strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
XXX Zakużona Planeta
<<<strona 33>>>

 

Ciężkie dorastanie

 

 

[Mam paskudne szczęście do tekstów, które zostały popełnione przez dziewczątka. Młode, pełne werwy i zacięcia pisarskiego, ale jednak dziewczątka... Skąd o tym wiem, że młode? A, bo zakres słownictwa zatrzymał się gdzieś w okolicach początków szkoły średniej. Dobór słów to tylko jeden z podstawowych błędów, jakie zostały zrobione w poniższym opowiadaniu. Aż żal tak punktować ostro, szkoda młodzieńczego zapału.... Ale cóż? Tu osoby niedoświadczone mają się nauczyć, tu nabrać "pióra", tu mają zabłysnąć, wkurzyć się i pokazać mi, aż oko zbieleje. Do roboty więc!]

 

AŁ, Ciężkie Dorastanie

 

Pani Gortek, starsza bogata kobieta, zasiadła, jak zawsze, w oknie i obserwowala. Jej "dyżury" trwały od wieczora, mniej –więcej godziny 18.00 ,do późnej nocy. Dzięki temu zawsze wszystko wiedziała pierwsza, a w takich bogatych dzielnicach jak ta dużo się działo. Dzisiaj jednak wszystko było wyjątkowe. Przed domem sąsiada, młodego spokojnego człowieka Bruce`a Sharf’a zgromadziła się cala masa reporterów. Na chodniku zaparkowanych było mnóstwo rozmaitej maści samochodów, od policyjnych zaczynając, na prywatnych limuzynach sławnych lekarzy i naukowców kończąc. W pewnej chwili brama posiadłości uchyliła się i wyprysnęła stamtąd nieoznakowana karetka. Za duże piweniądze można załatwić nawet anonimową karetkę. Wśród reporterów zapanowało poruszenie. Zapowiadał się niezły skandal!

I pomyśleć, że wszystko zaczęło się około godziny dziewiętnastej, od przybycia bardzo poruszonego młodego człowieka, przypomniała sobie pani Gortek.

 

[Każdorazowo przypominamy, prosimy, żądamy wręcz! Nic, jak grochem o ścianę! Zanim wyślemy tekst do jakiegokolwiek wydawnictwa, musimy go odłożyć na jakiś czas do szuflady, zapomnieć o nim, potem wyjąć, zdmuchnąć kurz i poprawić tę masę literówek, która pozostała po ostatnim, dziesiątym czytaniu. Wiem co mówię. A tu zasada została złamana. To już dyskwalifikuje tekst w oczach redaktorów. Nic nie męczy bardziej niż domyślanie się, o jaki, do cholery, wyraz chodziło autorowi. Warto sprawdzić też pisownię nazwisk obcojęzycznych i stosowane odmiany.]

***

 

Starsza kobieta zasiadła przed chwila w oknie. Za moment pod rezydencja młodego milionera zatrzymał się z piskiem opon niebieski Ford. Prowadził go młody mężczyzna w skórzanej kurtce i zwykłych niebieskich jeansach. Miał długie, ciemne włosy spięte klamrą na karku. Pani Gortek zdążyła zobaczyć to wszystko w trakcie krótkiej chwili meldowania się mężczyzny przy bramie. Znała sąsiada i wiedziała , że starannie dobiera sobie towarzystwo, więc to co nastąpiło zaskoczyło ją zupełnie, wyprowadzając z równowagi.

Pięknie kuta brama posiadłości otworzyła się i mężczyzna wjechał w głąb ogrodu. A to już było coś! Pani Gortek zaczęła żałować, że nie może dostać się do środka. Postanowiła zaczekać na rozwój wypadków. Po około godzinie doczekała się reporterów. Bardzo chciała udzielić wywiadu, po to przecież zadzwoniła.... Niestety, wszyscy ignorowali posiadane przez nią informacje. Co to za reporterzy dzisiaj, w jej czasach to się znali na dziennikarskiej robocie, nie to co teraz!....

Mężczyzna tymczasem pokonał kamienne schodki i zniknął w domu. Na końcu długiego hallu były uchylone drzwi. Wszedł przez nie do dużego pokoju, który spełniał funkcje gabinetu. Pod ścianami stały półki z książkami. Na lewo na ścianie obraz w złoconej ramie przedstawiający jakiegoś srogiego mężczyznę. W kącie pokoju pod oknem stało stare stylowe biurko. Za biurkiem siedział właściciel domu.

Bruce Sharf był wysokim młodym milionerem, który do wszystkiego doszedł sam, tocząc ciężką walkę o spadek. Miał lepszego, bardziej chciwego adwokata, białe, regularnie odkamieniane i wybielane zęby, zawsze "akuratny" wygląd, dobre maniery i był wręcz patologicznie czuły na punkcie własnego wizerunku statecznego, zrywającego ze stereotypem playboja młodzieńca. Tym razem jednak obok jego łokcia na drewnianym blacie stała szeroka szklanka i opróżniona w dwóch trzecich butelka szkockiej.

 

[Naczytała się Autorka "harlequin romances": milioner tym się charakteryzował, że doszedł do wszystkiego sam, ale z pomocą prawników i dużego spadku i miał białe zęby. Żeby nie było niejasności: milioner jest opisany jak bohater romasidła (standardowe: szczupły i barczysty), a żadną miarą nie jest bohaterem, jedynie epizodem w tym opowiadaniu. I jak powiązać jego wygląd playboya z faktem, że "tym razem" stała obok szklanka szkockiej? Mam nieodparte wrażenie, że Autorka chciała wykazać się znajomością konwencji (romansowych, a nie o takie w tym periodyku nam chodzi), nonszalancją w tworzeniu opisów. I trafiła jak kulą w płot.]

 

– Jestem! Przyjechałem najszybciej... – urwał na chwile zaskoczony widokiem przybysz w jeansach. Nie często przecież zdarza się oglądać zalanego angielskiego arystokratę. – Co ty robisz? – spytał przybyły, niezmiernie zdumiony.

-A, to ty, Johnny. Upijam się. – padła lekko bełkotliwa odpowiedź.

-Przecież ty nie pijesz?!

-Zawsze jest ten pierwszy raz. – Johnny podszedł do biurka i nalał sobie szklankę. – Co z nią?

Gospodarz podniósł ciężko głowę i popatrzył na przyjaciela. – Nie wiedza. Daj szklankę. –wyciągnął rękę, jednak Johnny cofnął szklankę. – Starczy ci. Adam! – zawołał w stronę drzwi – Nie daj mu więcej pić. – powiedział, kiedy służący pojawił się w drzwiach. Nagle usłyszeli krzyk. Dobiegał z góry i brzmiał naprawdę rozpaczliwie. Jeansowy młodzieniec chwycił mocno lokaja za ramie.

 

[Jeansowy młodzieniec? O matko! Wykonany z dżinsu?]

 

-To ona! Co się dzieje?!

-Lekarze są przy niej, ale nie mogą nic zrobić. Najpierw myśleliśmy...to znaczy pan Bruce myślał, że to narkotyki, bo zachowywała się ostatnio dziwnie i ...

-Dziwnie? –ścisnął mocniej ramie służącego, aż ten jęknął. Zreflektował się i rozluźnił rękę.

–Co to znaczy dziwnie?

-Była bardzo drażliwa. Wściekała się o byle co, raz mnie nawet podrapała. Narzekała, że ją bolą plecy. I miała jakieś takie oczy... jakby nietutejsze....

-...nietutejsze oczy...-powtórzył nieprzytomnie Johnny, sprawiając wrażenie jakby coś przeliczał.

 

[Chyba te nietutejsze oczy przeliczał... Język z nieporadnego polskiego, staje się językiem polskawym.]

 

– Gdzie ona jest? Zaprowadź mnie! – rzucił ostro. Służący wyszedł z pokoju spojrzawszy najpierw niespokojnie na pana domu, który w czasie ich rozmowy rozprawił się z resztą trunku.

Z ociąganiem wyszedł. Prowadził Johnny’ego po drewnianych, rzeźbionych schodach na górę.

Na podłodze rozciągnięty był gruby dywan. Wyglądał jak miniaturowe pole. Owijał się miękko o kostki w wysokich kowbojkach.

 

[Z jednej strony mamy schematyczne opisy. Szablonowe aż oczy bolą. Z drugiej rażą takimi przeskokami myślowymi, że nie wiadomo o co, kurna, chodzi. Jak dywan może się owijać o kostki? Doskonale wiem, co Autorka chciała przekazać, domyślam się, że również czytelnicy to wiedzą. Ale nie o to biega! Literatura ma jeden z celów: rozwinąć wyobraźnię, stworzyć w głowie feerię barw, kształtów, struktur. Nie może czytelnik wyobrażać sobie dywanu, który owija się o kostki, niewidoczne w butach z wysokimi cholewami, bo plaśnie na ziemię i będzie rżeć ze śmiechu w niebogłosy. A nie o taki efekt chyba chodzi, prawda?]

 

Weszli do niedużego pokoju na prawo od schodów. Na środku stało szerokie łóżko. Dookoła niego cisnęli się lekarze w "cywilnych" ubraniach. Jeden skończył właśnie jakieś badanie i wbiegł do pokoju trzymając w jednej ręce fiolkę z krwią, drugą wymachując jakimiś papierami. – Koledzy! – wykrzyknął uradowany –W krwi pacjentki znajduje się jakiś nieznany pierwiastek, to znaczy... tego... substancja. Ale nie ma śladu środków odurzających ani nic...– dodał jakby zawiedziony.

– Idioto! Ja nie...Aaagh! –krzyknął ktoś za plecami lekarzy. Johnny odsunął naukowców brutalnie. Na łóżku leżała może piętnastoletnia dziewczyna. Miała bladą cerę i czarne kręcone włosy. Oczy, ciemne i duże, patrzyły półprzytomnie. Do skóry miała przyklejone placki z drutami podłączone do pikającego w słabym rytmie monitora.

 

[Czyżby chodziło o elektrody od elektrokardiografu? Albo innego urządzenia monitorującego pracę serca? Wal śmiało, dziewczyno, do jakiegoś speca, niekoniecznie lekarza, wystarczy student medycyny.]

 

Jakiś człowieczek, odepchnięty przez Johnniego, zapytał oburzony – Co pan tu robi?! Proszę stad natychmiast wyjść!

Intruz jednak nie zwracał na niego uwagi. – Podajcie jej cos znieczulającego – rzucił przez ramie.

-Nie można. To zafałszuje wyniki testów– zaprotestował ten sam człowieczek i po rak drugi został całkowicie zignorowany. – Dawno się zaczęło? – spytał dziewczynę. Popatrzyła na niego nieprzytomnie. Klepnął ją lekko po twarzy – Co z tym znieczuleniem?! – krzyknął na kłębiących się za nim ludzi – Mink! Popatrz na mnie! – dziewczyna skupiła z trudem wzrok. – John? Co się...

-Kiedy się zaczęło? – przerwał.

-Rano. Johnny, co się... – jednak on już nie słuchał. Liczył coś zawzięcie – Która godzina?

-Aha. To w sumie mamy 15 godzin. To już niedługo... – mruczał do siebie, odejmując osiem od dziewiętnastu.

 

[Nie rozumiem... Jest dziewiętnasta, tak? Jakim cudem wyszło Autorce 15 godzin, skoro po najprostszym matematycznym działaniu wyszło, że 11? Taka jest różnica między 19 a 8. A jeśli jest inna godzina, te osiem nie ma takiego znaczenia, to chyba i tak warto wrócić do podstaw królowej nauk.]

 

W pewnej chwili wybiegł z pokoju, pozostawiając zebranych w największym osłupieniu.

Zbiegł do gabinetu Bruce`a. Przyjaciel spał oparty na biurku. – Obudź się, do cholery! No! – zaczął pijanego tarmosić. Wreszcie ten otworzył oczy – Bruce, nic jej nie będzie jeśli mi pomożesz. – Sharf wytrzeźwiał natychmiast. – Wiesz co jej jest?!

-Później ci wytłumaczę. Teraz musisz pomóc mi ją stąd wywieźć niepostrzeżenie przed tymi pismakami.

-Rozumiem. Masz jakiś plan, Johnny?

-Owszem.

***

Chwilę potem zza bramy wyjechała nieoznakowana karetka. Reporterzy rzucili się za nią w pogoń. Trzy minuty po furgonetce, kiedy dziennikarze zniknęli, z posiadłości wyjechał niebieski Ford.

Kiedy oddalił się, pani Gortek zajęła się roztrząsaniem przyczyn zamieszania. To miało coś wspólnego z tą wychowanką pana Sharfa. Ale co?

 

[Ja zupełnie jak pani Gortek. Zajmuję się roztrząsaniem, jakim cudem młody milioner, młodzieniec o białych zębach może mieć 15-letnią wychowankę. Ejże! Czy to nie zahacza o kodeks karny? Wiem, czepiam się, ale lepiej by było albo sprecyzować wiek Bruce’a, albo postarzeć go o kilkanaście lat, albo z wychowanki zrobić córkę tragicznie zmarłej siostry. W sam raz do konwencji romansu.]

***

Samochód prowadził Johnny. Na sąsiednim siedzeniu leżała oszołomiona Mink. Jechali szosą B8. Prowadziła na północ. Około 15 kilometrów za miastem skręcała w góry.

Wóz wspinał się po krętej ścieżce. Naraz Johnny skręcił ostro w małą, ledwo widoczną ścieżkę i wjechał do lasu. Po kilku metrach zatrzymał wóz. Wysiadł i obszedł Forda dookoła. Otworzył drzwi od strony pasażera i zaczął dziewczynę wyciągać z siedzenia.

 

[Gwoli ścisłości. Jeśli piszemy o samochodzie marki "Ford" – piszemy wielką literą. Jeśli to tylko określenie samochodu, to małą. Bo tu za każdym razem popełniasz błąd ortograficzny.]

 

-Boże, ale ty już jesteś ciężka! Mink, wysiądź! – polecił – Zaraz będzie koniec. Pomógł się jej wygramolić i położył na ziemi. –Johnny, zimno mi. – poskarzyła się – I jest ciemno, nie lubię, kiedy jest ciemno.

-Wszystko w porządku. Pomogę ci. – Chwycił dziewczynę za rękę. – Jeszcze chwilkę. – Tętno było słabe, rzadkie, coraz gorzej wyczuwalne.

– Zaraz to się skończy. – powiedział. Od ręki promieniowało ciepło i rozchodziło się dziwne mrowienie. "Mrówki" ogarnęły już całe ciało dziewczyny, ból stał się nieznośny, ale nic się nie działo. Mink krzyknęła i zemdlała. Johnny zaklął i rzucił się do samochodu. Wyciągnął skądś chirurgiczne rękawice i skalpel. Odwrócił "pacjentkę" na brzuch. Rozerwał koszulę na plecach i odsłonił skórę. Zrobił skalpelem nacięcia – wielkości około pięciu centymetrów – na kości ogonowej i łopatkach. Pociekła krew, ale nic się nie działo. Czyżby się pomylił? Ale nie. Dziewczyna zaczęła oddychać równo i głęboko. Ciało przebiegły skurcze.

***

Po chwili na ziemi obok Johnny`ego leżał dwustukilowy smok. Oddychał powoli i głęboko.

Miał miękkie, brązowo – szare futro. Na grzbiecie spoczywały złożone błoniaste skrzydła. Długi, puszysty ogon zawinięty był w fantazyjny zygzak.

Smok otworzył oczy. Miały piękny brązowy kolor. – Skąd wiedziałeś? – spytał smok lekko chropowatym głosem. – Mink... –powiedział Johnny pobłażliwie, uśmiechnął się i podwinął koszulę. Na łopatkach, zresztą silnie umięśnionych , były dwie dziwne ni to ranki, ni to blizny. Smok kiwnął głową na znak, że zrozumiał. Stanął niepewnie na czterech łapach i ziewnął, ukazując imponujące zęby. Rozpostarł delikatnie skrzydła.

-Mogę latać? – spytał z niedowierzaniem.

-Tak, ale nie tu. Dookoła są drzewa. Zresztą, musisz się jeszcze wiele nauczyć. – Na drodze mrugnęły światła. Smok machnął nerwowo skrzydłami. – Spokojnie, to Bruce. Powiedziałem mu gdzie ma przyjechać. – Młodzik wyszedł po przyjaciela na drogę. Wrócili obaj po chwili. – O Boże! Widzę, ale nie wierzę! – Sharf oświetlił latarką smoka. Mink zauważyła, że widzi doskonale w panujących ciemnościach. Czuła się jakoś... inaczej i nie mało to związku z byciem smokiem.

– A jak ona teraz wróci do domu?

-Spokojna głowa. – odparł Johnny – Czas na lekcje numero uno – zamiana z "większego w mniejsze".

-Zawsze tak boli? – spytał zaniepokojony smok.

-Nie, tylko pierwszy raz.

Bruce pogładził miękkie futro – Moja urocza smoczyca.

-Smok. – poprawił smok z naciskiem. Mężczyzna popatrzył nieufnie – Że jak ...?

-Nie smoczyca, smok. Jestem smokiem, "facetem". – odparł futrzak.

-"Facetem" to ty na pewno nie jesteś. – powiedział śmiejąc się Johnny – Ale owszem, takie anomalie czasem się zdarzaja, Mink. Uwierzysz jak ci powiem, że jestem piękną smoczycą?

-Żartujesz?! Ty też?!

-Piękną?! – krzyknęli wspólnie człowiek i smok. – Bruce był doszczętnie skołowany. Nic nie chciało być jak trzeba.

-A jesteś? – Mink wykorzystał chwilę ciszy – Piękną? Dlaczego mi nie powiedziałeś?

-Bo to się zwykle ujawnia około dwudziestego roku życia. No, a poza tym – uśmiechnął się – Wyobraź sobie minę pani Gortek, gdyby się dowiedziała. Ona zawsze coś zwącha. Cała trójka uśmiechnęła się na wspomnienie starszej pani usychającej teraz z ciekawości na swoim stanowisku w oknie.

 

No, skończyliśmy punktować błędy językowe. Niech mi Autorka uwierzy na słowo, że można by się przyczepić do prawie każdego zdania. Nie chciałam miażdżyć ostentacyjne ostro.

Czas na opisanie fabuły: Co my tu mieliśmy? Wydumaną historyjkę o przemianie dziewczyny w smoka (w scenerii współczesnej), skoncentrowaną na samym tym fakcie. Reszta opowiadania (pani Gortek, opis milionera, pismaki kręcące się po posiadłości białozębnego – nie mogłam sobie odpuścić! – Sharfa, te kapiące przepychem wnętrza) podporządkowana nadrzędnemu celowi, przez co nie sposób nawet nazwać całości fantastyką.

Kilka frazesów z masowych produkcji, parę stereotypów, całość wciąż bardziej przypomina kiepskawy romans.

Warsztatowo także bardzo słabe. Schematyczne opisy, źle brzmiące dialogi, sztuczne, nieprawdziwe. Gwałtowne zmiany punku widzenia – w jednym akapicie "dialogowym" raz gada jeansowy młodzieniec, raz Mink. I nie bardzo wiadomo, o czym mówią tak naprawdę...

Co można poradzić Autorce na przyszłość? Będę brutalna: musi dorosnąć. Dopiero z pozycji osoby ‘dorosłej’ można docenić ilość przeczytanych książek, wyciągnąć z nich naukę dla siebie, stworzyć swój styl pisarski.

A rada na teraz: przestać pisać. Poważnie. Najpierw się powinna podciągnąć z języka ojczystego.

 

Karolina Wiśniewska

 




 
Spis treścii
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Hormonoskop
Wywiad
Kirył Jes'kow
Andrzej Pilipiuk
Adam Cebula
Piotr K. Schmidtke
P. Zwierzchowski
Andrzej Zimniak
Romuald Pawlak
M. Koczańska
Ł. Orbitowski
W. Świdziniewski
Andrzej Zimniak
Adam Cebula
M. Koczańska
Joanna Łukowska
T. Zbigniew Dworak
Magdalena Kozak
Anna Marcewicz
XXX
Elizabeth Moon
Elizabeth Moon
D. Drake, S.M. Stirling
Fabrice Colin
Clive Barker
Steven Erikson
Eugeniusz Dębski
Marcin Wolski
 
< 33 >