strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Ben Bova Na co wydać kasę
<<<strona 32>>>

 

Powrót na Marsa (fragment)

 

 

Prolog: Podniebni tancerze

 

Wynajęta furgonetka podskakiwała i przechylała się na wybojach polnej drogi. Jamie Waterman rzucił krótkie spojrzenie w stronę zachodzącego na czerwono słońca, dotykającego wystrzępionej linii gór. Jamie jechał za szybko i doskonale o tym wiedział. Chciał tam jednak dotrzeć, zanim dziadek umrze.

Zaraz zrobi się ciemno i będzie musiał zwolnić. Żadne światło nie padało na nieoznakowaną drogę wijącą się wśród pustynnych wzgórz – z wyjątkiem reflektorów i gwiazd. Równie dobrze mógł jeździć łazikiem po Marsie, powiedział do siebie.

Słońce znikło za odległymi górami i cienie padły na pustynię, przeganiając go. Jamie wiedział, że powinien znów się zatrzymać i zapytać o drogę; minął hogan już parę mil wcześniej, ale wyglądał on na ciemny i pusty.

Teraz zobaczył przyczepę kempingową, ściany z zardzewiałego metalu i pochyłą zasłonę nad siatkowymi drzwiami. Świeciło się w środku. Para podniszczonych półciężarówek stała od frontu. Podjechał i zatrzymał się, rozpryskując pył i drobne kamyczki, pies wyskoczył z ciemności.

Siatkowe drzwi otworzyły się z impetem i w drzwiach pojawił się młody mężczyzna: dżinsy, koszulka, puszka piwa w zaciśniętej dłoni, długie splecione włosy.

Jamie zsunął szybę od strony kierowcy i zawołał:

– Szukam Ala Watermana.

Przy świetle zapalonym wewnątrz przyczepy nie dało się dostrzec jego twarzy. Jamie wiedział jednak, jak wygląda: zimne, ciemne oczy, szerokie policzki, uczucia ukryte za nieprzeniknioną maską. Całkiem jak u niego.

– Kogo?

– Ala Watermana.

Młody Indianin Nawaho potrząsnął głową.

– Tu nie mieszka.

– Wiem. Jest w hoganie gdzieś przy tej drodze. Tak mi powiedzieli na posterunku.

– Nie tutaj – odparł młody człowiek.

Jamie rozumiał jego powściągliwość.

– To mój dziadek. On umiera.

Młody Nawaho stanął na pylistym gruncie i podszedł do furgonetki Jamiego, jego buty miażdżyły żwirowatą glebę.

Przyjrzał się Jamiemu z bliska.

– To ty jesteś ten facet, co poleciał na Marsa?

– Tak. Al to mój dziadek. Chcę go zobaczyć, zanim umrze.

– Al Waterman. Staruszek z Santa Fe.

Jamie skinął głową.

– Zaprowadzę cię. Jedź za mną.

Nie czekając na odpowiedź, ruszył w kierunku bliższej z półciężarówek.

– Nie jedź za szybko – zawołał Jamie. Jeździł już po pustkowiach Marsa, ale nie chciał ścigać niewyraźnych tylnych świateł z szaloną prędkością po ciemnej pustyni Nowego Meksyku.

No tak, chłopak ruszył z wyciem, wzbijając chmurę pyłu. Jamie przełączył napęd na cztery koła i ruszył za nim, siłując się z kierownicą podskakującej furgonetki zaciśniętymi rękami.

Al Waterman był sklepikarzem w Santa Fe przez całe swoje dorosłe życie, miał mieszkanie w mieście i chatkę narciarską w górach, ale teraz umierał i wrócił do rezerwatu, w którym się urodził.

Chyba wszyscy znali Ala i jego słynnego wnuka, który poleciał na czerwoną planetę. Wszędzie, gdzie Jamie się zatrzymywał, by spytać o drogę, wiedzieli doskonale, gdzie znajduje się hogan Ala. Problem polegał jednak na tym, rozmyślał Jamie w podskakującej furgonetce, że przy tych starych drogach nie było drogowskazów. Tylko ciemność i bezchmurne pustynne niebo. Tysiące gwiazd, ale ani jednego znaku, który wskazałby mu drogę.

W końcu półciężarówka przyhamowała i zatrzymała się przy niskiej wypukłości hoganu. Jamie zaparkował przy nim, ale młody człowiek już cofał półciężarówkę, ruszając do domu.

– Dzięki! – krzyknął Jamie przez okno.

– ...za co! – doleciało od półciężarówki, która parsknęła żwirem i z wyciem odtoczyła się w ciemność.

Boi się śmierci, pomyślał Jamie. Nawaho nie pozostawali w miejscach, gdzie ktoś umarł, z szacunku czy ze strachu przed złymi duchami – tego Jamie nie wiedział. Opuszczą ten hogan, kiedy Al umrze. Ciekawe, co robią z przyczepami kempingowymi? Jamie zadał sobie to pytanie wychodząc z furgonetki.

Hogan wyglądał prawie jak zaokrąglona sterta wyschniętego błota na pustynnym piasku, z małym światełkiem przebijającym się przez zakryte zasłoną okno. Noc była chłodna lecz bezwietrzna; ciemne niebo było tak czyste, że mrugające gwiazdy wyglądały, jakby były tak blisko, że można je dotknąć.

W środku było chłodniej. Jamie nie rozpinał błękitnej kurtki; budzący litość mały ogień w kominku dawał migoczące światło, ale nie ciepło. Stara kobieta siedziała na podłodze koło ognia, owinięta w kolorowy koc. Skinęła Jamiemu głową, ale nie odezwała się, milcząca i nieporuszona jak skała.

Al leżał w pozycji płodu na łóżku w drugim kącie, strzęp człowieka; łupina, wyżarta od środka przez raka. Otworzył oczy i uśmiechnął się, gdy Jamie pochylił się nad nim.

– Ya’aa’tey – wyszeptał. Jego oddech miał zapach zgnilizny i spieczonej słońcem ziemi.

– Ya’aa’tey – odpowiedział Jamie. To jest dobre. To kłamstwo, tu i teraz, ale tak brzmiało stare pozdrowienie.

– Wymówiłeś to słowo na Marsie – powiedział Al, a głos miał słaby jak cień. – Pamiętasz?

Tak brzmiało pierwsze słowo Jamiego wypowiedziane przed kamerami, gdy wylądowała pierwsza ekspedycja.

– Wracam tam – powiedział Jamie, pochylając się nisko, by dziadek go słyszał.

– Na Marsa? Wracasz?

Jamie skinął lekko głową i powiedział:

– Ogłosili oficjalnie. Będę dyrektorem misji.

– Dobrze – wyrzucił z siebie Al z niewyraźnym uśmiechem. – Mars to twoje przeznaczenie, synu. Twoja droga prowadzi na czerwoną planetę.

– Chyba tak.

– Leć wśród piękna, synu. Teraz mogę umrzeć szczęśliwy.

Jamie chciał zaprzeczyć, nie, nie umrzesz, dziadku. Będziesz jeszcze żył przez wiele lat. Ale słowa nie przeszły mu przez usta.

Al wydał z siebie ciężkie tchnienie, które wstrząsnęło jego kruchym ciałem.

– Podniebni tancerze zaraz przylecą. Zabiorą mnie ze sobą.

– Podniebni tancerze?

– Zobaczysz. Poczekaj. To nie potrwa długo.

Jamie sięgnął po jedyne w hoganie krzesło i usiadł przy łóżku dziadka. Jego rodzice zginęli w wypadku samochodowym dwa lata temu. Al był jego jedynym żyjącym krewnym. Po nim nie zostanie już nic i nikt. Stary człowiek zamknął oczy. Jamie nie potrafił określić, czy jeszcze oddycha. Jedynym dźwiękiem w małym, chłodnym pomieszczeniu było trzaskanie gałęzi, które stara kobieta dokładała do ognia.

Drewniane krzesło było twarde i sztywne, siedzisko z plecionego sznurka nieustępliwe jak skała, mimo to Jamie usnął wbrew sobie. Zszedł ze stromego klifu, nagi w palącym słońcu, i zaczął spadać, powoli, jak we śnie, opadając na czoło krwistoczerwonego płaskowyżu.

Obudził się ze wzdrygnięciem. Al trzymał go za kolano.

– Podniebni tancerze! – wychrypiał Al drżącym głosem. – Nadchodzą!

Majaczy, pomyślał Jamie. Odwrócił się do kobiety, która nadal siedziała w milczeniu przy ogniu. Spojrzała na niego ciemnymi, pełnymi spokoju oczami, ale nic nie powiedziała.

– Patrz! – Al wskazał drżącym palcem zakryte zasłoną okno. – Wyjdź i patrz!

Zmieszany Jamie zmusił się do wstania z krzesła i podszedł do drzwi. Zawahał się, odwrócił w stronę dziadka.

– Idź! – nalegał Al, poruszony, próbując się podnieść na wychudzonym ramieniu. – Zobaczysz!

Jamie otworzył drzwi i wyszedł w zimną, ciemną, pustynną noc. Jego oddech zamarzał w powietrzu. Podniósł wzrok na gwiazdy.

Zobaczył lśniące draperie delikatnej, różowawej czerwieni, bladej zieleni, migoczącej bieli, pulsujące na niebie, połyskujące, falujące, zasłaniające niebo widmową poświatą.

Zorza polarna, pomyślał Jamie. Słońce musiało wytworzyć potężny rozbłysk. Po czym jego umysł Nawaho podpowiedział: podniebni tancerze. Przyszli po Ala.

Jamie stał zauroczony, obserwując delikatną, niezwykłą grę na niebie. Przypomniał sobie, że na Marsie można oglądać zorze polarne prawie co noc, nawet przez zaciemniony wizjer hełmu skafandra. Na Ziemi jednak podniebni tancerze pojawiali się rzadko. Byli jednak tak piękni, że śmierć wydawała się mniej przerażająca.

W końcu wrócił do hoganu. Dziadek leżał nieruchomo, z ostatnim uśmiechem zapisanym na twarzy. Kobieta podeszła do łóżka i zakryła Ala kocem.

– Żegnaj, dziadku – rzekł Jamie. Czuł, że powinien płakać, ale brakło mu łez.

Wyszedł znów z hoganu i podszedł wolno do wypożyczonej furgonetki. Nie ma już nikogo, powiedział sobie. Nikt i nic mnie tu nie trzyma.

Nisko nad wystrzępionym horyzontem patrzyło na niego bez mrugnięcia czerwone oko Marsa, rozjarzone, nęcące. Dwa tygodnie później odleciał z Centrum Lotów Kosmicznych Kennedy’ego rakietowym kliprem i to był pierwszy etap jego podróży powrotnej na Marsa.

 

Baza danych

 

Pierwsza wyprawa na Marsa potwierdziła większość odkryć dokonanych na czerwonej planecie przez próbniki bezzałogowe.

Mars to chłodna planeta. Orbituje około półtora raza dalej od Słońca niż Ziemia. Jego atmosfera jest o wiele za rzadka, by mogła zatrzymywać ciepło słoneczne. W jasny, letni dzień w południe, temperatura gruntu na marsjańskim równiku może sięgnąć siedemdziesięciu stopni Fahrenheita; w nocy jednak spadnie do stu poniżej zera lub jeszcze niżej.

Atmosfera na Marsie jest zbyt rzadka, by można było nią oddychać, nawet gdyby składała się z czystego tlenu, a tak przecież nie jest. Ponad dziewięćdziesiąt pięć procent marsjańskiego powietrza to dwutlenek węgla; prawie trzy procent to azot. Zawiera ono także niewielką ilość wolnego tlenu, mniej niż dałaba para wodna. Reszta atmosfery to gazy szlachetne, jak argon, neon i podobne, odrobina tlenku węgla i ślad ozonu.

Pierwsza ekspedycja na Marsa odkryła jednak coś, czego nie znalazły mechaniczne lądowniki i próbniki: życie.

Przyklejone do podłoża potężnego Valles Marineris – Wielkiego Kanionu rozcinającego czerwonawą powierzchnię planety na długości jakichś trzech tysięcy kilometrów – nieliczne kolonie porostowatych organizmów prowadzą nietrwały żywot, ukrywając się parę milimetrów pod powierzchnią skały. W dzień sycą się światłem słonecznym i pobierają potrzebną wodę z powietrza, gdzie pary wodnej jest tak niewiele. W nocy zamierają, czekając, aż znów dotknie ich ciepło słońca. Ich komórki są zanurzone w płynach obfitujących w alkohol, dzięki czemu nie zamarzają nawet wtedy, gdy temperatura spadnie sto stopni poniżej zera.

Czwarta planeta od Słońca, Mars, nigdy nie znajduje się bliżej Ziemi niż pięćdziesiąt sześć milionów kilometrów, ponad sto razy dalej niż Księżyc. Mars to mała planeta, ma w przybliżeniu rozmiary połowy Ziemi, a grawitacja na powierzchni wynosi nieco więcej niż jedną trzecią ziemskiej. Sto kilogramów na Ziemi waży na Marsie tylko trzydzieści osiem kilo.

Mars jest znany jako czerwona planeta, gdyż jego powierzchnia to głównie wysuszona na kość pustynia piaszczystych tlenków żelaza: rdzawoczerwony pył.

Na Marsie jest wszakże woda. Planeta ma jasne czapy polarne, które przynajmniej częściowo składają się z zamarzniętej wody – przez większą część roku pokryte są zamarzniętym dwutlenkiem węgla, suchym lodem. Pierwsza wyprawa na Marsa potwierdziła, że znaczne obszary planety są skute wieczną zmarzliną: pod czerwonymi piaskami zalega ocean zamarzniętej wody.

Ze wszystkich planet Układu Słonecznego Mars najbardziej przypomina Ziemię. Na Marsie występują pory roku – wiosna, lato, jesień, zima. Ponieważ jego orbita znajduje się dalej od Słońca, marsjański rok jest prawie dwukrotnie dłuższy od ziemskiego (dłuższy o parę minut od 689 ziemskich dni), więc również pory roku trwają dłużej niż na Ziemi. Obrót Marsa wokół jego własnej osi trwa prawie tyle samo, co obrót Ziemi. Dzień ziemski to 23 godziny, 56 minut i 4,09 sekundy. Dzień marsjański jest nieco dłuższy: 24 godziny, 37 minut i 22,7 sekundy.

Aby zapobiec problemom związanym z różnicami między czasem ziemskim a marsjańskim, badacze kosmosu określają dzień marsjański jako sol. Jeden rok marsjański to 669 solów, plus dodatkowe 14 godzin, czterdzieści cześć minut i dwanaście sekund.

Odkrycie na Marsie żyjących w skałach porostów wywołało u naukowców kolejne pytania: czy porosty to jedyna forma życia na planecie? Czy istnieje system ekologiczny różnych organizmów? A jeśli tak, dlaczego nie znaleziono niczego poza porostami?

Czy te prymitywne organizmy to najwyższa forma życia na Marsie?

Czy raczej ostatni gatunek, który ocalał po bardziej bogatej i złożonej ekologii?

Jeśli tylko one przetrwały, to co zniszczyło inne formy życia na Marsie?

 

 

Księga I – Przybycie

Sol 1: Habitat na Marsie

 

– Wróciliśmy, dziadku – zamruczał Jamie Waterman. – Wróciliśmy na Marsa.

Stojąc przy rządku pustych stojaków na sprzęt w śluzie kopulastego habitatu, Jamie wyciągnął rękę i zdjął małą kamienną rzeźbę z półki, na której czekała przez sześć lat: mały kawałek smoliście czarnego obsydianu, z którego wyrzeźbiono totem w kształcie przykucniętego niedźwiedzia. Z tyłu przywiązano rzemykiem turkusowy grot strzały, a na górze zatknięto białe orle pióro. Pokazał nawajski fetysz, trzymając go na odzianej w rękawicę dłoni.

– Co to jest? – spytała Stacy Dezhurova.

Jamie słyszał w słuchawkach hełmu jej mocny, czysty głos. Żaden z członków drugiej wyprawy na Marsa nie zdjął jeszcze skafandra, nie odpiął nawet osłony hełmu. Stali w nieregularnym półkolu w śluzie, osiem pozbawionych twarzy postaci wtłoczonych do pękatych, białych, solidnych kombinezonów.

– Nawajski fetysz – odparł Jamie. – Potężna magia.

Dex Trumball przetoczył się niezgrabnie w stronię Jamiego. Jego grube buty stukały ciężko o plastykową podłogę habitatu.

– Przywiozłeś to ze sobą? – spytał Trumball nieomal oskarżycielskim tonem.

– Podczas pierwszej ekspedycji – rzekł Jamie. – Zostawiłem go, żeby pilnował tego miejsca, jak odlecimy.

Twarz Trumballa była niewidoczna za przyciemnioną osłoną hełmu, ale ton jego głosu nie pozostawiał żadnych wątpliwości co do jego zdania na ten temat.

– Mnóstwo wielka szamaństwo, nie?

Jamie stłumił wybuch gniewu.

– Właśnie – odparł, walcząc, by jego głos brzmiał spokojnie i równo. – Kopuła nadal tu stoi, prawda? Minęło sześć lat, a ona stoi i czeka na nas.

Opos Craig odezwał się ze swoim ciężkim teksańskim akcentem.

– Zanim zaczniemy się klepać po plecach, wpompujmy tu trochę tlenu do oddychania, co?

– Sześć lat – mruknął Trumball. – Czekała na nas przez cały czas.

Sześć lat.

Nawet odkrycie życia kurczowo wczepionego w skały na dnie Wielkiego Kanionu nie ułatwiło ani nie uprościło jego powrotu na czerwoną planetę. Sześć lat zajęło zebranie ludzi, zgromadzenie sprzętu – a co najważniejsze, pieniędzy – aby wcielić w życie sen o drugiej wyprawie na Marsa.

Ku swemu zaskoczeniu i wściekłości Jamie Waterman musiał walczyć o miejsce w drugiej wyprawie, walczyć każdą cząstką sił i umiejętności, jakie miał do dyspozycji. Fetysz dziadka musiał jednak być potężny: udało mu się wrócić na Marsa.

Po pięciu miesiącach kosmicznej podróży między dwoma planetami, po tygodniu na orbicie okołomarsjańskiej, po piekielnym przechodzeniu przez marsjańską atmosferę rozżarzoną do białości przez kontakt ze statkiem, Jamie Waterman i siedmiu innych członków ekspedycji w końcu stanęło na rdzawoczerwonych piaskach Marsa.

Pięciu mężczyzn i trzy kobiety, opakowani w pękate kombinezony o sztywnej powłoce, przez co wyglądali jak żółwie zataczające się na tylnych nogach. Wszystkie skafandry były białe, miały na rękawach kolorowe kody kreskowe, przez co łatwo było każdego zidentyfikować. Jamie miał trzy paski o barwie czerwonego wozu strażackiego.

Habitat zostawiony przez pierwszą ekspedycję wyglądał na nietknięty. Kopuła była nadal napełniona gazem i wyglądała na nienaruszoną.

Pierwszą czynnością badaczy było wejście do śluzy, a następnie do samej kopuły. Po paru minutach rozglądania się po pustym, kopulastym wnętrzu, zabrali się za przydzielone im zadania i sprawdzili systemy podtrzymywania życia. Gdyby kopuła nie nadawała się do użytku, musieliby przez półtora roku ich pobytu na Marsie mieszkać w module statku, który przetransportował ich na tę planetę, bezpiecznie lądując na powierzchni. A tego nikt nie chciał. Pięć miesięcy w ciasnej puszce to aż za dużo.

Kopuła była nietknięta, systemy podtrzymywania życia wystarczająco sprawne, atomowy generator energii dawał wystarczającą moc, by uruchomić habitat.

Wiedziałem, że tak będzie, powiedział w duchu Jamie. Mars to przyjazny świat. Nie zrobi nam krzywdy.

Opos Craig i Tomas Rodriguez, astronauci oddelegowani przez NASA, uruchomili generator tlenu. Po sześcioletnim przestoju mieli problemy z jego włączeniem, ale w końcu im się udało i zaczął pobierać życiodajny tlen z marsjańskiej atmosfery i mieszać go z azotem, który wypełniał kopułę przez ostatnie sześć lat.

Pozostali członkowie ekspedycji opuścili kopułę i zajęli się przydzielonymi im zadaniami: ustawianiem kamer wideo i sprzętu rzeczywistości wirtualnej, który miał zarejestrować ich przybycie na Marsa i przekazywać wieści na Ziemię. Wpychając swój kamienny fetysz w kieszeń skafandra, Jamie przypomniał sobie, jaką polityczną burzę wywołał podczas pierwszej ekspedycji, gdy stawiając po raz pierwszy stopę na Marsie, wypowiedział kilka słów w języku Nawaho zamiast sztywnej, formalnej mowy, jaką napisali dla niego ludzie z działu public relations NASA.

I przypomniał sobie coś jeszcze: starożytną budowlę na klifie, wbudowaną w nieckę wypiętrzonej ściany klifu Wielkiego Kanionu. Nie ośmielił się jednak wspomnieć o niej pozostałym.

Jeszcze nie teraz.

 

Houston: Pierwsze spotkanie

 

Po raz pierwszy Jamie spotkał się z członkami ekspedycji w ciasnej, pozbawionej okien salce konferencyjnej NASA Centrum Kosmicznego im. Johnsona niedaleko Houston. Z tysięcy kandydatów wybrano dwie kobiety i trzech mężczyzn, ich nazwiska zostały ogłoszone całe tygodnie wcześniej. Jamiego wybrano na lidera ekspedycji zaledwie dwa dni wcześniej.

– Wiem, przez co państwo przeszli – odezwał się Jamie do tej piątki.

Wtedy po raz pierwszy spotkał się twarzą w twarz z czwórką naukowców i lekarzem ekspedycji. Przez całe miesiące ich szkolenia i swojej walki o dostanie się do zespołu drugiej wyprawy na Marsa, Jamie porozumiewał się z nimi za pośrednictwem poczty elektronicznej i rozmawiał przez wideofon, ale nigdy dotąd nie znalazł się z nimi w jednym pokoju.

Teraz stał, odrobinę niepewnie, u szczytu wąskiego stołu konferencyjnego, jak instruktor przed kwintetem utalentowanych uczniów: młodszych, bardziej pewnych siebie, może nawet lepiej od niego wykształconych. Czterech naukowców siedziało wzdłuż kołyszącego się, podłużnego stołu, z wzrokiem utkwionym w nim. Lekarka-psycholog siedziała na końcu stołu, Hinduska o egzotycznej urodzie, skórze barwy czekolady i włosach czarnych jak noc, ściągniętych w koński ogon.

Wszyscy mieli na sobie kombinezony misji, w barwie różowego koralu, z identyfikatorami przypiętymi nad kieszenią na piersi. Lekarka, V.J. Shektar, miała na szyi kolorową apaszkę. Przyglądała się Jamiemu wielkimi oczami o barwie węgla i kształcie migdała.

Nikt z pozostałych nie miał na sobie żadnych dodatków do standardowego munduru poza C. Dexterem Trumballem, który przyczepił naszywki na obu ramionach: na jednym mikroskop i teleskop Międzynarodowego Konsorcjum Uniwersytetów, na drugim uskrzydlone "T" Trumball Industries.

– Ponieważ będziemy przebywać ze sobą ponad trzy lata – mówił dalej Jamie – jeśli liczyć resztę państwa szkolenia i samą misję, chyba najwyższy czas, żebyśmy się poznali.

Jamie musiał ostro walczyć o zakwalifikowanie się do drugiej wyprawy. Całkowicie zadowalałoby go przyjęcie w charakterze naukowca. Tymczasem jedynym sposobem na dostanie się do zespołu było przyjęcie obowiązków szefa misji.

– Powiedział pan "naszego szkolenia" – wtrącił geofizyk, Dexter Trumball. – Czy pan nie będzie przechodził szkolenia przed misją?

Trumball był przystojny, o urodzie gwiazdora filmowego, z ciemnymi, kręconymi włosami i żywymi, jasnymi oczami o błękitnozielonej barwie oceanu. Siedział wygodnie na wyścielanym krześle z krzywym uśmieszkiem na ustach, który plasował się gdzieś między pewnością siebie a zadufaniem. Nie był wyższy od Jamiego, ale nieco szczuplejszy: miał zwinne, wdzięczne ciało tancerza, zaś Jamie był grubszy i solidniej zbudowany. Trumball był także o dziesięć lat młodszy od Jamiego i był synem człowieka, którego pieniądze stanowiły większość funduszy ekspedycji.

– Oczywiście, że też przechodzę szkolenie – odparł szybko Jamie. – Tylko że większość tego, co państwo przechodzicie – na przykład trening antarktyczny – robiłem już przed pierwszą ekspedycją.

– Ach, tak – stwierdził Trumball. – Już tam byłem, wszystko robiłem?

Jamie skinął sztywno głową.

– Coś w tym rodzaju.

– Przecież to było ponad sześć lat temu – wtrącił się Mitsuo Fuchida. Biolog był szczupły jak ostrze miecza, a jego twarz była rzeźbą złożoną z samych kątów i płaszczyzn.

– Gdyby pan był komputerem – dodał z leciutkim uśmiechem, przełamującym jego ostre jak topór rysy – byłby pan o całą generację do tyłu.

Jamie zmusił się do odpowiedzenia uśmiechem.

– Upgradowano mnie. Przeszedłem ponownie wszystkie testy fizyczne – zapewnił – i wpakowano do mojej pamięci długoterminowej najnowsze oprogramowanie. Nie mam zamiaru padać ani zawieszać się, proszę się nie obawiać.

Reszta uprzejmie zachichotała.

Fuchida pochylił podbródek ze zrozumieniem.

– Żartowałem – rzekł z zakłopotaniem.

– Nie ma problemu – odparł Jamie ze szczerym uśmiechem.

– Cóż, nie wiem, jak wy – powiedział przysadzisty, ponury mężczyzna, którego Jamie znał jako Petera J. Craiga – ale ja się cieszę, że leci z nami ktoś doświadczony.

Craig miał baniasty nos i grube podgardle, pociemniałe teraz od szczeciny zarostu.

– Coś wam powiem – powiedział, przeciągając samogłoski. – Siedzę w tym biznesie już kupę lat i prawdziwego doświadczenia nic nie zastąpi. Mamy szczęście, że doktor Waterman poprowadzi to rodeo.

Zanim ktoś miał szansę się odezwać, Jamie rozłożył ręce i oznajmił:

– Drodzy państwo, dziś nie przyszedłem tutaj, żeby mówić o sobie. Chciałem, żebyśmy się poznali osobiście i przywitali. Przez następne parę tygodni będziemy dużo ze sobą rozmawiali, indywidualnie i w mniejszych grupach.

Pokiwali głowami.

– Jesteście najlepsi z najlepszych – mówił dalej. – Wybrano was z tysięcy kandydatów. Propozycje badawcze, jakie przedstawiliście, robią wrażenie; przeczytałem wszystkie i bardzo mi się to podobało.

– A jak wygląda sprawa badań kooperacyjnych? – spytał Trumball.

Podczas pobytu na Marsie każdy z badaczy miał przeprowadzić dziesiątki doświadczeń i pomiarów pod kierownictwem naukowców z Ziemi. Był to jedyny sposób na zapewnienie pełnej współpracy – i dodatkowych funduszy – ze strony większych uniwersytetów.

– Wiem, że będą się domagać swojej działki, kiedy będziecie robić swoją robotę – rzekł Jamie – ale to część misji i wszyscy musimy się temu podporządkować.

– Pan też.

– Pewnie. Przecież nie będę na Marsie siedział za biurkiem.

Uśmiechnęli się.

– Proszę posłuchać: jeśli zdarzą się problemy z harmonogramem lub żądania z Ziemi staną się kłopotliwe, proszę mnie natychmiast informować. Po to jestem. Moje zadanie polega na łagodzeniu konfliktów.

– A jakie są priorytety? – spytał Craig. – Jeśli przyjdzie do wybierania między moją własną robotą a pomysłami jakiegoś szefa wydziału uniwersytetu w Koziej Wólce? Co wtedy?

Jamie patrzył na niego przez chwilę z namysłem. To test, uświadomił sobie. Oceniają mnie.

– Będziemy musieli ocenić każdy przypadek w zależności od spodziewanych korzyści – odparł Craigowi. – Ale moje osobiste zdanie jest takie, że pierwszeństwo ma ten, kto jest na Marsie.

Craig skinął głową z zadowoleniem.

Jamie rozejrzał się wokół stołu. Żadna z dwóch kobiet dotąd się nie odezwała. Shektar była lekarką, więc nie zaskoczyło go, że nie miała nic do powiedzenia. Trudy Hall zajmowała się jednak biologią molekularną i powinna włączyć się do dyskusji.

Hall przypominała Jamiemu trochę małego wróbelka. Drobna szatynka, miała krótko obcięte, gęste, kręcone włosy, a na koralowym kombinezonie nie miała nic poza plakietką. Czujne, szaroniebieskie oczy – zauważył Jamie. Miała smukłą figurę biegaczki biorącej udział w maratonach i doskonale wyrzeźbiony nos – za taki kształt inne kobiety muszą płacić chirurgom plastycznym.

– Jakieś pytania? – spytał Jamie, patrząc prosto na nią.

Hall wzięła głęboki oddech, po czym rzekła:

– Tak. Jedno.

– Słucham.

Rozejrzała się wokół, po czym pochyliła lekko i zadała pytanie z lekkim akcentem z Yorkshire:

– Jak jest na Marsie? To znaczy, jak to naprawdę będzie, kiedy się tam znajdziemy?

Pozostali pochylili się z zainteresowaniem, nawet Trumball i Jamie już wiedział, że będzie im się dobrze współpracowało. Przez kolejne dwie godziny opowiadał im o Marsie.

 

Sol 1: Ceremonia przybycia

 

Wylądowali dziesięć minut po świcie czasu miejscowego, aby mieć przed sobą cały długi dzień na wyładowanie lądownika i uruchomienie habitatu. Musieli też uwzględnić czas na transmisję ceremonii lądowania na Ziemię.

Ustalono, że badacze najpierw sprawdzą, w jakim stanie znajduje się kopuła starego habitatu i dopiero wtedy przeprowadzą rytuał przedstawienia się czekającym i obserwującym ich miliardom ludzi na Ziemi.

Oczywiście, gdy tylko wylądowali, kosmonautka Anastazja Dezhurova powiadomiła dowództwo misji na atolu Tarawa, że lądowanie przebiegło bezpiecznie. Instrumenty lądownika automatycznie przekazały informację na Ziemię i wtedy po raz pierwszy od chwili spotkania Stacy Jamie zobaczył na szerokiej, rosyjskiej, pozbawionej uczuć twarzy uśmiech zachwytu, gdy ogłosiła nowinę przekazaną przez wszystkie stacje telewizyjne na Ziemi:

– Lądowanie zakończone! Ludzkość powróciła na Marsa!

Kontrolerzy misji, sto milionów kilometrów na pacyficznym atolu Tarawa, zaczęli podskakiwać i wiwatować z radości, obejmując się i tańcząc, by wyrazić ulgę i zachwyt.

Jamie mrugał, czując, jak pot spływa mu do oczu, gdy cała ósemka ustawiła się przed kamerami wideo, które Trumball i Rodriguez ustawili na cienkich trójnogach. Dotknął na nadgarstku klawisza przełączającego wentylatory skafandra na maksymalne obroty i usłyszał, jak owadzie buczenie zmienia się w wyższy dźwięk. Jakie to dziwne, że jest mu gorąco i poci się na planecie, gdzie temperatura prawie zawsze kształtowała się poniżej zera. To nie nadmierny wysiłek, uznał, to nerwowość.

Żałował, że nie może otworzyć wizjera i przetrzeć oczu, ale wiedział, że przy tak niskim marsjańskim ciśnieniu krew zagotowałaby mu się w płucach.

Później Dex Trumball miał zabrać widzów z Ziemi na wirtualną wycieczkę po miejscu lądowania, gdzie wszyscy byli zajęci wyprowadzaniem ciągników i rozładunkiem lądownika. Ale teraz cała ósemka miała wziąć udział w ceremonii przybycia.

Jamiemu jako dyrektorowi misji przypadło w udziale wygłoszenie pierwszej wypowiedzi przed kamerą. Pokonanie przestrzeni między dwoma światami miało tym słowom zająć kwadrans. Między Marsem a Ziemią nie było dialogów, jedynie monologi podróżujące w obu kierunkach.

Sześć lat wcześniej, kiedy miał przemówić jako ostatni z członków ekspedycji, wypowiedział po prostu stare nawajskie pozdrowienie, "Ya’aa’tey". To jest dobre.

A teraz był szefem misji i oczekiwano od niego czegoś więcej.

Podczas drugiej ekspedycji przynajmniej nie kontrolowano go tak rygorystycznie jak podczas pierwszej. Nie było już prawie wojskowej hierarchii narzuconej przez rządy, które finansowały pierwszą wyprawę na Marsa. Jamie pracował teraz z luźniejszą, działającą na koleżeńskich zasadach, grupą równych sobie. Dwóch astronautów i sześciu naukowców pracujących jako zgrany zespół – przez większość czasu.

– Gotów? – w słuchawkach Jamiego zabrzęczał głos Trumballa.

Jamie skinął głową i uświadomił sobie, że nikt nie widzi tego gestu.

– Całkowicie – rzekł, stając przed kamerami wielkości dłoni.

Stojąc za rachitycznymi trójnogami, Trumball wycelował w Jamiego palec. Jamie podniósł rękę i zaczął mówić:

– Pozdrowienia z planety Mars. Druga wyprawa na Marsa wylądowała zgodnie z planem w miejscu, gdzie pierwsza ekspedycja zostawiła habitat.

Obracając się lekko, Jamie machnął ręką w kierunku kopuły.

– Jak widać, kopuła jest w doskonałym stanie i mamy zamiar spędzić w niej następne miesiące.

– Później – mówił dalej – doktor Trumball poprowadzi was na wirtualną wycieczkę po okolicy. Teraz chciałbym podziękować Międzynarodowemu Konsorcjum Uniwersytetów oraz narodowi wyspy Kiribati za sfinansowanie tej ekspedycji.

Kolejność wystąpień uzgodnili całe tygodnie wcześniej. Vijay Shektar wystąpiła przed kamerą następna, anonimowa w pękatym kombinezonie, jeśli nie liczyć jasnozielonych naszywek na ramionach.

– Witam wszystkich na Ziemi, a szczególnie mieszkańców Australii – powiedziała z wyraźnie australijskim akcentem. Głos zafałszowywał jej pochodzenie. Shektar była z pochodzenia Hinduską, ale urodziła się i wychowała w Melbourne. Była doskonałym lekarzem i psychologiem, miała pomagać zespołowi biologów.

Po krótkim przemówieniu Shektar wystąpił Mitsuo Fuchida, jeden z dwóch biologów wyprawy: najpierw po japońsku, potem po angielsku.

Dex Trumball, z błękitnymi opaskami, przemówił następny.

– .. i chciałbym podziękować firmom z branży kosmicznej, które zapewniły nam większość sprzętu i personel – powiedział po wygłoszeniu rytualnych pozdrowień i pochwał – oraz ponad czterdziestu pięciu uniwersytetom, które przyczyniły się zaistnienia tej wyprawy. Bez ich finansowego, merytorycznego i osobowego wsparcia nie byłoby nas tutaj.

Jamie poczuł, że nos mu się trochę marszczy. Powinienem był się spodziewać, że Dex przemyci reklamę. Jest bardziej zainteresowany zrobieniem pieniędzy na tej ekspedycji niż jej sukcesem naukowym.

– Oraz specjalne podziękowania dla mojego ojca, Darryla C. Trumballa, którego energia, wizja i hojność były podstawową siłą napędową podczas przygotowania tej wyprawy i inspiracją dla nas wszystkich.

Jamie i Dex spierali się o cel ekspedycji przez pięć miesięcy lotu na Marsa. Na początku uprzejmie, jak dwóch dobrze wychowanych naukowców. Przez długie miesiące jednak ich różnice ideologiczne sprawiły, że uprzejme dyskusje zmieniły się w pokrzykiwanie: obaj zaczęli czuć prawdziwy gniew na siebie.

Muszę to jakoś załagodzić, powiedział sobie Jamie. Nie możemy ciągle na siebie warczeć. Musimy pracować razem jako zespół.

Znajdź równowagę, podpowiadała mu nawajska część umysłu. Znajdź ścieżkę prowadzącą do harmonii. Tylko harmonia doprowadzi cię do piękna.

Jego racjonalny umysł zgodził się z tym, ale zagotował się na samą myśl o butnym założeniu Trumballa, że celem ekspedycji powinien być zysk.

Ostatnią osobą, która wystąpiła przed kamerą, była Trudy Hall, angielska biolog molekularny.

– Trenowałam to przemówienie całymi miesiącami – powiedziała, a głos jej się łamał ze wzruszenia – ale teraz, kiedy tu jesteśmy, mogę tylko powiedzieć: O rany! Jak dobrze! Do dzieła!

Jamie zaśmiał się, korzystając z prywatności, jaką zapewniał mu hełm. I tyle zostało z angielskiej sztywności.

Po zakończeniu krótkich ceremonii Trumball zaczął przestawiać kamery, a reszta ruszyła w stronę luku towarowego lądownika i zaczęła rozładunek.

Nikt nie widzi nas przy pracy, pomyślał Jamie. Cały trud rozładunku sprzętu i zapasów nie jest wystarczająco efektowny dla mediów i ludzi na Ziemi. Chcą czegoś dramatycznego i ciekawego, a wleczenie zapasów z lądownika do kopuły nie zapewnia wystarczającego dreszczyku.

Odwrócił się i spojrzał na marsjański krajobraz. Kiedyś myślał o nim jako o martwym. Suchy, zimny i jałowy. Teraz jednak już coś o nim wiedział. Zamrugał i przez chwilę myślał, że ogląda krainę Nawahów w stanie Nowy Meksyk, dokąd tyle razy zabierał go dziadek. Tyle lat temu. W innym życiu, na innej planecie. Ta kraina też wyglądała na suchą i martwą. Ale Lud żył tam. Rozkwitał na tej niełatwej i gorzkiej ziemi.

Marsjański krajobraz miał w sobie niewypowiedziane piękno. Ta czerwona planeta poruszała w Jamiem jakąś nutę. Cichy krajobraz, jałowy i pusty, ale łagodny i kuszący. Jamie widział pogrążone w cieniu zbocza skał i wydm pokryte białawym pyłem, który błyszczał, migotał i znikał pod dotknięciem wschodzącego słońca.

Jestem w domu, pomyślał. Po sześciu latach. Wróciłem do miejsca, do którego przynależę.

– Co to jest to białe?

Jamie usłyszał w słuchawkach przytłumiony, koci głos Vijay Shektar, brzmiący nutą zainteresowania. Odwrócił głowę, ale hełm zasłaniał mu widok; musiał obrócić całe ciało, żeby zobaczyć ją obok siebie.

– Szron – odparł.

– Szron?

– Para wodna z atmosfery zamarza na ziemi i na skałach.

– Przecież jest wiosna. – Jej głos brzmiał nieco niepewnie.

Jamie skinął głową i odpowiedział:

– Zgadza się. Lato będzie dopiero za cztery miesiące.

– Ale szron powinien pojawić się jesienią, nie wiosną – rzekła.

Jamie uśmiechnął się.

– Na Ziemi. Tutaj jest Mars.

– Ach. – Wyglądała, jakby zastanawiała się przez chwilę, po czym rzekła radośnie: – Możemy więc urządzić bitwę na śnieżki?

Jamie potrząsnął głową.

– Obawiam się, że nie. Lód tutaj nie skupia się. Nie jest wystarczająco wilgotny.

– Nie rozumiem.

– Jest jak bardzo suchy, pylisty śnieg. O wiele bardziej sypki i suchy niż cokolwiek na Ziemi.

Jamie zastanowił się, czy mogła kiedyś jeździć na nartach. Może w Nowej Zelandii, pomyślał. Mają tam dobre ośrodki narciarskie.

– No to nie będzie śnieżek – rzekła Shektar z rozczarowaniem w głosie.

Podnosząc dłoń w stronę horyzontu, Jamie odpowiedział:

– Kiedyś były, dawno temu. Był tu ocean... a przynajmniej spore morze. Prawdopodobnie coś jak Zatoka Meksykańska: dość płytkie, ogrzane słońcem.

– Naprawdę?

– Tak. Widzisz te tarasy? Te wcięcia o kształcie muszli?

– Wyżłobił je ocean?

Jamie skinął głową wewnątrz hełmu.

– Sięgał aż do wypiętrzenia Tharsis, na zachód stąd. Tu, gdzie stoimy, był prawdopodobnie brzeg. Pod nogami możemy mieć muszelki.

– A jak miałyby wyglądać marsjańskie muszelki? – wtrącił się ostro Dex Trumball. – Potrafiłbyś rozpoznać tutejsze skamieliny? Przecież ich formy byłyby zupełnie inne niż na Ziemi.

Jamie odwrócił się i zobaczył kombinezon Dexa z błękitnymi opaskami jakieś sto metrów od nich. Podsłuchiwał na częstotliwości skafandrów.

– Zawsze jest symetria dwustronna – rzekł Jamie, próbując stłumić niechęć w głosie.

Trumball zaśmiał się.

– Przydałoby się coś z nogami – dodała Vijay.

Przemieszczając się skokami w ich stronę po czerwonym piasku, z plastykowym pojemnikiem na próbki w odzianej w rękawicę dłoni, Dex rzekł:

– Ale ta uwaga o oceanie jest dobra. Wykorzystam to podczas naszej wirtualnej wycieczki. Dajcie mi parę godzin przy komputerze, a pokażę widzom na Ziemi przyzwoitą symulację!

Dex był pełen młodzieńczego entuzjazmu i wigoru. Jamie poczuł się lekko rozdrażniony. Geofizyk przemieszczał się szybko dwumetrowymi skokami w stronę łagodnego skalistego zbocza, na którym stali Jamie i Vijay.

– To naprawdę szron, zgadza się. Patrzcie! No, dalej, chcę pobrać trochę próbek, zanim słońce wszystko odparuje. – Podniósł izolowany pojemnik na próbki.

Nie czekając na Jamiego, Trumball ruszył w dół zbocza w stronę pokrytych szronem wydm.

Jamie kliknął przełącznikiem na lewym mankiecie i przełączył się na częstotliwość bazy.

– Waterman do bazy. Shektar, Trumball i ja schodzimy na wydmy.

Stacy Dezhurova odezwała się z odrobiną irytacji w głosie:

– Znajdziecie się poza zasięgiem kamery, Jamie.

– Zrozumiałem – odparł Jamie. – Nie spędzimy tam więcej niż trzydzieści minut i odejdziemy na tyle blisko, żeby dało się wrócić na piechotę.

Dezhurowa wydała z siebie dźwięk pomiędzy westchnięciem a warknięciem.

– Zrozumiałam, trzydzieści minut maks, wracacie pieszo.

Jako starsza z dwójki astronautów, Dezhurova była odpowiedzialna za przestrzeganie przepisów bezpieczeństwa. Jej głównym stanowiskiem było centrum komunikacyjne w kopule, gdzie miała obserwować wszystkich za pomocą kamer kontrolnych rozmieszczonych wokół kopuły.

Rozumiem, czemu jest rozdrażniona, pomyślał Jamie. Powinniśmy być przy kopule i pomagać w rozładunku sprzętu i zapasów, a nie włóczyć się po okolicy. Pozostali już kursowali dwoma małymi traktorami między lądownikiem a kopułą.

Wrócił do przerwanych czynności i szedł powoli koło Vijay, gotów podać jej rękę, gdyby potknęła się na leżących wszędzie kamieniach. Jego oko geologa zaczęło badać teren. To musi być stary krater meteorytowy, pomyślał. Wietrzenie na Marsie trwa całe eony, a ten pierścień zerodował prawie do poziomu piaszczystego podłoża. Oceniając po rozmiarze niecki, a raczej tego, co z niej zostało, uderzenie musiało być potężne.

Trumball był już na dole w cieniu, klęcząc ostrożnie zdrapywał delikatną, cienką jak papier powłokę lodową do otwartego pojemnika na próbki.

– To lód, zgadza się – powiedział na częstotliwości skafandrów, kiedy do niego podeszli. – Chyba taki sam skład, jak w przypadku lodu z bieguna północnego. Paruje i atmosfera transportuje parę w okolice równika.

Vijay pokazała coś dłonią w rękawicy.

– Topi się, gdy padną na niego promienie słoneczne.

– Paruje – rzekł Trumball, nie podnosząc głowy znad swojej roboty. – Nie topi się, a paruje.

– Przechodzi z fazy lodu w fazę pary – wyjaśnił Jamie – bez pośredniej fazy płynnej.

– Rozumiem – odparła.

– Atmosfera jest tak rzadka, że płynna woda natychmiast paruje.

– Tak, wiem – powiedziała trochę ostro.

Trumball zatrzasnął pojemnik i włożył go do skrzynki na próbki.

– To nam pomoże ustalić, jak wygląda cyrkulacja w atmosferze w skali całej planety.

– Czy ta woda też jest nasycona dwutlenkiem węgla?

Zamykając plastykowy pojemnik i wstając z kolan, Trumbull odparł:

– Jasne. Jak woda z wiecznej zmarzliny. Marsjańska woda Perrier, nasycona dwutlenkiem węgla.

Jamie ruszył w stronę bazy. Czuł się wyeliminowany z tej rozmowy, nie wiedział, jak się do niej włączyć, nie dając im jednoznacznie do zrozumienia, że konkuruje z młodszym mężczyzną.

– Życie ma takie same potrzeby jak na Ziemi – mówiła Vijay.

– Czemu nie? – odparł Trumball, machając wolną ręką. – Wszystko jest zasadniczo takie samo: DNA, białka są takie same na obu planetach.

– Są jednak pewne różnice – rzekł Jamie. – Marsjańskie DNA ma taką samą strukturę podwójnej helisy jak nasze, ale pary tworzą inne związki chemiczne.

– Tak, jasne. A marsjańskie białka mają parę innych aminokwasów. Ale dalej potrzebna im woda.

Dotarli do grani pierścieniowatego wypiętrzenia. Jamie widział gapiącą się na niego kamerę na wysokiej, smukłej tyczce.

– Powinniśmy wracać do kopuły i pomóc w rozładunku – odezwał się z ociąganiem.

– Tak, chyba powinniśmy – odparła.

Jamie nie widział twarzy Trumballa za mocno zaciemnionym wizjerem, ale słyszał, jak młodszy mężczyzna się śmieje.

Podrzucając pudło z próbkami, Trumball rzekł:

– Cóż, niektórzy z nas mają coś ważnego do zrobienia. Bawcie się dobrze, robiąc za dokerów.

I pognał przez upstrzone kamieniami pole w stroną bazy, zostawiając Jamiego i Shektar na grani starego krateru.

 

Sol 1: Wirtualna wycieczka

 

Późnym popołudniem C. Dexter Trumball nadal czuł podniecenie, gdy włączył dwie miniaturowe kamery VR do gniazd powyżej wizjera. Były sprzężone z ruchami jego oczu, jeśli tylko elektronika działała poprawnie. Dzięki rękawicom cyfrowym o grubości molekuły, jakie nałożył na rękawice skafandra, mógł pokazać milionom widzów na Ziemi wszystko, co zobaczył albo czego dotknął.

Rzucił krótkie spojrzenie na resztę załogi, która właśnie przenosiła skrzynie i pękate pojemniki przez śluzę skafandra. Mieli spędzić resztę dnia na ustawianiu sprzętu i urządzaniu kopuły. Zadaniem Trumballa było zaś zabawianie ludzi na Ziemi, którzy pomogli sfinansować ekspedycję.

Pierwszą wyprawę na Marsa zorganizowały rządy państw, wykładając prawie ćwierć biliona dolarów. Druga ekspedycja była finansowana głównie ze źródeł prywatnych i kosztowała mniej niż jedną dziesiątą tej kwoty.

W ciągu sześciu lat między misjami wprowadzono klipry rakietowe, statki kosmiczne wielokrotnego użytku, które obniżyły koszty lotu na orbitę z tysięcy dolarów za kilogram do kilkuset. Korporacja Masterson i inne firmy przemysłu kosmicznego wykonały dziesiątki lotów na orbitę na swój koszt podczas przygotowań do wyprawy na Marsa – była to doskonała reklama dla nich i kliprów rakietowych.

Ojciec Dexa był pierwszym, który wyłożył środki na ekspedycję. Trumball senior podarował prawie ćwierć miliarda dolarów ze środków własnych, a następnie zmusił kolegów-miliarderów do przyczynienia się do sprawy, używając groźby, prośby lub wstydu.

Prawdziwym powodem niższych kosztów był jednak fakt, że druga wyprawa miała korzystać z miejscowych zasobów. Nie zabierała ze sobą każdego grama wody, tlenu czy paliwa z Ziemi; przed wyprawą wysłano zautomatyzowany sprzęt, który miał wytwarzać wodę, tlen i paliwo z planetarnej atmosfery i gleby. Dex Trumball nazwał tę procedurę Planem Z, na cześć inżyniera Roberta Zubrina, który wpadł na ten pomysł wiele lat wcześniej.

A jednak, nawet mając Plan Z, wyprawa natrafiła na problemy, jeszcze zanim pierwszy moduł wyruszył z Ziemi.

Rakiety nuklearne miały skrócić czas przelotu między Ziemią a Marsem prawie do połowy, ale w Stanach Zjednoczonych i w Europie istniały nadal kontrowersje wokół używania napędu nuklearnego i planiści ekspedycji przenieśli kosmodrom na Kiribati na środku Pacyfiku. Stamtąd silniki rakietowe wynoszono kliprami rakietowymi na orbitę, gdzie były łączone z modułami mieszkalnymi i ładowniami wystrzeliwanymi ze Stanów Zjednoczonych i Rosji. Demonstrantów protestujących przeciwko energii jądrowej nie dopuszczano bliżej niż dwieście mil od kosmodromu na wyspie.

Ceną, jaką zażądało Kiribati, było umieszczenie w ich stolicy, Tarawie, centrum dowodzenia misją. Peter Connors, astronauta-weteran z pierwszej wyprawy, oraz inni kontrolerzy nie mieli nic przeciwko przeprowadzce na sielski atol. Oczy całego świata zwróciły się na Kiribati, na jego doskonałe hotele i atrakcje turystyczne. Zapewniono też bezpieczeństwo.

Największym problemem był wybór składu misji na Marsa. Dwóch biologów i dwóch geologów miało stanowić całą załogę naukową, więc konkurencja wśród młodych, pełnych entuzjazmu naukowców była olbrzymia. Dex kilkukrotnie sam zadawał sobie pytanie, czy zostałby wybrany na geologa misji, gdyby jego ojciec nie był tak hojny. To bez znaczenia, odpowiadał sam sobie. Jestem w zespole, a cała reszta może nawet wyjść z siebie i stanąć obok, mam to gdzieś.

Trumball skrzywił się, gdy sprawdził elektronikę VR na wyświetlaczu. Na wizjerze migała kontrolka diagnostyki. Wszystko działało z wyjątkiem przeklętych rękawic. Ikonka migała na czerwono.

Pierwsze prawo techniki: jeśli coś nie działa, kopnij. Szarpnął cienkie jak włos światłowody łączące rękawice z nadajnikiem w plecaku i powtórzył sobie po raz kolejny, że jest jedynym członkiem ekspedycji mającym pojęcie o ekonomice tej misji. A ekonomika wyznaczała to, co można było osiągnąć lub nie.

Waterman i reszta naukowców zawsze błądziła głowami w obłokach, myślał. Oni mają tu robić naukę. Chcą przekształcić swoją ciekawość w Nagrody Nobla. Taaa, ale gdyby ktoś nie popłacił rachunków, dalej siedzieliby w jakimś kampusie na Ziemi i plotkowali o Marsie na internetowych czatach.

Do diaska, ja też chcę robić naukę. Ale ktoś musi za to wszystko zapłacić. Patrzą na mnie krzywo, bo jestem jedynym realistą w tej ekipie.

Ikonka rękawic w końcu zapaliła się na zielono na wyświetlaczu. Był gotów do wirtualnej wycieczki.

Trumball skasował zawartość wyświetlacza z wizjera, po czym przełączył się klawiszem na nadgarstku na częstotliwość radiową centrum kontroli lotów na Tarawie. Zanim jego informacja dotrze na Ziemię i powróci potwierdzenie, minie dwadzieścia osiem minut. Spędził ten czas, wytyczając trasę swojej małej wyprawy.

– Kontrola misji do Trumballa – wreszcie odezwał się głęboki baryton Connorsa. – Zaraz zaczynamy wirtualną wycieczkę. Mamy szesnaście przecinek dziewięć miliona podłączonych abonentów, a jak ogłosimy start, pewnie zaloguje się jeszcze więcej.

Dojdziemy do dwudziestu milionów, pomyślał radośnie Trumball. Po dziesięć dolców od łebka i już mamy połowę kosztów sprzętu naziemnego. Zrobimy na tej ekspedycji trochę kasy!

 

Rodzina Ziemanów – ojciec, matka, dziewięcioletni syn i pięcioletnia córka – siedziała w pokoju rozrywkowym podmiejskiego domu w Kansas City przed ściennym ekranem wideo.

Aktywny był tylko jeden róg ekranu: czarny mężczyzna o poważnym wyglądzie objaśniał, że transmisja z Marsa potrzebuje na pokonanie odległości miedzy planetami czternastu minut, choć sygnał podróżuje z prędkością światła:

– ...czyli trzysta tysięcy kilometrów na sekundę – podkreślił.

Dziewięciolatek potrząsnął głową z naciskiem.

– To jest dwieście tysięcy i dziewięćdziesiąt dziewięć przecinek dziewięć kilometra na sekundę – poprawił z dumą.

– Ciiii! – syknęła jego siostra.

– Nałóżcie hełmy – odezwał się ojciec. – Zaraz się zacznie.

Cała czwórka włożyła plastykowe hełmy z wewnętrznymi słuchawkami i opuszczanymi wizjerami. Wsunęli palce w okablowane rękawice cyfrowe – matka pomagała dziewczynce, chłopiec dumnie poradził sobie sam – po czym opuścili wizjery, gdy mężczyzna na ekranie zapowiedział, że wycieczka zaraz się zacznie.

Głos czarnego mężczyzny odliczał:

– Trzy... dwa... jeden...

I znaleźli się na Marsie!

Patrzyli na czerwoną, usianą skałami płaszczyznę, czerwonawą, pokrytą pyłem pustynię, rozciągającą się jak okiem sięgnąć, na głazy koloru rdzy porozrzucane na łagodnej płaszczyźnie jak zabawki porzucone przez niedbałe dziecko. Nierówny horyzont wydawał się bliższy niż w rzeczywistości. Niebo miało barwę jasnego beżu. Małe wydmy ukształtowane przez wiatr układały się równymi rzędami, a czerwonawy piasek usypywał się koło większych skał. W oddali było widać coś przypominającego płaskowyż sterczący nad horyzontem.

– To jest miejsce lądowania – objaśniał głos Dextera Trumballa. – Znajdujemy się w najbardziej wysuniętej na zachód części regionu zwanego Lunae Planum – Równiną Księżycową. Astronomowie w dawnych czasach dawali marsjańskim miejscom dziwaczne nazwy.

Widok zmienił się, gdy Trumball powoli się obracał. Zobaczyli kopułę habitatu.

– Tam będziemy mieszkać przez następne półtora roku. Jutro zabiorę was na wycieczkę do środka. Teraz pozostali członkowie ekspedycji są zajęci przygotowaniem wszystkiego; no, wiecie, porządki domowe. Jutro będziemy mogli wejść do środka i zobaczyć, jak to wygląda.

Ze strony widzów nie padło ani słowo. W całym kraju, na całym świecie, ludzie oglądali Marsa, zafascynowani, oszołomieni.

– Słyszycie ten cichy, szepczący dźwięk? –spytał Trumball. – To wiatr. Wieje z prędkością trzydziestu węzłów, na Ziemi to praktycznie wichura, ale tu powietrze jest tak rzadkie, że nawet nie podnosi pyłu z gruntu. Widzicie?

Poczuli, jak ich ręce sięgają do kieszeni na twardej nogawce skafandra.

– A teraz patrzcie – rzekł Trumball.

Wyciągnęli magnes kupiony w sklepie z zabawkami, biało-czerwony, w kształcie podkowy.

– Piasek na Marsie jest bogaty w rudy żelaza – wyjaśnił Trumball – więc za pomocą tego magnesu możemy...

Kucnęli z wysiłkiem w pękatym, twardym skafandrze i napisali litery M – A – R – S na piasku magnesem, jak powiedział Trumball.

– Widzicie, nie trzeba dotykać piasku. Magnes odpycha żelazo w ziarnach.

– Ja chcę się podpisać! – wrzasnęła mała Ziemanówna.

– Zamknij się! – warknął jej brat.

Rodzice uciszyli ich.

Trumball włożył magnes do kieszeni, a następnie pochylił się i podniósł głaz wielkości pięści. Widzowie poczuli jego wagę i twardość, odzianymi w rękawice dłońmi.

– Porozrzucane tutaj skały zostały wydarte z gruntu – wyjaśnił Trumball, prostując się. – Niektóre z nich mogą pochodzić z wybuchów wulkanicznych, ale większość została rozrzucona przez uderzenia meteorów. Mars jest położony bliżej pasa asteroidów niż Ziemia, wiecie, więc częściej trafiają tu meteory.

Wydawało się, że oddalają się od kopuły, w stronę głazu o rozmiarach domu. Po jednej stronie uzbierała się kupka piasku.

– Widać tutaj morze wydm piaskowych – powiedział Trumball i zobaczyli, jak podnosi rękę w rękawicy. – Muszą być dość stabilne, bo były tutaj już sześć lat temu, gdy wylądowała pierwsza ekspedycja.

Wskazująca dłoń zwróciła się w stronę beżowego nieba. – Tutaj widać, jak grunt zaczyna się wznosić. To wschodnia krawędź wypiętrzenia Tharsis, gdzie znajdują się wielkie wulkany. Pavonis Mons znajduje się około sześćset kilometrów od nas na zachód.

Widok znów się zmienił, tak szybko, że niektórzy z widzów poczuli zawrót głowy. – Na południe jest kraina skał, Noctis Labirynthus, zaś około sześćset kilometrów stąd znajduje się Tithonium Chasma, zachodni kraniec Wielkiego Kanionu. Właśnie tam pierwsza wyprawa znalazła marsjańskie porosty.

Znów się odwracając, Trumball podszedł do małego ciągnika. Wyglądał prawie jak łazik pustynny, ale miał cienkie, wyglądające na rachityczne koła. Był całkowicie otwarty, żadnej kabiny, siedzenia były otoczone klatką nieprawdopodobnie cienkich metalowych prętów.

Widzowie poczuli, jak siadają na siedzeniu kierowcy.

– Ale super! – mruknął chłopak Ziemanów.

– Chciałem wam pokazać nasz zapasowy generator paliwa – powiedział Trumball, uruchamiając silnik ciągnika. Zaterkotał jak diesel, ale w rzadkim marsjańskim powietrzu wydawał dziwnie wysoki dźwięk. – Znajduje się jakieś dwa kilometry od kopuły. Jest tu już od dwóch lat, pobierając dwutlenek węgla z powietrza i wodę z wiecznej zmarzliny pod nami, produkuje dla nas metan. Metan to naturalny gaz; będziemy go używać w charakterze paliwa w łazikach naziemnych.

Zanim ruszył, oparł się lekko na burcie pojazdu. – Przyjrzyjcie się odciskom butów – rzekł Trumball. – Odciski ludzkich stóp na czerwonych piaskach Marsa. Nikt dotąd tędy nie szedł, w tym miejscu. Może wy kiedyś odciśniecie na Marsie swoją stopę.

– Hurra! – wrzasnął dziewięciolatek.

Trumball powoli przewiózł dwadzieścia osiem milionów płatnych widzów (oraz ich przyjaciół i rodziny) w stronę generatora paliwa.

– Nie ma tu za wiele do oglądania – przyznał – ale to bardzo ważny element naszego wyposażenia. Tak ważny, że przywieźliśmy ze sobą drugi.

Dojechali do przysadzistego walcowatego modułu. Trumball wysiadł z ciągnika i położył dłoń w rękawicy na ścianie generatora, gładkim, zakrzywionym metalu.

– Czujecie te drgania? – Dziesiątki milionów rzeczywiście je poczuły. – Generator posapuje i robi dla nas paliwo. Produkuje także wodę pitną.

– Pić mi się chce – jęknęła pięciolatka.

Trumball obszedł dookoła zautomatyzowany moduł, znalazł główny zawór z wodą i nalał odrobinę wody do przyniesionego ze sobą metalowego kubka.

– To marsjańska woda – rzekł, unosząc kubek. Pochodzi z wiecznej zmarzliny pod powierzchnią gruntu. Jest nasycona dwutlenkiem węgla, jak gazowana mineralna. Ale można ją pić – po odfiltrowaniu zanieczyszczeń.

Gdy tak mówił, woda wrzała, aż kubek był pusty.

– Marsjańskie powietrze jest tak rzadkie, że woda gotuje się nawet w temperaturze poniżej zera – wyjaśnił – najważniejsze jednak jest, że pod naszymi stopami znajduje się ocean wody zamarzniętej przez całe miliony lat. Wystarczy, żeby kiedyś utrzymać całe miliony ludzi.

– O tym nie wiedziałam – mruknęła pani Zieman.

Gdy minęła dokładnie jedna godzina, Trumball rzekł:

– Cóż, to już wszystko na dziś. Muszę kończyć. Jutro oprowadzę was po kopule. Za parę dni wyślemy ekipę łazikami do Wielkiego Kanionu. Potem dwie osoby przelecą nad wulkanami rakietoplanem. Samoloty bezzałogowe będą też latały na większe odległości. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, polecimy do miejsca lądowania starej sondy Viking-1 i może jeszcze dalej na północ, na brzeg czapy polarnej.

Przez cały czas jego przemowy widzowie gapili się na marsjański krajobraz.

– Ale to dopiero później – zakończył Trumball. – Na razie żegnam się i pozdrawiam z Marsa. Dziękujemy za uwagę.

Przez kilka chwil rodzina Ziemanów siedziała bez słowa i bez ruchu. W końcu, z ociąganiem, zdjęli hełmy.

– Ja chcę na Marsa – ogłosił dziewięciolatek. – Kiedy dorosnę, chcę zostać naukowcem i polecieć na Marsa.

– Ja też! – dodała jego siostra.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...
Spam(ientnika)
Wywiad numeru
Hormonoskop
Piotr K. Schmidtke
Andrzej Zimniak
Adam Cebula
Konrad Bańkowski
Andrzej Sawicki
W. Świdziniewski
Romuald Pawlak
Andrzej Pilipiuk
Piotr Zwierzchowski
Adam Cebula
Tadeusz Oszubski
Raven
Iwona Surmik
Michał Gacek
Jozef Girovsky
MPK
Anna Brzezińska
Feliks W.Kres
Ben Bova
Kir Bułyczow
Andreas Eschbach
Andrzej Pilipiuk
Eryk Algo
 
< 32 >