strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Kirył Jes'kow Publicystyka
<<<strona 12>>>

 

Podróż dyletanta

 

 

Nie ma na świecie nic poważniejszego od zabawy.

Churchill

 

Porwani pustą dziecinadą, wznosiliśmy oboje piaskowe baszty oraz wały, chroniące przed przybojem. Błaznowaliśmy na całego i, widać nie bez powodu: gdy milczą dzwony, dźwięczy dzwoneczek błazna Chesterton. "Kazań – to stolica graczy... Miasto leży nad Wołgą, która wpada do Morza Kaspijskiego... Nie wszyscy gracze – to tolkienowcy...". "Jasne, panie instruktorze. Rozumie się, że miejscowy język i zwyczaje są mi znane...?" Która to już z kolei jesień (trzecia, jeśli się nie mylę), gdy moja dusza stanowczo pragnie odmiany... Nie, nie – to wcale nie to, co pomyśleliście, jesienne przesilenie nie ma tu nic do rzeczy! Po prostu, podobnie jak u Czechowa, wszyscy rwali się "do Moskwy, do Moskwy!.." [cytat z "Trzech sióstr"], a bohater radzieckiej anegdoty znów chciał jechać do Paryża [– Chciałbym w tym roku znowu pojechać do Paryża! – A byłeś tam już kiedyś? – Nie. Ale już kiedyś chciałem.], tak ja zaczynałem łakomie skrobać się w głowę na myśl, że ot, wyjadę do Kazania... Powiadają, że tam Wielki Jesienny Bal, Słodkie Październikowe Ale, które to ciągoty, jasna sprawa, miały dokładnie ten sam koniec, co i u wyżej wzmiankowanych osobistości.

Jednak tym razem komitet organizacyjny Ziłantkonu i Dożywotni Prezes we własnej osobie (to ich Życiowy Prezes, bez dwóch zdań!) poważnie się za mnie zabrali. Połączenie dziarskiej szarży kawaleryjskiej i regularnego oblężenia z precyzyjną, bizantyjsko-wenecką intrygą dało jednak oczekiwany efekt; jak mawiał niegdyś nasz wykładowca historii KPZR: chłop średniorolny dźwignął się i masowo ruszył do kołchozów. Jak się okazało po fakcie, wabili mnie bezczelnie na hipotetycznego w najwyższym stopniu Łupina, ? Łukina z kolei – na mnie. [Jewgienij Łukin – jeden z najwybitniejszych współczesnych pisarzy sf, w Polsce znany chyba tylko z noweli w antologii wyd. SOLARIS.] ? gdy znowu, jak w latach poprzednich, wszystko nagle zawisło na włosku, do roboty wzięli się saratowcy, Wadim Kazakow z Ratimirem: ci zaczęli z oddali, e-mailowo, kusić ceramiczną butlą likieru Saratow – albowiem wiedzieli, chytrusy, z ostatniego zjazdu Interpressu, że od jednego, jedynego spojrzenia na ów ulotny obiekt Jes’kow doszczętnie traci wolę, kropka w kropkę jak zwierzaki Łukina – od wiejskiej śmietany... A tu znów, w trakcie telefonicznej pogawędki z Sierożą Kaługinem nagle wypływa: "Jak to, do Kazania jedziesz? na Ziłant?!"; a przecież wypada kultywować tę dobrą, moskiewską tradycję – mieszkając o czterdzieści minut jazdy od siebie, krzyżować swoje szlaki wyłącznie gdzieś tam w Pitrze, Seattle czy też, w ostateczności, w Kazaniu, n’est-ce-pas...?

 

Skończyło się to tak, że o wyznaczonej, północnej godzinie stwierdziłem, iż stoję na peronie dworca kazańskiego przy wagonie nr 13 (moja szczęśliwa liczba), a obok, pod "swobodnym słońcem" rtęciowych latarń, kroczą plutonami i batalionami miłośnicy gier w pełnym bojowym rynsztunku, i nawet ich gitary w pokrowcach sprawiały wrażenie jakiegoś egzotycznego uzbrojenia typu: "kusza konna" [pojawiająca się często w rosyjskiej publicystyce okołofantastycznej aluzja do powieści Nika Pierumowa, pełnych przeróżnych lapsusów stylistycznych i znaczeniowych; wymyślone przez niego "kusze konne" stały się sztandarowym przykładem takiego lapsusu]. Ale tu jak raz wpadł na mnie zasapany Kaługin, o mało nie gubiąc biletów; wrzuciliśmy manele do przedziału – no, i natychmiast pognaliśmy do sklepu, bowiem zrozumieliśmy od razu: zabraknie. I co typowe i tak zabrakło!

Później, już w Kazaniu, gdy odbierałem z rąk Dziadka Rosyjskiego Fantasy (tak? fantasy – aktualnie jest jakby rodzaju nijakiego, na modłę caffe?) Swiatosława Łoginowa swojego szklano-drewniano-ołowianego smoczka "Ziłanta" za Ewangelię wg Afraniusza ("Wielki to dla mnie honor, Procuratorze!.." – z tymi słowami przyjmował nagrodę z rąk Procuratora Poncjusza Piłata pierwowzór, bułhakowowski Afraniusz), nagle dotarła do mnie całą "książkowość" wynikłego wątku. Albowiem nasza wspólna z Siergiejem podróż na Ziłant 2001 (zajebista pieprzówka pod domową, przerośniętą krwistymi warstewkami słoninę, i wyciskającą pijacką łzę pieśń "Ojczyzna Moja – Związek Radziecki!" na zamarzniętej platformie przed świtaniem) rzeczywiście w mistyczny sposób zamknęła krąg wydarzeń dziesięciu lat przeszłości; wydarzeń, które wypuściły w Bieżącą Rzeczywistość dziwaczny obiekt informacyjny zwany Ewangelią wg Afraniusza: od Kaługina się zaczęło – na Kaługinie się kończy...

Pamiętacie niezapomniany 1991 rok? – "Święto Wyzwolenia Cen", zęby w ścianę, a już szczególnie zęby mądrości; najgorzej, że solidarnie z miesięczną pensją wyzionęły ducha także wszystkie dotychczasowe fuchy, jak choćby pisanie referatów. Tak to pojawili się w pewnym składzie obuwia w Tagańskich zaułkach nowi nocni stróże – pewien paleontolog (nie notowany wcześniej na obszarach literatury, wychodzących poza ramy epistolografii), oraz sławny obecnie, a wówczas jeszcze prawie nieznany poeta i muzyk rockowy... Noce zimne, długie; piją sobie stróże herbatę, piszą każdy swoje. Poeta – wiadomo – wiersze, Paleontolog – konceptualny artykuł na temat wzajemnego uzupełniania się biogeograficznych modeli Hookera i Wallace’a; no i, oczywiście, wiodą między sobą filozoficzne dyskusje. Poeta, człowiek szczerze wierzący, wciąż próbował nawrócić na jedyną prawdziwą Wiarę także i swego towarzysza pracy – zatwardziałego agnostyka, w którym to dziele, zresztą, nie odniósł żadnego sukcesu. "Ciebie – powiada razu pewnego Poeta – jako człowieka o usposobieniu racjonalnym i sceptycznym, a do tego znawcę powieści kryminalnych, powinna moim zdaniem przekonać argumentacja pewnego protestanta, Mc Dowella. On wszystkie wypadki wokół zmartwychwstania Chrystusa rozpatruje jako fakty historyczne i udowadnia – absolutnie logicznie, jak w sądzie – że ani jedna materialistyczna wersja tych wydarzeń się nie sprawdza. Ot masz, poczytaj!.". "Bzdury plecie ten twój protestant! – podsumowuje po przeczytaniu broszury Paleontolog. – W logice taka konstrukcja nazywa się niepełną indukcją. I co z tego, że obalił wszystkie znane mu materialistyczne wersje! A ja podejmuję się tu zaraz, nie wstając z miejsca, stworzyć jeszcze jedną – lepszą od wszystkich poprzednich!" "No, to stwórz!..."

I tak, jak to mówią, od słowa do słowa – wyszła z tego Ewangelia wg Afraniusza. ? Poeta w rezultacie otrzymał od Paleontologa pierwszy egzemplarz książki z dedykacją: "Dla Organizatora i Inspiratora wszystkich naszych sukcesów" [Slogan z radzieckich czasów: "Towarzysz Stalin – Organizator i Inspirator wszystkich naszych sukcesów"]

No, i jak się wam podoba scenariusz gry fabularnej na dwie osoby? Zresztą, można wprowadzić jeszcze trzecią, dodatkową postać – Siłę Wyższą. Ja bym ją, owszem, wprowadził...

Pardon, odbiegłem od tematu. No więc, gry fabularne. Pierwsze, czym Kazań wita swoich wysiadających z pociągu gości to szybko rosnący w górę meczet w przepysznej galowej szacie na wzór łużkowowskiej Świątyni Chrystusa Zbawiciela [Budowany w Kazaniu meczet jest z zewnątrz bardzo podobny do odbudowanej w Moskwie Świątyni Chrystusa Zbawiciela]. To jakoś od razu nastawia na określony sposób postrzegania wszelkich wydarzeń konwentu. Oto, na przykład, niektórzy z moich rozmówców nader kwaśno wypowiadali się o jednym z gwoździ programu – song-operze Finrod na motywach Silmarillionu. ? moim zdaniem, po prostu nie połapali się, że przed oczami mieli olśniewająco rozegraną grę fabularną "Opera środkowoeuropejska końca XIX wieku"; dzieciaki odstawiły całkowicie mistrzowskie retro. Ile wart jest chociażby sam tylko chwyt z wyborem odtwórczyń ról córki i mamy, trawestujący niewzruszoną sceniczną tradycję, zgodnie z którą Julia powinna być w wieku co najmniej matki seniory Kapuletti, jeżeli nie babki. Dla mnie bomba, rodzynki w lukrze!

Ale co tam gadać – mnie samemu zdarzyło się uczestniczyć w fabularnej grze! Sprawa wyglądała następująco. W ramach "Warsztatów tematycznych" (przy tych słowach oczyma wyobraźni widzę "??talonaprawy" w suterenie, gdzie majstrowie w granatowych chałatach z satyny lutują i spawają podziurawione tematy) urządzili taki numer. Bierzemy Mistrzów, w liczbie paru dziesiątek (zapomniałem zapytać: w ichniej hierarchii Mistrz Gry – to więcej niż Mistrz Loży?) i w sposób losowy dzielimy ich na cztery grupki; każda taka Drużyna Mistrzów ma za zadanie gdzieś tak w godzinę wymyślić od zera Fabułę przyszłej Gry; następnie Drużyna Pisarzy (para klasyków – Łukin z Łoginowem, Jelena Chajecka, dysponująca odpowiednim doświadczeniem w grach fabularnych, no i niżej podpisany grzesznik wcielony do grupy) powinna przedstawione Fabuły poddać literackiej ekspertyzie; OK? Ponieważ ta zabawa wyraźnie zalatywała "Ka-Wu-En" [bardzo popularny w ZSRR, a może i w Rosji, program TV "Kłub Wiesiołych i Nachodcziwych" – turniej uczelni w dowcipie i refleksie /przyp. tłum./] (machnąć w ciągu godziny z kawałkiem nie Szkic, ? konkretną Fabułę, nadającą się do literackiej analizy – to zadanie w oczywisty sposób niewykonalne), zrobiłem dla własnych potrzeb następujące założenie: jak widać, ma tu miejsce jakaś wymyślna gra fabularna drugiego (co najmniej) stopnia, a naszym zadaniem w tej grze jest zagranie członków rady ekspertów; którą to rolę sumiennie wypełniłem. Na zakończenie Gry organizatorzy niezwykle uprzejmie podziękowali Wielkim Pisarzom Ziemi Rosyjskiej za ich całkowicie dyletanckie opinie, i poszliśmy sobie oglądać bal kostiumowy. Ku mojemu niemałemu zdziwieniu, epizod ten miał ciąg dalszy. Po upływie dwóch, trzech tygodni odbyła się taka mniej więcej rozmowa: "Ludzie, ten nasz wspólny warsztat tematyczny był kapitalny, a my właśnie szykujemy pierwszy numer nowego czasopisma, no to akurat będzie O TYM, i gdybyś tak znalazł chwilkę i zreferował na piśmie...". "Słuchajcie, przecież ja świetnie wiem, że gry fabularne to gigantyczna, zróżnicowana subkultura, z własnym językiem, aparatem pojęciowym, regułami zachowań... No i na plaster wam opinia wybitnego dyletanta, który o tym wszystkim nie ma zielonego pojęcia? Krótko mówiąc, jestem dyletantem, i to was we mnie interesuje... No cóż, panowie. Najprawdopodobniej znawcy gier fabularnych po przeczytaniu moich notatek orzekną coś w rodzaju: Artykuł Jes’kowa zawiera wiele rzeczy nowych i prawdziwych, tylko, niestety, wszystko, co nowe jest nieprawdziwe, a to, co prawdziwe – nie jest nowe, ale wszystko może się zdarzyć..." "Gdybyż się kiedyś ktoś chciał zaciekawić, z jakiego śmiecia..."[Anna Achmatowa: "Gdybyż się kiedyś ktoś chciał zaciekawić, z jakiego śmiecia czasem wiersz wyrasta,..." (przekład Anatol Stern)]

Jak wiadomo, piszemy dokładnie takie książki, jakie sami chcielibyśmy przeczytać. I tu zagadka: a w jaką fabularną grę ja sam chciałbym zagrać?

 

Dziwne istoty, zapełniające do niedawna w każdy czwartek swój zaśmiecony Lorien (napatrzyłem się na nie quantum satis: moje laboratorium znajduje się na Lenińskim Prospekcie, dokładnie na wprost Nieskucznika [Moskiewscy tolkienowcy – RPG-owcy spotykają się co czwartek, aby oddawać się swoim grom – rąbią się drewnianymi mieczami, owinięci w zielone peleryny elfów – w dużym parku miejskim Nieskucznyj Sad]. Sądząc z ich różnych wypowiedzi, są szczerze przekonane, że historia zaczyna się od nich, wybrańców, a w szczególności – że wojowanie drewnianymi mieczami stało się tradycją dopiero po zbłądzeniu w cień ojczystych brzózek ksiąg Profesora, ? do tego czasu "ziemia była pusta i pogrążona w ciemnościach". Będziemy musieli ich rozczarować: rąbano się tu od niepamiętnych czasów, i wasz pokorny sługa bił się także "tymi o tu ręcami", jak by powiedział niezapomniany papanowski bohater [film "Złodziej samochodów": Sprzedaję truskawki, wyhodowane tymi oto ręcami!].

No a ciekawe – czy należało nas, ówczesnych, nazywać zgodnie z analogią "Giovanniolistami"? Zazwyczaj bowiem wątkiem tematycznym naszych potyczek była znana kultowa powieść (obecnie, zdaje się, całkowicie zapomniana), w której włoski beletrysta bez zbędnych ceregieli przebrał swych przyjaciół-karbonariuszy w starorzymskie zbroje i kazał im bić się o Ideały Wolności – tak jak te sprawy rozumiano w ich błogosławionym XIX stuleciu; za co został zaszczycony entuzjastycznym listem od Garibaldiego, który przyjął wszystko za dobrą monetę – list ten przytoczony jest jako przedmowa we wszystkich radzieckich wydaniach Spartakusa. Zresztą, nie gardziliśmy i innymi literackimi tematami. Zimą, na przykład, częściej graliśmy w Trzech Muszkieterów; sami rozumiecie – tyle wyrzuconych na śmietniki noworocznych choinek, które aż się proszą, by odegrać rolę szpad... Nawiasem mówiąc (tutaj znowu analogia z tolkienowcami ), właśnie ta bijatyka skłoniła któregoś z nas do lektury mądrych książek o historii antycznej; a potem – już nie tylko o antycznej, a jeszcze później – już nie tylko o historii... Z książek tych dość szybko dowiadywaliśmy się, że w rzeczywistości wszystko tam było niezupełnie tak, ? chwilami – zupełnie nie tak... Co prawda, do etapu "Giovannioli nie miał racji" sprawa jakoś nie doszła – ale to raczej dlatego, że około siódmej klasy miecze nam zbrzydły, i u wszystkich nas pojawiły się nowe zainteresowania. (Panny w tym czasie grały w swoje dziewczyńskie gry – w "matki i córki". Ich gra fabularna, jak teraz widzę, była nieporównanie bogatsza w treść od naszej, jednak zaliczała się chyba do innego departamentu – raczej do kategorii "gier edukacyjnych".

Jak się łatwo domyślić, my także nie byliśmy prekursorami:

"– Stój! Kto śmie wchodzić do lasu Sherwood bez mojego pozwolenia?

– Gay Gisborne nie potrzebuje niczyjego pozwolenia. ? kim ty jesteś, który... który...

– ...śmiesz tak przemawiać? – podpowiedział Tom: rozmawiali "książką", której słowa znali na pamięć."

Miejsce akcji, jak pamiętacie, to stan Missisipi, czas akcji – lata 40-te XIX wieku, ale przenieście ją na przedmieście Moskwy lat 60-70-tych XX wieku – i nie zmieni się zupełnie nic (stabilność kanonu jest tu uderzająco wysoka). ? dalej – jeszcze ciekawiej:

"Na koniec Tom krzyknął:

– Padnij! No padaj! Dlaczego nie padasz?

– Nie chce mi się! Dlaczego sam nie padniesz? Ty więcej oberwałeś.

– No to co, to jeszcze nic nie znaczy. Nie mogę paść, skoro w książce tego nie ma. W książce jest powiedziane: "A wtedy jednym potężnym ciosem w plecy powalił nieszczęsnego Gaya Gisborne’a". Powinieneś się odwrócić, a ja wtedy uderzę cię w plecy.

Z autorytetem książki nie sposób było się spierać, zatem Joe Harper nadstawił plecy, otrzymał cios i upadł."

Koniec cytatu.

Ten właśnie fundamentalny dylemat – co ważniejsze: "jak w książce" czy "kto więcej oberwał"? – jest przyczyną twórczych konfliktów przy konstruowaniu gry fabularnej (dowolnej gry – wcale nie tylko "gry walki"). Jasne jest, że jeśli przyznamy bezwzględne pierwszeństwo zasadzie "kto więcej oberwał" – otrzymamy pospolity turniej szermierczy lub wojenno-sportową grę "Błyskawica", postępując zaś ściśle "tak jak w książce" – zabalsamujemy grę do postaci "spektaklu na motywach", i na co nam to? Po to, by przekształcić grę fabularną w żywy, samodzielnie rozwijający się system, konieczne jest zachowanie równowagi między tymi trendami, równowagi chwiejnej, złożonej i, jak podejrzewam, zasadniczo nieformalizowalnej – tak jak to powinno być w prawdziwej sztuce. To znaczy – ogólnie rzecz biorąc, problem ten jest nierozwiązywalny, możliwe są tylko mniej lub bardziej udane rozwiązania ad hoc. Ciekawe, że jakkolwiek w Przygodach Tomka Sawyera "z autorytetem książki nie sposób było się spierać", to później, w o ileż bardziej dojrzałych Przygodach Huckleberry Finna, Mark Twain zaproponował inne warianty, i niektóre z nich wydają się dość nietrywialne (ale o tym troszkę później). Nawiasem mówiąc, ciekawa sprawa – dlaczego najbogatsza w fabularne (w ścisłym znaczeniu) tematy jest właśnie literatura anglosaska? A przy tym czemuż to u Amerykanów tematy te są, z reguły, proste i wesołe ("Przebyłem galopem całe dziewięćdziesiąt mil do rogatek, ani cala mniej. Potem, kiedy osadnicy byli uratowani, dali mi owsa. Piasek – to nieszczególna namiastka owsa..."), a u Anglików – złożone i zadziwiająco mroczne: "Człowiek, który był Czwartkiem", "Wydział strachu", "Władca much".

Postawmy pytanie nieco inaczej: a czemu w ogóle zaczynaliśmy grać w te gry? Czyli – dlaczego Gra (czy to "Trzej muszkieterowie", czy też "córki-matki"), ? nie kółko dramatyczne lub studium teatralne, których w tym czasie było – do wyboru, do koloru, i to za friko? Jedna z najbardziej oczywistych odpowiedzi brzmi następująco: żeby przekonać Spartakusa, by nie wracał na południe, lecz uciekał przez Alpy; i pomóc szlachetnemu (jeśli wierzyć) Haggardowi, księciu Quatemok obronić Tenochtitlan przed konkwistadorami Cortesa; i sprawić, żeby Czapajew przepłynął rzekę Ural...

– Jasne! I jeszcze nie pozwolić Gierasimowi utopić Mumu! I już za jednym zamachem – wstrzyknąć Hamletowi antidotum...

– Nie, nie rozumiesz! Rzecz nie w tym, żeby w wirtualnym świecie "ustanowić sprawiedliwość" ze wsteczną datą (chociaż dzieciaka ta właśnie możliwość najbardziej pociąga) i tym samym przenieść się z jednej narzuconej z góry fabuły w inną, ulepszoną "zgodnie z życzeniem klasy robotniczej" – lecz w tym, żeby samemu, własnymi działaniami (choćby tak niedorzecznymi jak dusza zapragnie) włączyć się w stworzenie takiej fabuły. Na tym właśnie polega fundamentalna różnica między Grą a teatrem: u nas nie gra rodzi się z fabuły, lecz fabuła – z gry. Nasza Gra – to właśnie Lemowska "maszyna heurystyczna ", która kreuje Wątki...

– Możesz to trochę rozwinąć?

– Bardzo proszę. Właściwie jest to ten sam problem, o który skruszono już tyle kopii we współczesnej teorii ewolucji. Czy biologiczna ewolucja stanowi proces przypadkowy, w którym kolejne stany układu zasadniczo nie dadzą się wyprowadzić ze stanów poprzedzających, czy też jest to realizacja jakiegoś zawczasu założonego programu (jak to ma miejsce w procesie indywidualnego rozwoju organizmu, ontogenezy)? T? znaczy, oczywiście, nie jesteśmy w stanie szczegółowo przepowiedzieć, jak będą za dwadzieścia milionów lat wyglądali potomkowie, powiedzmy, szarego szczura – ale może tylko dlatego, że na razie nie mamy jeszcze do dyspozycji komputerów o mocy niezbędnej dla symulacji takiego procesu?

Tak więc, zasadniczo możliwe są cztery typy zachowania się układu w czasie: 1) czysto stochastyczny, czyli brownowski (kiedy stan układu nie zależy od żadnego ze stanów poprzednich) i 2) czysto deterministyczny, czyli laplace’owski (kiedy cały łańcuch następujących po sobie stanów układu jest jednoznacznie zadany przez jego stan wyjściowy) – oba są niezbyt interesujące; 3) markowowski (kiedy stan układu zależy od poprzedniego, ale już nie od przed-poprzedniego), i w końcu: 4) rozwój w znaczeniu ścisłym, czyli zachowanie darwinowskie (jest to lustrzane przeciwieństwo markowowskiego; stan układu zależy od przed-poprzedniego silniej, niż od poprzedniego, a jeszcze mocniej – od przed-przed-poprzedniego: "funkcja histerezy"). Ostatni typ zachowania jest najbardziej złożony; w odróżnieniu od trzech pozostałych, do tej pory nie posiada on jasnego modelu matematycznego (zadanie to okazało się być ponad siły nawet takich tytanów, jak Lapunow i Kołmogorow) – istnieje jedynie szereg modeli imitacyjnych, w rodzaju Eigenowskich cykli autokatalitycznych. W taki właśnie sposób zachowują się żywe systemy; z tego powodu możemy prognozować ogólny kierunek procesu ewolucji ("poprzez ruch"), ale zasadniczo nie jesteśmy w stanie przewidzieć jego szczegółów ("następny krok"), spośród których niektóre mogą mieć decydujące znaczenie. (Na przykład: możemy być pewni, że u ssaka w żadnych okolicznościach nie pojawią się skrzela i egzoszkielet, ale nie można przewidzieć pojawienia się u małp-australopiteków "supermózgu" czy też powstania w synantropijnych populacjach szarych szczurów zupełnie nietypowej dla gryzoni stadnej organizacji społecznej – tego, co właściwie czyni człowieka człowiekiem, ? szczura – szczurem.)

Stwarzanie nowych stanów to prerogatywa właśnie rozwijających się układów. W jaki sposób się to odbywa, w ogólnym zarysie wiadomo już od lat 60-tych, począwszy od prac Henry’ego Castlera. Pokazał on, że nowa informacja powstaje w układzie tylko wtedy, gdy zachodzi w nim przypadkowy wybór ("metodą losową") z następującym po nim zapamiętywaniem rezultatów, ? nie ukierunkowany dobór najlepszego wariantu. W tym ostatnim przypadku można mówić jedynie o realizacji programu, z góry założonego w układzie, to znaczy o wyodrębnieniu już istniejącej informacji z "szumu"...

– Stop! Czy nie chcesz czasem powiedzieć, że fabuła, jako wprowadzony z góry do układu program jego rozwoju, w ogóle nie jest potrzebna...?

– Sun-Tsy, największy strateg wszech czasów, mawiał: "Najlepiej – mieć plan i nie mieć go". Czyli – należy mieć fabułę i nie mieć jej. Fabuła, jako wbudowany program, jest potrzebna – sine qua non – MECHANIZMOM: sztuce, misterium, grze komputerowej. Gra Fabularna – (nazywajmy rzeczy po imieniu!) przegrywa na wszystkich frontach i ze sztuką Fonwizina "Niedorostek", i z grą fabularną "Betryal at Krondor"; a mówiąc ściślej – na wszystkich z jednym wyjątkiem.

Gry fabularne mają swoją "dziedzinę istnienia" tylko o tyle, o ile pozostają ŻYWYMI OBIEKTAMI, z nieprogramowalnym zachowaniem i swobodą woli. Taki sobie bury swojski kotek pośród szykownych tamaguczi i robotów-aibo...

– ??k... ?le jeśli rzecz nie w fabule – to w czym?

– Potrzebny jest żywy obiekt jako taki – czyli Świat; "smakowity" alternatywny Świat, w który chciałoby się wejść i zostać. I jeśli stworzony własnymi rękami Świat okaże się

naprawdę żywy (na kształt tolkienowskiego Śródziemia, albo niezasłużenie zapomnianej Szwambranii) – zacznie on rodzić wątki sam z siebie, tak jak powłoka muszli rodzi perły! Przy czym nie należy myśleć, że cała rzecz tkwi w stopniu szczegółowości, z którą ten Świat został narysowany przez jego twórcę: niedobór informacji (pobudzający gracza do włączenia pełną parą własnej wyobraźni) nierzadko jest o wiele bardziej pożyteczny od jej nadmiaru. ot, na przykład: kocham stare dobre gry strategiczne Sida Meiera – "Cywilizację" i "Kolonizację" z ich "szachowym " interfejsem. I ilu by mi nie podtykali "gier strategicznych nowej generacji", niczego podobnego dla siebie w nich nie odkryłem: w tamtych, nowych, cała para idzie w gwizdek – trójwymiarową grafikę, animacje z głosami hollywoodzkich gwiazd i inne, nie mające nic do rzeczy śmieci. Nie, doprawdy, nic nie mam przeciw szachom z Ermitażu, z figurami roboty Faberge, ale dla estetyki partii szachowej samej w sobie wszystko to, w sposób oczywisty, znaczenia nie posiada; powiedziałbym nawet – raczej przeszkadza.

– No dobrze, sformułujmy wymóg numer jeden: potrzebne są nie wątki jako takie, lecz żywy, alternatywny Świat. Inaczej mówiąc, potrzebny jest nie program, lecz system operacyjny... Coś jeszcze?

– Tak. Wymóg numer dwa – przestrzeń gry powinna być etycznie anizotropowa.

– Jak, jak...?

– To znaczy, że będący źródłem fabuły konflikt w grze nie powinien się sprowadzać do partii szachów czy turnieju dżudo, gdzie strony różnią się jedynie kolorem swoich figur czy też kimona: powinien koniecznie być zabarwiony etycznie. Innymi słowy: interesujące jest nie zmaganie się między sobą czerwonego z niebieskim rogiem ringu, nie zielonych i pomarańczowych w grze "Błyskawica", a nawet nie rycerzy Czerwonej i Białej Róży (tak poważnie, jaka jest między nimi różnica? ), lecz – zbuntowanych gladiatorów i rzymian-właścicieli niewolników, elfów i orków...

– No tak: potrzebni są nasi i faszyści, dobrzy i źli.

– Nie sprawa jest bardziej złożona... Etyczne zabarwienie konfliktu absolutnie nie sugeruje jednoznacznych kategorii oceny w rodzaju dobrzy-źli, winni-niewinni. Inna rzecz, że każda ze stron w konflikcie tego rodzaju otrzymuję możliwość szczerego uważania siebie za paladynów Światła, ? wrogów – za pomiot Ciemności, co przydaje rywalizacji prawdziwego żaru ("Bóg z nami – my mamy rację, nie wróg!" – cytat z Pieśni o Roladzie) W rzeczywistości każda ze stron ma swoją prawdę, swój system wartości i hierarchię ważności, całkowicie sobie nawzajem przeciwstawne. Gdzie są sprawiedliwi i niesprawiedliwi w starciu krzyżowców (z ich hasłem "Zabijać wszystkich – Bóg na tamtym świecie odróżni katolików") i albigensów (dość odrażająca, jeśli się przyjrzeć, totalitarna sekta)?

Właśnie to założenie, że "każdy ma swoją prawdę", pozwala prowadzić emocjonalnie świadomą grę po dowolnej ze stron – według własnego gustu. Przypomnijcie sobie rewelacyjny epizod u Sheckleya – "Mamy dla was pierwszorzędną wojnę domową! Pragną was mieć za dowódcę odważni, lecz niedoświadczeni powstańcy, słaniający się w walce ze srogą tyranią... Nie chcecie? No to przyłączcie się do Imperatora – zmęczonego estety, sprzedanego i porzuconego przez wszystkich, oprócz garstki oficerów-arystokratów, którzy honor cenią ponad życie!"

– Coś mi tu zalatuje moralnym relatywizmem, gładko przechodzącym w pełny immoralizm...

– Podejmuję się obalić tę pana tezę, szanowny panie, i zamierzam się tu odwołać ni mniej, ni więcej tylko do autorytetu Matki naszej, świętego Kościoła Katolickiego: uważał on gry tego rodzaju nie tylko za dopuszczalne, lecz także nader pożądane...

Zgodziliśmy się już, jak się zdaje, że gry fabularne, przy całym swoim zewnętrznym podobieństwie do teatru, są zasadniczo od niego różne – mają "inną grupę krwi". I jeżeli szukać jakichś historycznych pierwowzorów gier fabularnych, zwróciłbym się przede wszystkim ku zupełnie innemu przedstawieniu: dysputom teologicznym z udziałem "adwokata diabła". W trakcie tej gry fabularnej "adwokat diabła" (wysoko wykształcony i absolutnie ortodoksyjny chrześcijanin) był obowiązany bronić pozycji, całkowicie różnych od jego prawdziwych przekonań – przy czym bronić nie na żarty, z całej siły, ? nie udawać idiotę odbębniającego wyćwiczone chwyty w walce na bagnety. Wziąwszy na siebie tę rolę i przesiąknąwszy logiką odpowiedniej heretyckiej doktryny, nasz "adwokat" obowiązany był iść do końca i, jeśli jego oponenci, obrońcy ortodoksji, kiepsko znają swoją sprawę (a to zdarza się często gęsto!), wtedy on zwycięży – "w imieniu diabła"! Rezultat takiej dysputy nie jest z góry określony, i ta okoliczność pozwala scharakteryzować sytuację właśnie jako grę fabularną (a nie, powiedzmy, jak rozpisany na role program oświatowy...) Co do heretyków, to ci, jak rozumiem, brali się spośród uczestników tej gry nie częściej niż spośród dowolnych innych dobrych katolików – bo jeśli nie, to gdzie miała oczy Święta Inkwizycja?

– No dobrze, co do "etycznie anizotropowej przestrzeni gry " sprawa zrozumiała. Ale po czyjej stronie grać – to w takim razie zupełnie bez różnicy?

– Nie, tego bym nie powiedział... Ogólnie rzecz biorąc, zgodnie z "niepisaną umową", należy grać po stronie słabszego... lub przegranego (w innej rzeczywistości).

– Ze względów etycznych?

– Już prędzej estetycznych: tak jest ciekawiej... "To moja opinia, i ja się z

nią zgadzam" – a wygląda na to, że nie tylko moja (co już się z pewnością nie zdarzy

na naszej "jednej szóstej części Starego Lądu" nigdy i w żaden sposób – to kalwinizm...); czyż nie stąd bierze się trudna do wyjaśnienia powszechna skłonność do grania po stronie "Ciemnych Sił", i cała ta tak popularna w dzisiejszych czasach estetyka:

 

Przycisk się zaciął, i śmigło wisi niby przebite skrzydło.

Karlsson wsiada do samolotu bez podwozia, słońce jest krwawe i jasne.

Nie ma powrotu, jak ptak bez nóg – to niepisane prawo,

jeżeli w kabinie samurajska szabla jak walidol pod językiem

(Oleg Miedwiediew)

 

I tak, wyjaśniwszy sobie samemu szereg punktów w tym wyimaginowanym dialogu ze swoim alter ego, mogę wreszcie zająć się czterema wątkami, przedstawionymi przez "Warsztaty tematyczne" (tak, jak je zrozumiałem i zapamiętałem).

Fabuła nr 1 ("Przeklęte dziedzictwo", czy coś w tym rodzaju). Do zamku, gdzie dopiero co oddał duszę Bogu jego władca, zjeżdżają "niepocieszeni" krewniacy – dzielić spadek. I tu właśnie, w trakcie banalnych w takiej sytuacji rozrachunków, gładko przechodzących w wytworny wiktoriański kryminał w stylu Lady Agaty, wychodzi na jaw pewna nader niebanalna okoliczność uboczna: szkopuł w tym, że wujaszek duszę oddał bynajmniej nie Bogu, ? wręcz przeciwnie... ? jeśli już chodzi o ścisłość – nie oddał, ? sprzedał, na dowód czego istnieje stosowny dokument; który to dokument dyskretnie prezentuje chętnym do podziału łupów spadkobiercom nikomu do tej pory nieznany wujowski wykonawca testamentu... No, sami rozumiecie. Krótko mówiąc, do spadku dochodzą jeszcze takie przyjemności, że może – do diabła z tym, moi mili...? ?le z drugiej strony – raz kozie śmierć! Przecież wszystkie te zaświatowe okropności – jeszcze hen daleko, ? wierzyciele, wilki przebrzydłe – tuż, tuż... Tym bardziej że, gołąbeczku, zamiast odgrywać Mądrą Elzę, najpierw ten spadek zdobądź, co znaczy – załatw, jak to robią w kryminałach, wszystkich konkurentów wcześniej, niż oni załatwią ciebie... [Mądra Elza – postać z bajki braci Grimm, niebywale przewidująca dama. Będąc narzeczoną, razu pewnego zaczęło gorzko płakać: ot, pobierzemy się, urodzi nam się chłopczyk, poślemy go do piwnicy po dzban – a tu nagle dzban zleci mu na głowę i go zabije?]

Jednym słowem – klasyczny thriller mistyczny, taka Kingowszczyzna... Fabuła, na mój gust, najciekawsza ze wszystkich. Jest tu i wybitnie nietrywialna idea gry na zwycięstwo taktyczne przy przesądzonej z góry przegranej strategicznej; i czysty, wyrafinowany wątek kryminalny typu zamkniętego, z "grą na eliminację", przy czym w wątku tym jedyna "osoba poza podejrzeniem" – to nie detektyw (wersja standardowa), nie lekarz czy duchowny (dopuszczane przez kanon), lecz wysłannik sił piekielnych; i stara jak świat, ale zawsze wzruszająco świeża pokusa ogrania diabła w kości – "innym przede mną nie wyszło, bo głupi byli, ale ja mam swój rozum"... ? najbardziej bodaj interesująca wydaje się być strategia gry "wykonawcy testamentu" – w rzeczy samej zupełnie nieoczywista; co jest dla niego wygraną...? Krótko mówiąc, scenariusz jest prosty – chociaż nadaje się i do Hollywood (zapadły kąt w Massachusetts; złowieszczy zachód nad zmurszałym quasi-zamkiem z brunatnej cegły, bluszcz i pokręcone reumatyzmem stuletnie wiązy dojazdowej alei; wujaszek w miarę rozwoju akcji okaże się potomkiem w prostej linii inkwizytora z Salem i superwiedźmy, której nikczemne występki maskował on, paląc owych nieszczęśników; piekielnym wykonawcą testamentu będzie, rzecz jasna, De Niro; etc); no, ? ponieważ nasze wady wynikają z naszych zalet, więc z tej właśnie przyczyny wątek ten – niestety! –wydaje się najmniej odpowiedni dla gry fabularnej...

Dlatego, że powieść kryminalna (jak żaden inny gatunek) wymaga jak najdokładniejszego, krok po kroku, przestudiowania scenariusza, i wszelkie improwizacje są tu nie na miejscu. Właściwie, improwizacje w powieściach kryminalnych następują wyłącznie "z góry", kiedy autor po prostu nie jest w stanie prawidłowo "poskładać łamigłówki" i z tej przyczyny zmuszony jest uciec się do pomocy deus ex machinae. W prawdziwym kryminale (choćby nawet mistycznym) liczba stopni swobody uczestnika akcji jest minimalna; tu potrzebni są aktorzy charakterystyczni, ? nie RPG-wcy.

Timofiejew Resowski mawiał niegdyś, że nam, w Rosji, nie opłaca się tracić czasu i energii na prace eksperymentalne, wymagające wielkiej ilości precyzyjnych pomiarów, ponieważ "Niemcy i tak zrobią to lepiej od nas ". Parafrazując tę myśl: wątpliwe, czy graczom warto brać się za ten w istocie znakomity scenariusz, bo Hollywood z pewnością zrobi to lepiej od nich...

Fabuła nr 2 ("Wojna specsłużb"). Był sobie raz Prezydent (Dyktator?), i miał, jak to zwykle bywa, trzy specsłużby: dwie mądre, a trzecia – sami wiecie... I oto ta trzecia umyśliła sobie, jak to mówią, poszukać przygód na własną rękę – postraszyć pana Prezydenta jakimś rzekomo dybiącym na niego superkillerem (typu Dzień Szakala); następnie można albo wyżej wspomnianego superkillera zdemaskować i, zdemaskowawszy, pojmać; i – jakich by tam nie miał wspólników – ich również zdemaskować i pojmać, otrzymując następnie medal za gorliwość, albo, cichaczem, naprawdę sprzątnąć Ojca Narodów – zależy jak się odwróci karta. Taka ot nowatorska koncepcja... No, ? dwie pozostałe specsłużby włączają się do poszukiwań owego "superkillera", jasno przy tym rozumiejąc, że to z pewnością intryga któregoś z "sąsiadów", pytanie tylko – kogo?

Przed nami – klasyczna gra sztabowa na temat "Wykrycie spisku w łonie służb wywiadowczych ": uczestnikom rozdane zostały "dossier" (w danym wypadku – fragmenty informacji), po czym każdy rozwiązuje swoje zadanie (jedni mają ujawnić spisek, inni – doprowadzić go do celu, a prezydent – po prostu wynieść z tego całą skórę, etc). Sęk jednakowoż w tym, że w każdej grze sztabowej postać kluczowa – to Animator (o czym twórcy fabuły, jak rozumiem, w pośpiechu zapomnieli). W danym wypadku zadaniem Animatora jest periodyczne uzupełnianie dodatkowymi danymi zestawów informacji, posiadanych przez każdego z uczestników; ale do tego, by wiedzieć komu i jaki konkretnie fragment informacji wydać na danym etapie rozwoju "bitwy", Animator musi co najmniej tą informacją dysponować, tzn. od początku mieć całą fabułę w głowie – od zawiązania akcji po jej kulminację, we wszystkich szczegółach! Tak więc, liczba stopni swobody samych grających będzie znikomo mała; i znów wyszła nam nie gra, ? scenariusz filmowy – kolejna wariacja na temat Trzech dni Kondora. Na dodatek – napięcie etyczne sytuacji jest prawie zerowe; jakimi by nie grać figurami w te szpiegowskie szachy, absolutnie nie robi różnicy, jak mawiał klasyk socrealizmu – "każdy wart te same pieniądze"... Słowem, mnie by taka gra nudziła (no, chyba że w charakterze Animatora – zdaje się, że on jeden ma tu "wolną wolę").

W charakterze praktycznej rekomendacji: mimo wszystko istnieje fabularne posunięcie, które pozwoliłoby "odpalić kombinacyjną bombę" i ożywić grę, wnosząc w nią element nieprzewidywalności. Według pomysłu warsztatowej drużyny, "killer dla prezydenta" był czystym wymysłem-straszakiem; ale czemu by nie uczynić go realnym uczestnikiem rozgrywki? ? później stracić nad nim kontrolę (jak to nie raz bywało), i przekształcić tym samym Trzy dni KondoraZawodowca – tak już lepiej... Zawodowiec-samotnik któremu odbiło i który ma osobisty motyw, żeby sprzątnąć Ojca Narodów, radykalnie zmienia rozkład sił. Jego zadanie, nawiasem mówiąc, nie jest tak niewykonalne, jak może się zdawać: z łatwością pojmałaby go każda ze specsłużb z osobna, ale to wcale nie znaczy, że uda im się to zrobić razem! Przecież z pewnością zaczną się one między sobą boksować, i dlatego, zamiast łapać zabójcę, przede wszystkim będą szukać dowodów na jego związki z konkurencyjną służbą (lub też takowe fabrykować), żeby poprawić swą własną pozycję w oczach Prezydenta. Więcej: nie jest wykluczone, że zabójcę zaczną nieznacznie napuszczać na Prezydenta, przedstawiając to jako robotę konkurencji. Liczba kombinacji od razu zaczyna rosnąć lawinowo; w rezultacie samotnik, na którego poluje tajna policja, od początku wzbudza współczucie... Reasumując – osobiście radziłbym nie pomijać takiej możliwości rozwoju fabuły.

Fabuła nr 3 ("Wojna religijna"). Ni mniej, ni więcej. Państwo, pogrążone w potężnym kryzysie systemu – ekonomicznym, ideologicznym, religijnym. Czekają na Proroka (Mesjasza?). Hierarchowie, dworzanie, schizmatycy, powstańcy, kupa służb specjalnych. Kogoś tam w specsłużbach olśniewa sprytny koncept: skoro nadejście Mesjasza tak czy inaczej jest nieuniknione – trzeba wziąć proces pod kontrolę... Gdzieś w drugiej minucie pojąłem, że warsztatowa ekipa streszcza, dość wiernie trzymając się tekstu, prolog mojej Ewangelii wg Afraniusza i dalej słuchałem już na pół uważnie. I, jak się okazało, zupełnie niesłusznie – ponieważ post factum okazało się, że oni nie znali powieści! Tu, przyznaję, nieco zgłupiałem: a może ze mnie, panie tego... wizjoner? (Nie, mimo wszystko mistycznie się robi wkoło Afraniusza na tym Ziłancie...) [Wizjonerzy – tak w społeczności tolkienowców nazywani są ludzie, zdolni jakoby do postrzegania istniejących realnie światów równoległych – tak, jak (zgodnie z wyobrażeniami) Tolkien ujrzał swoje Śródziemie. W rzeczywistości chłopcy ci zazwyczaj potrzebują po prostu pomocy psychiatry.]

Ogólnie rzecz biorąc, Gra może wyjść całkiem interesująco. Stworzony świat jest dość żywy – archetypy i konkrety w wyważonych proporcjach, jak najbardziej można nieźle namieszać własnymi rękami. Najważniejsze jest tu – jak odegra swoją rolę Mesjasz (ponieważ właśnie ta rola strukturyzuje przestrzeń Gry), ? tego zaiste nie da się przewidzieć. Zupełnie jak w życiu...

Fabuła nr 4 ("Dzikie Pola"). Fantastyczny świat (przy czym bardziej SF niż fantasy). Dwie rasy (humanoidalne) – osiadła i wędrowna; osiadła z jakiegoś powodu powzięła zamiar zatrzymania przy sobie wędrujących koczowników (dla polepszenia rasy?), ? ci, wręcz przeciwnie, chcą, by było jak dawniej – " i dalej przed siebie, za gwiazdą cygańską..." Szczegółów nie pamiętam.

Najciekawsze, że ta drużyna była jedyną, która działała w zgodzie z metodologią: skoncentrowali się nie na konkretnej fabule, lecz na zbudowaniu kompletnego, alternatywnego świata. Tyle tylko, że świat ten wyszedł im jakiś taki blady i nieprzekonywujący – cóż, tu oczywiście trzydzieści trzy razy IMHO...

Z czterech przedstawionych scenariuszy trzy okazały się być kryminałami (w szerokim rozumieniu); co to może znaczyć?

Możliwe, że któryś z tych scenariuszy rzeczywiście zmaterializuje się w grze, i w odpowiednim czasie bojownicy w oporządzeniu stosownym do epoki "poczną biegać po lasach, trwożąc poczciwych włościan"... Tu pozwoliłbym sobie chrząknąć dla przyciągnięcia uwagi i wygłosiłbym heretycką myśl: najciekawsze gry nie tak powstają. Zupełnie nie tak.

Szekspira, recytującego ongiś: "Świat – to teatr, a ludzie – aktorzy", przypuszczalnie ograniczało ubóstwo ówczesnej semantyki: w rzeczy samej świat – to oczywiście gra fabularna, ? ludzie – to gracze. Najzabawniejsze – że autorem nieśmiertelnego aforyzmu obwołano tego, kto prawdopodobnie sam był niczym więcej, jak tylko bytem wirtualnym, produktem gigantycznej fabularnej gry. (Nie podejmuję się wybierać pomiędzy wersjami na temat autorstwa sztuk, przypisanych stawiającemu zakrętas w miejsce podpisu komediantowi Willowi Szekspirowi: obaj główni pretendenci – Christopher Marlowe i małżeństwo Ratland – są na swój sposób dobrzy. Zauważę tylko, że ja, jak Tatko Mueller z 17 mgnień wiosny "wierzę szczegółom", więc, między innymi, spore wrażenie zrobił na mnie fakt, że kolegami Ratlanda na uniwersytecie w Padwie byli dwaj zupełnie niczym nie wsławieni Duńczycy – Rosenkrantz i Guildenstern... Zmierzam do tego właśnie, że prawdziwy Mistrz nie zawraca sobie głowy opracowywaniem fabuły, określaniem drużyn i poligonu akcji, lecz śmiało wykorzystuje w ich charakterze samą Bieżącą Rzeczywistość ze wszystkimi jej materialnymi, ludzkimi i informacyjnymi źródłami. Takim właśnie Mistrzem był, na przykład, Tomek Sawyer.

Dorzucę tu, jako dygresję, że Przygody Huckleberry Finna zaliczają się do tego sławetnego tuzina książek, które wziąłbym ze sobą na bezludną wyspę, a gra fabularna "Organizacja ucieczki Murzyna Jima" – jest moim ulubionym epizodem powieści: "Coś ty, książek żadnych nie czytałeś? Ani o baronie Trenke, ani ? Casanovie, ani o Benvenuto Cellinim? A Henryk z Navarry? I mało to innych znakomitości! [...] Dalej już prawie nic nie masz do roboty: zarzucisz drabinkę sznurową na kratę, ześliźniesz się do rowu, złamiesz sobie nogę, bo drabinka jest krótka – dziewiętnaście stóp nie wystarczy – ? tam czekają już na ciebie konie, i wierni słudzy chwytają cię, kładą w poprzek siodła i wiozą do rodzinnej Langwedocji czy Navarry, czy gdzie tam jeszcze. To ja rozumiem, Huck! Dobrze jeszcze, gdyby wkoło tej chałupy był rów! Jak starczy czasu, to w noc ucieczki go wykopiemy".

Ożywione piórem Marka Twaina wydarzenia na patriarchalnej plantacji w stanie Missisipi przedstawiają sobą znakomity przykład całej klasy gier, które będziemy dalej nazywać "Grami fabularnymi drugiego stopnia – GF-2" (aby odróżnić je od "gier fabularnych pierwszego stopnia", w stylu wspomnianej wcześniej inscenizacji przez tegoż Toma Sawyera ballady o Robin Hoodzie). Najbardziej charakterystyczne rysy GF-2 są następujące:

1. Obszarem akcji GF-2 jest bieżąca rzeczywistość: Mistrzowska Drużyna instaluje w niej jedynie swoje własne zmysły lub też obiekty informacyjne (akcja wykradzenia niewolnika-Murzyna to w rzeczywistości nic innego jak uwolnienie szlachetnego więźnia, który w herbie ma "...u dołu z prawej – skośny szkarłatny krzyż i podwiązkę, i leżącego psa – co oznacza niebezpieczeństwo, ? pod łapą psa łańcuch, najeżony kolcami – to niewola.").

2. Drużyny, biorące udział w grze, składają się ze zwykłych ludzi: lud, podatnicy, elektorat; krótko mówiąc – cywile [tak gracze nazywają, z wyczuwalnym odcieniem wyższości, wszystkich niewtajemniczonych we właściwy sens życia, którym jest udział w ich grach fabularnych]; o zdanie cywili – czy chcą brać udział w Grze – nikt nie pyta; więcej: nikt z tej publiki nie powinien podejrzewać nawet istnienia Gry (bo czy wtedy zareagowaliby tak ciekawie na anonimową wieść: "Strzeżcie się ! Banda najbardziej zażartych złodziei z terytorium Indian chce ukraść waszego Murzyna...").

3. Wynik gry pozostawia widoczne ślady w bieżącej rzeczywistości; nie jest określany standardowymi metodami w rodzaju podliczenia punktów (rezultaty naszej Gry są następujące: Jim na tratwie – tak jak było zaplanowane; Tom ma kulę w nodze – chociaż tego w planie nie było, ale cóż – znienacka dopisało mu szczęście; szumu i gadania starczy teraz na pół roku w całym stanie Missisipi – co było właściwie celem całej akcji).

4. Działania Drużyny Mistrzów powinny być całkowicie bezinteresowne (Tomek inicjuje Grę w "uwolnienie Jima", doskonale wiedząc że, zgodnie z testamentem wdowy Watson, jest on już człowiekiem wolnym). To ostatnie jest bardzo ważne: obecność lub brak motywu korzyści pozwala od razu rozróżnić mistyfikację (będącą jednym z typów GF-2) od oszustwa. Oszustwo – to oczywiście jak najbardziej czcigodny sposób działania, z własną etyką i estetyką, Ostap Bender [bohater kultowych radzieckich powieści humorystycznych "Dwanaście krzeseł" i "Złote cielątko"] z Jeffem Peterem [bohaterem noweli O. Henry]w pełni zasługują na miano ulubionych postaci literackich, ale to mimo wszystko coś troszeczkę innego, OK?

Zwróciwszy się ku literaturze światowej, bez trudu odkryjemy mnóstwo fabuł GF-2: przecież jeśli nie uznamy Don Kichota za wariata (do czego brak wystarczających podstaw), to jego działalność wypada uznać właśnie za grę fabularną. Znacznie trudniej jest rozpoznać GF-2 bezpośrednio w otaczającej nas bieżącej rzeczywistości – szczególnie jeśli my sami okazaliśmy się "drużyną cywili", którą manipulują nieznani nam Mistrzowie. No, na przykład...

...Tu przyjdzie mi odbiec daleko – tak w przenośnym, jak i w bezpośrednim znaczeniu. Na samym początku lat 90-tych zaniosło mnie za pracą do Szwajcarii, do miasteczka Neuchatel, stolicy jednego z tamtejszych kantonów: czarodziejskie jezioro, umiejące jakimś cudem, wbrew wszelkim prawom optyki, zachować swój błękit nawet w pochmurną pogodę i wstrząsający " targ gromadzki" z dwiema setkami rodzajów miejscowego sera (obecnie, zdaje się, globalizatorzy wyczyścili wszystko według programu, pozostawiając przy życiu jedynie ledwo jadalny, ale za to ekologicznie czysty nowozelandzki cheddar w stu nierozróżnialnych smakowo odmianach...). Nazwy okresów na skali geochronologicznej przyjęto nadawać od położenia przekroju, z którego pobrano wzorcową próbkę – "oksford", "maastricht", "gzel", "nemakit-daldyn", – tak że kiedy zobaczyłem na ulicy Neuchatel tramwaj "Hauterive – Valangin" (to taki podokres okresu kredowego), jakoś mi mocno powiało tą gumiłowską siłą nieczystą i rozgniecionymi, mezozoicznymi motylkami... [nawiązanie do pseudogotyckiego wiersza Nikołaja Gumilewa "Tramwaj" i opowiadania Raya Bradbury "I zagrzmiał grom"]

"No, ale w ogóle, krzepkie biodra"... czyli – sympatyczne miasteczko. I muzeum sztuki też tam mają – przezabawne.

Rozmiarem ustępuje nieco naszej moskiewskiej rzeźni na Krymskim Wale – ale nie za bardzo. Nawet obejść je tylko – i to się zmachasz, tak więc w trzeciej godzinie mojej edukacyjnej wędrówki zaczynam już czujnie rozglądać się wokół, gdzie by tu usiąść. A tu akurat sala pusta – zdaje się, że remont, i w kącie zwalone na stertę leżą takie milutkie worki na śmieci wypchane jakimiś miękkimi rupieciami... Obyczaje tam demokratyczno-wyzwolone (co komu pasuje), tak więc już przymierzałem swoje opięte w dżinsy siedzenie do tej sterty, gdy nagle dostrzegam na dalekiej ścianie samotną tabliczkę: "Koncepcja numer taki to a taki"... Rany Julek, myślę sobie, ale bym sobie posiedział!..

– Wyobraź sobie, Kristof – opowiadam nazajutrz miejscowemu koledze – co mi się przytrafiło w waszym muzeum: przez nieświadomość mało co bym nie zherostracił tylną częścią ciała dzieła sztuki...

Kristofa jednak, jako człowieka bardziej zaawansowanego w sztuce awangardowej, moje rozterki wcale nie wzruszyły:

– Trzeba było siadać! Wielka rzecz...

– Jak to?!?

– Bez żenady! Rozumiesz, póki te śmiecie walają się w kącie same w sobie – nazywa się to "koncepcją". ? jak na nich usiądziesz – to już będzie wręcz "happening": też, chłopie, sztuka, czy też "performance"? – wiecznie mi się to myli... ? jeśli w okolicy trafi się jakiś reporter, to ty sam masz szansę zasłynąć jako wybitny awangardzista: i wtedy nawet twój głupi kwit z pralni poplamiony kawą pójdzie za ciężkie pieniądze.

...Oczywiście, żarty żartami, ale ja do niedawna zupełnie poważnie sądziłem, że cała ta awangarda, od początku do końca, to zwykłe szachrajstwo według nieśmiertelnej recepty na "szatę nagiego króla ", zalegalizowana metoda na wciskanie kmiotkom takich właśnie worków ze śmieciami w cenie Rembrandta, a ci wszyscy, którzy z mądrą miną rozprawiają o jakichś tam wartościach artystycznych tych worków, po prostu robią w tym "Herbalife" za procent od sprzedaży – w którym to przekonaniu utwierdzało mnie swym autorytetem wielu czcigodnych autorów, od Vonneguta do Wiktora Suworowa. I dopiero stosunkowo niedawno doszło do mnie: nie, panowie – to wszystko jest bardziej skomplikowane i o wiele ciekawsze!

Wyobraźcie sobie taki obrazek: tradycyjne społeczeństwo, w którym każdy zna swoje miejsce, i, w szczególności, wszelkie skarby sztuki można rozmieścić na półeczkach ścisłej i całkowicie jednoznacznej hierarchii. i wszyscy-wszyscy-wszyscy – od profesora uniwersytetu do ciecia z cyrkułu, od gimnazjalisty, zwiedzającego Trietiakowkę do właściciela kopalni złota, odwiedzającego aukcję – doskonale wiedzą: obraz Riepina "Burłacy na Wołdze" – to wyższa kategoria , ot, coś jak tajny radca, Fiedotowa "Oświadczyny majora" – to coś jak radca nadworny, Sierowa "Uprowadzenie Europy" – to taki sobie registrator kolegialny, no a ten tam Wrubel, – to po prostu jakiś chłystek, hołota bez żadnej rangi... I oto pojawia się pomysł na pasjonującą Grę: kazać temu zarozumiałemu Wielkiemu Bucharcowi za ciężkie pieniądze kontemplować "Zwierzę, zwane Kotem":

– Ot co, panowie! Zmusimy tych capów-konformistów, co udają postępowców, żeby uznali za sztukę dowolny chłam, które wskażemy palcem! Po upływie pięciu lat nauczą się powtarzać za nami, jak papugi, że wszyscy ci "Burłacy na Wołdze" i "Obrady Rady Państwa" – to po prostu wypacykowane fotki, tani kicz dla nierozgarniętych, i wspominać o czymś takim w towarzystwie wręcz nie wypada!

– ? co mianujemy Prawdziwą Sztuką?

– A jaka to, u licha, różnica! Coś zabawnego... Weź, na przykład, białą kartkę i narysuj na niej czarne kółko. Albo kwadrat. Albo w ogóle – weź szablon i odbij na papierze pakowym trzyliterowe, właściwie – czteroliterowe słowo...

– TO słowo?!

– Możesz TO. A możesz, dla urozmaicenia – BÓG...

? czy nie dałoby się tymże sposobem zasugerować społeczeństwu, wszystkim tym capom-konformistom, że literatura, kino, teatr – to starocie i przeżytek, prehistoria, a od tej chwili "Najważniejszą ze sztuk są dla nas gry fabularne"? [cytat z Lenina "Najważniejszą ze sztuk jest dla nas kino"]

Tak więc, awangarda (jako zjawisko) jest Grą fabularną drugiego Stopnia, której cel – to wzniesienie do rangi dzieła sztuki czegoś zupełnie na to miano nie zasługującego. Zadanie Drużyny Mistrzów uznaje się za wykonane, gdy społeczność zgadza się, by ten nowo wynaleziony sposób nabijania się z siebie zinstytucjonalizować (mówiąc krótko, gdy za worki ze śmieciami i trzyliterowe bazgroły cywile zaczną wykładać na aukcjach żywą gotówkę). Następnie społeczeństwo samo wytwarza warstwę profesjonalistów-interpretatorów (w rodzaju zorientowanego nietradycyjnie krytyka Lubina-Lubczenko, za niewielkie pieniądze dowodzącego, że plik papieru do pisania przedstawia sobą najgenialniejszą powieść wszystkich czasów i stron świata), i system staje się samowystarczalny. Jest to sygnałem dla Mistrzów: najszybciej jak się da odejść na bok, ponieważ Gra (czyli – mistyfikacja) się zakończyła, ? rozpoczęła się Oficjalna Eksploatacja Obiektu Informacyjnego (czyli – szachrajstwo). To tak jakby Tom Sawyer zaczął jeździć z płatnymi prelekcjami n/t historii Uwolnienia Jima: coś takiego, przyznajcie, bardziej pasuje do Króla z Księciem...

Dokładnie to właśnie przydarzyło się na przykład Fomience. Wybitny matematyk (czyli człowiek obdarzony tęgą głową), znakomity, choć nadzwyczaj posępny, artysta-surrealista – gdzież tam, taki człowiek nie może traktować poważnie wszystkich tych bredni z Upaniszad (20) z krzyżowcem-Batu-chanem i Jezusem Chrystusem, który w rzeczywistości okazuje się tatą Hildebrandtem! [cytat z "Poniedziałek zaczyna się w sobotę" Strugackich: "A te brednie skąd?" – "Z Upaniszad". Upaniszady – to hinduska mistyka, i po prawdzie nie da się z tego nic pojąć.] Sławetna "Nowa chronologia" ewidentnie była przez niego pomyślana jako zakrojona na szeroką skalę, doskonale zorganizowana mistyfikacja, sposób, by – na modłę chuligańską – potargać za brody patriarchów akademickiej historii, drzemiących w swych przytulnych fotelach – i, nawiasem mówiąc, Gra udała się w pełni: pamiętam przecież dobrze reakcję środowiska przyrodoznawców na te pierwsze, jeszcze z WINILI, wydania z początku lat 80-tych! I tu właśnie akademik nie wytrzymał najbanalniejszej próby: z Mistrza Gry przemienić się w Głowę Szkoły Naukowej... no, pseudonaukowej. A że ta sama, pseudonaukowa szkoła, zajmuje się wysoko dochodową, taśmową produkcją narodowych bestsellerów – cóż, obyśmy tylko zdążyli zgarniać kasę. ? ponieważ tego rodzaju produkcja bestsellerów jest w czysto techniczny sposób zorientowana na audytorium dokładnie określonego rodzaju – nolens volens wypada dostosować się do jego gustów, a wiadomo jakie one są. I teraz – gdzie się nie obrócisz! – szacowny akademik płodzi w mękach takie "Protokoły mędrców lemuryjskich", że to niby, powiadają, dawniej Rosja to było ho-ho, űber alles, ojczyzna słoni i odkrywca obu Ameryk, i piramidy na Nilu też myśmy zbudowali (Nil to, dla waszej wiadomości, taka rzeczka we wiatskiej guberni) – dopiero potem nazłaziło się wszelkiej maści Champollionów i wszystko pofałszowali w cholerę, żeby się podlizać no, tym... sami rozumiecie... [Nawiązanie do klasycznej anegdoty: międzynarodowa wystawa książek o słoniach. Ameryka – pocket-book "Wszystko o słoniach", Niemcy – stos foliałów "krótkie sześciotomowe wprowadzenie w słonioznawstwo"; Francja – ilustrowana encyklopedia "Słonie a miłość"; Rosja – dwie broszurki z serii "Poradnik oficera politycznego armii": "Klasycy marksizmu-leninizmu o słoniach" i "Rosja – ojczyzna słoni"]

Oczywiście, to zrozumiałe – jeść się chce, a owies dziś drogi, ale tak czy siak widok to bardzo smutny: człowiek naprawdę utalentowany, który sprzedaje się za polewkę z soczewicy. Mógłby przejść do historii jako wspaniały mistyfikator – w jednym szeregu z Marlowe i Ratlandem, ? tak zostanie zwykłym kanciarzem – po prawicy niezapomnianego Trofima Denisowicza Łysenko, też, nawiasem mówiąc, akademika...

Wracając do tematu, możemy z dużą pewnością przepowiedzieć niektóre z dalszych wątków tej pasjonującej Gry; na przykład taki:

– Cała wasza awangarda, pokraki, – to instalacja świeżo użytej prezerwatywy i konceptualnie wysikane na śniegu słowo DUPA! ? oto, proszę, malarstwo Szyłowa – to rzeczywiście niebotyczne wyżyny! ...Gdzie tu Łużkow z jego idiotycznym "Szyłow – to nasze wszystko"?! Czytaliście w Internecie, na www.otsos.ru, ostatniego Lubin-Lubczenkę, "Ezoteryczny blues czy ezoteryczny trash"? – po mistrzowsku wmontowuje on tam późnego Szyłowa w imperialno-eurazyjską transcendencję... Dokładnie tak, jak w przepowiedni ojca Hernandija, no, tego sieciowego archimandryty – gdzie pisze o wpływie fileokwy na teodyceę w tradycji apofatycznej...

Prawda, że aby opracować przyzwoitą grę fabularną na bazie kiczu, trzeba naprawdę nie lada fantazji, a to z pewnością nie każdemu jest dane. Oto z wielkim zadęciem etatowa krytykessa "Nowego Miru", czasopisma literackiego, które zawsze głosiło że jest wzorcem artystycznego dobrego smaku, wzięła się za roztrząsanie wartości artystycznej tekstów Maryninej, autorki tanich "babskich" kryminałów, niesamowicie popularnych wśród gospodyń domowych (co samo w sobie jest nielichym zadaniem). Tylko że do tego, aby wspomnianych wartości artystycznych nie wykryć, potrzebna jej była cała strona "Gazety Literackiej", tekst wyszedł poważny aż do patosu, a przy tym wyraźnie pisany, jak to mówią, "od siebie i z obrzydzeniem". Wytłumaczyłem to sobie następująco: albo po prostu wydawnictwo EKSMO kupiło krytykessę na jeden wieczór na grupową orgię, i ta daje do zrozumienia, że "posiedli tylko moje ciało ...", albo wujaszek Soros przysłał przydział humanitarny dla weteranów demokratycznego literaturoznawstwa pod postacią grantu "Wzajemne przenikanie się mainstreamu i kultury masowej w literaturze krajów słabo rozwiniętych (na przykładzie postsowieckiej Rosji)"...

Natomiast gdy do dzieła bierze się Lew Pirogow, odmrożony komentator "Ekslibrisu NG" – to zupełnie inna para kaloszy. Pirogow to kiepski literat, jeden z liderów "czerwono-brązowych" – komuno-faszystów; redaktor ultranacjonalistycznej gazety "Zawtra". "Wyrzucimy Puszkina z Parostatku współczesności!" – to prawdziwe hasło rosyjskich awangardzistów z początku XX wieku. Jego sensacyjna opowieść o tym, jak to "Ultraliberalne wydawnictwo Ad Marginem zainteresowało się powieścią Aleksandra Prochanowa Pan Heksagen wciąga, jak... no, wprost nie wiadomo, do czego porównać w tych podłych czasach! I to prawda – "Jeśli pretendentami do najpoważniejszych nagród literackich zostają dzieła o miłości homoseksualnej i kazirodczej, to czemu miałoby nie być wśród nich i dwóch – trzech powieści bolszewickiego kamikadze? Poprawność polityczna tego wymaga ". Sam z siebie tekst Prochanowa, jak łatwo się domyślić, nie ma tu zupełnie żadnego znaczenia, i służy wyłącznie jako temat do happeningu "Pielgrzymka wydawcy Ad Marginem do redakcji str-r–rasznej gazety "Jutro"" – który to happening opisany został przez Pirogowa z ogromną pikanterią. Panowie, mózg staje! Dlatego, że superestetyzujący Ad Marginem, wydający Prochanowa – to "Y-y–?-?–?-s–s-s–s!!!!" Tyle w skrócie na temat tego happeningu (czy też jednak performance...?), który wykonał razu jednego pielewiński awangardzista Szura Brenny w zdobytym przez Basajewa Kremlu: jeśli dobrze pamiętam, "w ogromnym tłumie ludzi masturbował się przy pomocy miotacza granatów, i został przez pomyłkę zastrzelony przez ukraińską snajperkę, której wydał się podejrzany wielki czarny telefon, na który Szura zamierzał kończyć z powodów o charakterze estetycznym".

Oczyma wyobraźni widzę już monumentalne malowidło w stylu "soc-art" pędzla Komara & Mełamida "Ad Marginem strąca Sorokina i Pirogowa z parostatku współczesności, robiąc wolne miejsce pod konne popiersie Prochanowa dłuta Cereteli" [Sorokin i Pirogow – współcześni pisarze –awangardziści. Sorokina niedawno próbowano postawić przed sądem za "pornografię", a putinowski narybek z ruchu młodzieżowego "Jedna Rosja" publicznie palił jego książki; w rezultacie jego notowania wzrosły oczywiście gdzieś tak dziesięciokrotnie. Cereteli – ulubiony rzeźbiarz mera Łużkowa, który całą Moskwę zastawił jego kiczowatymi rzeźbami: symbol kiczu i bezguścia, które osiągnęło oszałamiający sukces komercyjny.] Lub też, być może, taki temat pasowałby lepiej wczesnym "Mitkom" – grupie petersburskich artystów-awangardzistów, z dość sympatyczną odmianą humorystycznego prymitywu. W czasach sowieckich stworzyli serię zabawnych parodii, np. "Mitki wyprawiają Breżniewa na Wojnę Afgańską". Szczególna pikanteria sytuacji polega na tym, że bodaj wszyscy patriotyczni ideolodzy, od Prochanowa z Duginem do Niewzorowa z Leontiewem, to – w rzeczy samej – bez wątpienia gracze, z zapamiętaniem grający w GF-2 "Tradycyjna rosyjska zabawa: Walka z Żydem, czyli Idea Eurazyjska" i nie zauważać tego mogą jedynie obwieszone orderami anpiłowskie babunie (przez naiwność) czy też niektórzy izraelscy krytycy (przez właściwe sobie, przesadne nadęcie). Edzio Limonow (oto jeszcze jeden gracz, który sprawia że mózg mi staje!) wypowiedział się na ten temat otwartym tekstem, kiedy maestro Dugin porzucił jego firmę p.t. "Partia Narodowo – bolszewicka": "Dugin był bajarzem partii. Jego artykuły mówią o tym, jak wylatywać przez okno, i znakomicie dawał sobie z tym radę. Bardzo nam go brakuje, ale wiemy, że nigdy do nas nie wróci". [Eduard Limonow – dobry (w odróżnieniu od Prochanowa) pisarz, lider "Partii narodowo-bolszewickiej", uczestnik mnóstwa politycznych happeningów (w rodzaju "Interbrygady" dla pomocy walczącej Serbii); w końcu się doigrał – siedzi w więzieniu (jedyny więzień polityczny dzisiejszej Rosji!) skazany na podstawie jawnie sfabrykowanego przez Putinowskie służby oskarżenia o "nielegalny zakup broni"]

? Żyrik! Przecież ta jego wieloletnia gra "Na arenie – Faszyzujący Oszołom! Musicie to zobaczyć! Po raz pierwszy bez kagańca!", całe to mycie butów w Oceanie Indyjskim ["Rosyjscy żołnierze jeszcze obmyją buty w wodach Oceanu Indyjskiego" (cytat z Żyrynowskiego] na zmianę z targaniem dziennikarek za włosy, było arcydziełem estradowej ekscentryczności! ("Było" – ponieważ wszystko to należy już do przeszłości. Żyryk – bez dwóch zdań! – to jedno z najbardziej wyrazistych wcieleń tej swobodnej epoki jelcynowskiej, ze wszystkimi jej plusami i minusami, i jego zniknięcie z politycznej sceny jest jednym z niewątpliwych syptomów nadchodzącej "aksamitnej restauracji". Na miejsce "głuptaka"-komedianta przyszli głupcy prawdziwi, w rodzaju Robotnika Szandybina (poseł-komunista, słynny z tępoty i niezdarności języka), ? publiczność nawet nie zauważyła zamiany i rechocze po dawnemu z TV szopki "Kukły" – i to dopiero jest naprawdę żałosne... Przez dziesięć lat genialny oszust podsuwał społeczeństwu pod nos swoje zwierciadło: "Dzieci, nie zapominajcie się! Żyjemy razem nie w kantonie Neuchatel, lecz w kraju, gdzie ćwierć populacji gotowa jest głosować na taką parszywą mordę, jak ja!" Zresztą, dla znaczącej części Żyrykowych wyborców wszystko to, z kolei, było niczym innym tylko RPG-2 "Demokracja po postsowiecku"...

Łukin [Jewgienij Łukin, mistrz współczesnej fantastyki satyrycznej: dalej zacytowana została jego nowela-esej "Manifest partii narodowych lingwistów" – o konieczności wykorzenienia z języka rosyjskiego takiej części mowy, jak czasownik] miał rację, gdy pisał, że prawdziwą przyczyną zawalenia się ZSRR było pojawienie się w sowieckich sloganach tak niestosownej części mowy, jak czasownik: póki było "Cała władza w ręce Rad!" albo "Ziemia – chłopom!" – wszystko szło super, ? ledwie tylko pojawiło się "Ekonomia powinna być ekonomiczna" – moje uszanowanie... Reasumując, pozwolę sobie zasugerować, że demokracja w Rosji poniosła porażkę przede wszystkim dlatego, że nie zdołała przeciągnąć na swoją stronę ani jednego Mistrza, zdolnego wykombinować choćby jako-tako zajmującą Grę fabularną drugiego stopnia – no nie mają chłopcy drive’u! Nawet na poziomie dugińsko-fomienkowskiej konspirologii, nacbolskich happeningów z podkładaniem trotylu pod ceretelskiego Piotra i kostiumowych pochodów w estetyce Trzeciej Rzeszy – już nie mówię o przepysznej Żyrykowej bufonadzie... Popatrzmy tylko na "obóz demokratyczny" – niech to diabli, tylu przeróżnych kanciarzy, i ani jednego prawdziwego mistyfikatora!..

"Tragedia Rosji polega na tym właśnie, że w minionych latach olbrzymie wartości społeczne i informacyjne były bezmyślnie i nieodwracalnie przerabiane na pieniądze. Pole mentalne, zbudowane na powszechnym uznaniu absolutnej władzy pieniędzy, nie istniało nigdy i nigdzie, oprócz może tylko utworów fantastów-"młodogwardzistów", opisujących gnijący świat Kapitalizmu. Ironia w tym, że Rosja pozostała na wskroś "literackim" krajem. Krajem, który z powodzeniem zbudował "książkowy socjalizm" według recept rodem z utopii lat dwudziestych i nie mniej pomyślnie stworzył "książkowy kapitalizm" według pamfletów lat dwudziestych. Jako że u podstaw tego wydumanego ustroju społecznego leżą felietony, napisane w lwiej części przez ludzi bez honoru, sumienia i jakichkolwiek śladów literackiego talentu, rosyjski kapitalizm jest niedorzeczny, śmieszny i – w każdym razie – niestabilny" (Siergiej Pierieslegin – najlepszy rosyjski krytyk w dziedzinie fantastyki)..

Cóż, my, cywile, na odcinku ogólnonarodowych RPG-2 mamy to, co mamy. Po pierwsze – absurd (niech się schowa Ionesco): "Zły ten metropolita, co nie był politrukiem i zły ten politruk, co nie jest metropolitą " (J. Łukin), organa stojące na straży prawa jako najpoważniejsza w kraju przestępcza grupa zorganizowana i wybrani przez cały naród merowie i senatorowie, którzy w rubryce "poprzednia praca" czarno na białym mają: "bandyta". Następnie – żałosne ubóstwo niskobudżetowych postsowieckich westernów "Wojna Czeczeńska" i "Wojna Czeczeńska-2", specnaz, z braku transportu ścigający bandę Radujewa zwyczajnymi, zdjętymi z trasy Ikarusami i oddziały, godzinami walczące w okrążeniu o dwadzieścia minut drogi piechotą od głównej bazy sił federalnych (jeden z artykułów w gazecie, o ile pamiętam, zaczynał się tak: "Jedynie dla FSB Szamil Basajew jest "nieuchwytnym terrorystą": dla dziennikarzy spotkanie z nim nie stanowi żadnego problemu" – a dalej wywiad z Basajewem). A teraz, jak się wydaje, nadeszła kolej na POWIEŚĆ GOTYCKĄ: Hymn-zombie (chodzi o powrót starego, sowieckiego hymnu), przy którego dźwiękach wychodzi ze swojej kryjówki za Zwierciadłem nie rzucający cienia Prezydent ze świtą "Idących Razem" w organizacyjnych podkoszulkach z obliczem Drogiego i Ukochanego – czarnym na szkarłacie [członkowie młodzieżówki partii putinowskiej. "Idący razem" ("Leżący rzędem", jak nazywają tych gówniarzy Rosjanie) przez pewien czas chodzili w oficjalnych koszulkach z portretami Putina: czarny portret na szkarłatnym tle – obrazek był dość przerażający, przy czym efekt ten był najwyraźniej niezamierzony przez organizatorów...]

"Ech, RPG-owcy, ogonem was po głowie..." [Parafraza cytatu z "Trudno być Bogiem" Strugackich: "Ech, historycy, ogonem was po głowie"]

"Tam jakiś wariat krzyczał: "RPG-owcy, powstańcie!" – a potem płakał i zaklinał się, że w duszy on także jest graczem. To, oczywiście, byłem ja! No tak, ale z jakiego powodu?..." [Parafraza cytatu ze "Złoty cielak" Ilfa i Pietrowa – "Pszczelarze, powstańcie! w duszy ja sam jestem pszczelarzem"]

 

Z rosyjskiego tłumaczyła: Grażyna Czartek

 

Nagroda Ziłantkonu – na drewnianej podstawce ołowiana figurka smoka, strzegącego "skarbu" ze szkiełek; w języku rosyjskim "szklany", "ołowiany" i "drewniany" to trzy słowa-wyjątki (wszystkie zawierają podwójne "n" w przyrostku), które są wkuwane przez uczniów siódmej klasy przy pomocy mnemotechnicznych wierszyków.

Status nagrody literackiej "Ziłant" jest bardzo ciekawy. Są do niej nominowane te książki, które nie otrzymały w roku swego wydania ani jednej z trzech uważanych za najważniejsze nagród rosyjskojęzycznej fantastyki ("Interpresskon", "Pielgrzym" i "Brązowy Ślimak"). Jeżeli po kilku latach (co najmniej trzech) okazuje się, że popularność książki w tym czasie tylko wzrosła, to w rzeczy samej – jest to nagroda za niestandardową (i dlatego niedocenioną) fantastykę, której wartość stała się jasna dopiero po pewnym czasie. Bardzo sympatyczna nagroda; z laureatów "Ziłanta" z innych lat polskim czytelnikom znany jest "Czas wiedźm" Diaczenki (wydany w 2003 r. przez "Solaris"). Zdaje się, że chcą też przetłumaczyć "Wstecznika" Chajeckiej.

 




 
Spis treścii
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Hormonoskop
Wywiad
Kirył Jes'kow
Andrzej Pilipiuk
Adam Cebula
Piotr K. Schmidtke
P. Zwierzchowski
Andrzej Zimniak
Romuald Pawlak
M. Koczańska
Ł. Orbitowski
W. Świdziniewski
Andrzej Zimniak
Adam Cebula
M. Koczańska
Joanna Łukowska
T. Zbigniew Dworak
Magdalena Kozak
Anna Marcewicz
XXX
Elizabeth Moon
Elizabeth Moon
D. Drake, S.M. Stirling
Fabrice Colin
Clive Barker
Steven Erikson
Eugeniusz Dębski
Marcin Wolski
 
< 12 >