – głęboko zakorzenioną nienawiść, ogólne poczucie beznadziei, ból zębów i stawów. Przeskakiwał przez pragnienia erotyczne, frustracje, cały ten szum, istne bagno, w którym gdzieniegdzie błyszczały tylko jakieś perełki. Interesowało go wyłącznie to, co na samej powierzchni, reakcje na przedstawienie. Wdzięczny zasłaniającym go kulisom, sam przez chwilę był królem, władał rzeszą widzów. Był królewną i szukał...

KRÓL: Gulgulgulgul. Córko moja, gorzki posmak ma to wino! Ach, cóż dzieje się ze mną? Oczy me gasną, a żołądek szarpie. Zabójcza trucizna pochłania moje życie! Córko moja, cóżeś ty uczyniła! (Pada)

Pierwsza fala emocji. Martwego króla zawsze lubi się bardziej niż żywego. Szczypta litości, odrobina rozbawienia, ale wszystko to grubo podszyte żądzą sensacji i silną ciekawością, które Filip odczuwał jak pociągnięcia szorstką materią. I nagle, pod tą cienką płachtą odczuć, które znikną z chwilą spuszczenia kurtyny, odnalazł pasemko smutku. Czarna plama na płótnie. Smutek głęboki, jak... jak...

KRÓLEWNA: Nadszedł czas przejąć koronę. Jakże długom czekała na tę chwilę. Ale co to? Nadchodzi mój stryj.

Filip próbował odnaleźć tego, kto emanował tym smutkiem. Pomiędzy setką rozbawionych ludzi to uczucie, absolutnie przeciwne, tnące jak zęby piły. Reakcja silnie osobista, przejmująca do szpiku kości.

BRAT KRÓLA: O, biada! Przybyłem za późno. Straże, pochwyćcie tę morderczynię! Za śmierć króla spotka ją kara. Nie dajcie jej uciec!

Filip nachylił się do Orlanda, który niecierpliwie krył się za sceną.

– Ten szary kaptur z tyłu. Ten, który się właśnie oddala.

– Widzę. Dokończ przedstawienie.

 

***

 

Gdy nie chcę widzieć, zamykam oczy. Gdy nie chcę słyszeć, zasłaniam uszy. Nawet nos można zatkać przed smrodem, przynajmniej na parę chwil. Ale gdy atakują emocje, głęboko w głowie, gdzieś tam z tyłu, z prawej strony...

Filip myślał o nowym królu. Jeśli się wszystko ułoży... Jeśli się ułoży, wtedy wypnie się na Orlanda, wypnie się na wszystkich ludzi i zamieszka gdzieś daleko, sam...

Jednak póki co, zadymiony zajazd był zatłoczony. Filip spędził tego dnia pomiędzy ludźmi zbyt wiele czasu i teraz był przewrażliwiony. W dodatku lejący się dokoła, wchłaniany przez organizmy alkohol dodatkowo wzmagał emocje, które stawały się prostsze, ale i bardziej nachalne. Pijacki żal walił od sąsiedniego stołu niczym kowalski młot. Butelczana radość i euforia to były pordzewiałe igły, które kłuły i szarpały. Szczęście w nieszczęściu, że odczucia te nie były kierowane bezpośrednio do niego. Siedział przy małym stoliku w kącie, gdzie nikt nie zwracał na niego uwagi. Może otaczała go jakaś atmosfera odmienności, a może jego przygarbiona sylwetka była wystarczającym znakiem, iż wszelkie towarzystwo jest dalece niepożądane. Jakikolwiek bezpośredni kontakt z innym człowiekiem, próba porozumienia (gdyby w ogóle zdołał przemówić poprzez zaciśnięte zęby) byłby stanowczo ponad jego siły. Ale musiał to jakoś wytrzymać i trwać na posterunku. Orlando może go potrzebować.

Blond dziewczę obsługujące gości śmigało po sali, jak kometa. Ciągnęły się za nią pożądliwe spojrzenia. W pewnym momencie podeszła do stołu Filipa pozbierać puste kielichy. Uśmiechnęła się przy tym i schyliła głęboko, ukazując w pełnej krasie swój dekolt. Jednak czuł wyraźnie, że w rzeczywistości jest jej całkiem obojętny, że to część jej pracy. Kolejne uderzenie.

Tylko alkohol pomagał. Każdy kielich podnosił coraz szczelniejszą zasłonę, za którą krył się przed atakami emocji. Przynajmniej na chwilę. Potem musiał podnosić kolejne zasłony. Jednak zasłony te powoli zaciemniały cały świat. Za to wyostrzały go następnego dnia rano... Zaklęty krąg. Filip zdawał sobie z tego sprawę i dlatego niecierpliwie oczekiwał Orlanda, jedynego człowieka, którego uczucia pozostawały dla niego nieczytelne. Filip sam nie wiedział, czemu tak jest, ale może po prostu Orlando żadnych uczuć nie miał. Przynajmniej mógł się w jego obecności czuć tak, jak inni ludzie pośród normalnych ludzi. Całkiem... całkiem po ludzku. A tymczasem marzył, aby Orlando wrócił i powiedział: "Idziemy spać. Będziemy kontynuować za dnia, jak się rozwidni".

I nagle faktycznie stał przed nim, z zaciśniętymi ustami, ściągniętymi brwiami. Filip z trudem uniósł głowę i podziękował losowi, że nie wie, co w tej chwili za tymi brwiami się dzieje.

– Zgubiłem ją w dzielnicy żebraków. Idziemy spać. Będziemy kontynuować za dnia, jak się rozwidni

 

***

 

– Musimy działać szybko, zanim się zorientują. Ci żebracy są całkiem nieźle zorganizowani. Wygląda na to, że bardzo zręcznie wniknęła do ich społeczności, ktoś musiał jej pomagać. – Orlando wiódł konia po zaspanych uliczkach.

– Hmmm... – mruknął tylko Filip, żując zawzięcie prażony korzeń dziewięćsiłu, który pomagał odegnać skutki wczorajszego pijaństwa. Z włosów kapała mu woda. Orlando często go tak budził.

Ulice były jeszcze w miarę puste, ale żebracy już obsadzali strategiczne pozycje. Prawdopodobnie będące wynikiem ustalonego przydziału. Trzeba wykorzystać wczesną porę. Ludzie są najhojniejsi, kiedy jeszcze żałują nocnych grzechów, kiedy jeszcze w swej naiwności wierzą, że dzięki dobremu uczynkowi z początku dnia zaczną nowy, lepszy żywot. Żebracy starannie aranżowali jątrzące rany, powykręcane kończyny, ropiejące wrzody, puste oczodoły... Nawet te można było zamarkować sprytnym trikiem.

Powoli szli małą uliczką w kierunku placu. Orlando uważnie przypatrywał się żebrakom, próbując porównywać ich z zapamiętaną sylwetką królewny. Starał się przy tym nie zwracać uwagi na długość i ilość kończyn, wystające garby, czy nadliczbowe palce. Wszystko to mogło być mistyfikacją, przebraniem. Głównie jednak polegał na zdolnościach Filipa. Filip wsłuchiwał się w ich emocje, przekonany, że to, co będzie czuć królewna, z pewnością musi się różnić od odczuć zwykłych żebraków. Ci, mijani, starali się wyłudzić jakieś datki, ale czynili to czysto mechanicznie, bez przekonania. Doświadczenie podpowiadało im, że przechodzący mimo mężczyźni sami groszem nie śmierdzą. "Na razie! Na razie!" odkrzykiwał im w duchu Filip nieco urażony. Spodziewał się po nich raczej udręki, poczucia beznadziei, jednak to z kolei wychwytywał u rzemieślników spieszących do swych warsztatów. Ich poranek jak zwykle zastał zbyt wcześnie. Z żebraków zaś emanował jakiś taki spokój, może powodowany tym, że pogoda była piękna, nad miastem unosiło się słońce. Bycie żebrakiem, to miły zawód.

Nagle, gdy mijali jakieś dziewczę siedzące w mało atrakcyjnym punkcie – przed miejską łaźnią, Filip zawahał się chwilę. Głęboki smutek przemieszany był z poczuciem hańby. Stanęli.

– Zmiłujcie się nad niebogą! – wyciągnęła ku nim ręce z sinymi paznokciami, pokryte świerzbem. Dłonie jej się trzęsły.

Filip przyglądał jej się chwilę, a potem wyciągnął spod płaszcza lalkę przedstawiającą króla. Córko moja, po posiłku zaschło mi w ustach. Atak paniki, który nią wstrząsnął, omal nie powalił i jego.

– To ona!

Orlando był przygotowany. Wyciągnął z woreczka chustkę nasączoną cieczą, o której królewski alchemik twierdził, że jej opary są w stanie uśpić silnego mężczyznę już po pierwszym wdechu. Podskoczył do królewny i docisnął jej chustkę do ust i nosa. Po krótkim mocowaniu się jej ramiona zwisły bezwładnie. Orlando podźwignął ją, a Filip naciągnął jej przez głowę duży worek, który zakrył całe ciało. Worek przerzucili przez siodło i, idąc po bokach, starali się go zasłaniać w miarę możliwości.

– Nie udusi się?

– Nie bój.

Ulica w jednej chwili opustoszała. Żebracze figurki gdzieś poznikały, a przypadkowi przechodnie z dużym zaangażowaniem starali się nie zwracać na nich uwagi.

– Nie wygląda to dobrze – stwierdził Orlando i trochę pospieszył konia.

– A gdybyśmy wezwali do pomocy miejską straż?

– Nie. Nie zamierzam dzielić się nagrodą z nikim... więcej.

Czekali na nich w wąskiej uliczce. Dwóch, z okutymi pałami w rękach. Jednego z nich widzieli przed paroma chwilami na schodach świątyni. Opaska, którą wtedy miał na oczach, teraz wisiała mu na szyi. Trzeci pojawił się z tyłu, uniemożliwiając im odwrót. Biła od nich pewność siebie.

– Jego Wysokość nie lubi, kiedy ktoś nastaje na jego poddanych.

Od razu domyślili się o czyją wysokość chodzi. Filip spojrzał na Orlanda niepewnie. Tamci dwaj stali blisko siebie, co było błędem. Orlando potrafił wykorzystywać cudze błędy.

– Trzymaj konia! – krzyknął Filipowi i wyciągnął czarną kulkę. Napluł na nią i rzucił tamtym pod nogi.

Wybuch ich ogłuszył, blask oślepił, kłąb dymu ścisnął im płuca. Wstrząsani kaszlem, opadli na kolana. Filip miał sporo kłopotów z utrzymaniem wystraszonego konia, nie był więc w stanie śledzić walki Orlanda z trzecim bandziorem. Walki na miecz i pałkę. Nie była długa.

– Szybciej, zanim dojdą do siebie – Orlando już pomagał Filipowi w walce ze zwierzęciem. – Ten alchemik to zdolny chłopak.

 

***

 

Dotarli do zajazdu i w mgnieniu oka zaprzęgli konia do wozu. W bramie miejskiej strażnik otrzymał od Orlanda monetę. W pierwszej chwili nieco go to zdziwiło, ale nie na dłużej, niż do momentu, w którym zorientował się, że jest złota. Przegląd wozu nie odbył się zatem.

 

***

 

Pierwszego dnia zatrzymywali się tylko po to, aby dać odpocząć koniowi. Orlando wybierał drogi, czasem tylko ślady dróg, omijających szerokim łukiem ludzkie siedziby. Korzystali ze światła księżyca. Kiedy królewna szykowała się do snu, Filip spróbował dowiedzieć się, co czuje. Wciąż smutek, ale i rezygnacja. Rezygnacja nieco dziwna u człowieka, który zdecydował się posunąć do zabójstwa. Leżała bez ruchu, bez najmniejszego dźwięku, nie reagowała na pytania. Jedzenie musieli jej wciskać w ręce i przypominać o jego przeżuwaniu.

Trochę odżyła dopiero wtedy, gdy Orlando zaprowadził ją nad potok, gdzie mogła z rąk i twarzy zmyć wrzody oraz ściągnąć z siebie wierzchnią, najbardziej zszarganą warstwę żebraczego odzienia. Kiedy wracali do wozu, Filip już z daleka poczuł oznaki jakiejś takiej ulgi. Jakby ciążyły jej tylko te łachmany. Odruchowo pomacał dziurę we własnym płaszczu. A kiedy ujrzał królewnę, nie potrafił ukryć zaskoczenia odmianą jej wyglądu. Stąpała leciutko, zupełnie jakby unosiła się nad ziemią. Właściwie była całkiem atrakcyjna. Jak na królewnę, ma się rozumieć. Potem zorientował się, że Orlando przygląda mu się bacznie i pospiesznie odwrócił wzrok. Orlando nie odezwał się ani słowem. Królewna wdrapała się na wóz i wszystko wróciło na swoje miejsce.

W miarę jak zbliżali się do stolicy, królewna coraz większą uwagę zwracała na okolicę. Gdy mijali znane jej miejsca, odwracała się i śledziła je wzrokiem, dopóki nie zniknęły za zakrętem albo zakryte liśćmi drzew. Filip czuł, że narasta w niej strach, że rezygnacja ustępuje. Czasem ich spojrzenia się spotykały. Znajdował w nich niepewność i jakąś słabą więź, która zaczynała łączyć ich oboje.

Zatrzymali się na polanie w lesie i Orlando poszedł do pobliskiego obejścia zdobyć coś na kolację. Królewna wyciągnęła związane nogi przed siebie. Siedziała oparta o drzewo, a Filip jej pilnował.

– Ja tego nie zrobiłam – powiedziała nagle.

Filip spojrzał na nią zaskoczony. Były to jej pierwsze słowa, odkąd wyjechali z miasta.

– Kochałam ojca, ja...

Brzmiało to całkiem szczerze. Zarówno w uszach, jak i w tym szczególnym miejscu w mózgu. Błaganie o pomoc? Drobniutki promyk nadziei.

Filip zawahał się chwilę, potem chwilę grzebał w rzeczach na wozie, aż wyciągnął lalkę przedstawiającą pięknego królewicza. Królewicz dostojnie zbliżył się do dziewczyny, wydobył miecz, klęknął na jedno kolano i oddał jej hołd. Królewna uśmiechnęła się do niego przez łzy.

– Wierzysz mi, prawda?

Filip nie był pewny, czy były to słowa skierowane do niego, czy do lalki. Królewicz podszedł do niej i pogładził ją po ręce.

– Ejże, Filip, opanuj się trochę. Mamy ją dostarczyć w stanie nienaruszonym – zabrzmiał głos Orlanda. Właśnie wychodził z lasu z bochnem chleba w rękach. Królewna natychmiast wyciągnęła rękę spod drewnianej dłoni. Z obrzydzeniem, jak odebrał Filip. W pierwszej chwili nie wiedział, jak zareagować.

– To nieprawda, o czym myślisz.

Skierowane to było do obojga.

Ale królewna odwróciła się już, a jej plecami wstrząsał szloch. Orlando uśmiechał się.

 

***

 

Rano to się stało. Filip trzymał lejce i marszczył czoło. Już od samego świtu miał wrażenie, że ktoś ich śledzi. Najpierw trzymał się z dala, na granicy wyczuwalności. Ale teraz, ciekawość, zdesperowanie, głód... Wciąż bliżej i bliżej.

– Orlando...

– Tak, zorientowałem się. Gdzie jest teraz?

– Gdzieś po lewej.

Spoglądali na pnie buków i grabów, przepatrywali krzaki i zarośla. Szukali ruchu, który nie odpowiadałby powiewom wiatru. Królewna także uniosła głowę.

– Teraz jest z przodu, gdzieś za tym zakrętem. – oznajmił Filip półgłosem.

– Rozejrzę się za nim. – Orlando zeskoczył z wozu i zaszył się w gęstwinie.

Spojrzenie królewny niespokojnie przeskakiwało z Filipa na miejsce, w którym zniknął Orlando, i z powrotem. Otworzyła usta, ale Filip zorientował się, że chce ostrzec nieznajomego, więc rzucił się do tyłu, padł na nią i zakrył jej usta dłonią. Miotała się, drapała i kopała. Filip żałował, że nie ma pod ręką usypiającej mikstury. Ciekawość nieznajomego nagle zmieniała się w krótki wybuch zaskoczenia, a potem już nic. Pustka... nic. Puścił królewnę. Spojrzała na niego nienawistnie, a potem odsunęła się, najdalej jak mogła.

Wóz minął zakręt. Przy drodze stał Orlando z rękoma skrzyżowanymi na piersiach. Przed nim leżał ten nieznajomy z głową nienaturalnie przekrzywioną na bok. W zasadzie jeszcze chłopiec, pewnie włóczęga, w powycieranej kurtce.

Filip wstrzymał konia.

– To był nieprzyjaciel.

– Ale przecież on...

– Szpieg. Chciał nas okraść, a może i zabić, jasne?

Filip zatrzymał wzrok na gładkiej twarzy wciśniętej w trawę.

– ...tak, to był... nieprzyjaciel.

Na plecach czuł palący wzrok królewny.

 

***

 

Stolica była już w zasięgu ręki. Wystarczyło przekroczyć wielką rzekę starym mostem. A potem już tylko godzinka jazdy ubitą drogą. Orlando pospieszył konia.

Filipem owładnęły myśli o losie królewny. Pomacał swoje łokcie, uniósł rękę, potem ją opuścił. Nigdy wcześniej nie uświadamiał sobie tak wyraźnie, że ma ścięgna i stawy. W łokciach, w kolanach. Że pracują sprawnie, nie skrzypią... Królewna ma takie szczupłe, białe ręce. Nogi z pewnością też... szczupłe i białe. W tej chwili nagroda nie wydawała mu się już tak nęcąca. Nie, kiedy wyobraził sobie tradycyjną egzekucję królewny. Cztery dzikie konie wypuszczone na cztery strony świata. A pomiędzy nimi, w łańcuchach...

Spojrzał na plecy Orlanda. Nadarzył się dogodny moment. Na moście było pusto, pod nimi woda uderzała o kamienne przęsła. Wypatrzył miejsce pod lewą łopatką, wysunął sztylet z pochwy. Musi się unieść. Tu się odepchnąć, tu podeprzeć ręką, aby uzyskać dobry zamach. Ale królewna musi podkulić nogi.

– Królewno – szepnął.

Spojrzała na niego z tak bezbrzeżną pogardą, że natychmiast dostał gęsiej skórki i odebrało mu oddech. Lodowaty dreszcz przebiegł mu wzdłuż całych pleców.

Przez chwilę nie był w stanie się poruszyć. A potem powoli, bardzo powoli wsunął sztylet z powrotem do pochwy. Most się skończył, a w widocznej przed nimi sylwetce miasta dawało się rozpoznać coraz więcej szczegółów.

 

***

 

Egzekucji dokonano następnego dnia po koronacji nowego króla. Wszystko odbywało się uroczyście i dostojnie przed oczami tysięcy widzów. Byli tak rozentuzjazmowani, że ich uwadze całkowicie umknął drobny incydent. Jeden z widzów dostał ataku w decydującej chwili. Kiedy kaci uwolnili konie, zaczął zwijać się w męczarniach na ziemi. Stojący w pobliżu uznali go za opętanego przez jakiegoś złego ducha.

 

Przekład z języka słowackiego: Konrad Bańkowski

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...
Spam(ientnika)
Wywiad numeru
Hormonoskop
Piotr K. Schmidtke
Andrzej Zimniak
Adam Cebula
Konrad Bańkowski
Andrzej Sawicki
W. Świdziniewski
Romuald Pawlak
Andrzej Pilipiuk
Piotr Zwierzchowski
Adam Cebula
Tadeusz Oszubski
Raven
Iwona Surmik
Michał Gacek
Jozef Girovsky
MPK
Anna Brzezińska
Feliks W.Kres
Ben Bova
Kir Bułyczow
Andreas Eschbach
Andrzej Pilipiuk
Eryk Algo
 
< 27 >